Bez odwrotu

 

Do czternastego roku życia ojciec trzymał mnie zamkniętego w piwnicy. Miałem tam do dyspozycji stary telewizor, radio i kwarcówkę, którą regularnie naświetlałem ciało, by nie mieć przypadkiem krzywych kości. Gdy pierwszy raz w życiu wyszedłem na miasto, w tłumie ludzi od razu wypatrzył mnie człowiek ubrany w długi czarny płaszcz:

– Masz zadatki na dobrego ucznia – powiedział.

Po chwili rozmowy zdecydował się odwiedzić mój dom, oświadczając ojcu od progu, że jest gotów wziąć mnie na wychowanie. 

 

Niedawno stryjek wyjechał do Anglii za robotą. Nie wiedział, bo i skąd, że akurat wybuchły tam zamieszki na tle rasowym. Gdy więc tylko postawił nogę na obcym lądzie i krzyknął z radością:

– Witaj, nowa ojczyzno! – zabłąkana kula, wystrzelona przez brytyjskiego policjanta, trafiła go prosto w pierś. 

Dlatego ojciec od tej pory miał jeszcze większe obawy przed wypuszczeniem mnie z piwnicy. 

– Co zamierzacie? – spytał przybysza.

– Czym prędzej wyruszamy na misję! – powiedział uroczyście mój nowy Opiekun, unosząc wysoko swoją Rękę Przeznaczenia, której moc miałem poznać dopiero później.

– Tak prędzej wyrośnie na ludzi – stwierdził ojciec po chwili zadumy i wyraził zgodę, pod warunkiem, że będzie mógł mnie wspomagać finansowo.

 

Panie zdolne są opowiadać zdarzenia symbolicznie autentyczne, lecz dziwnym trafem dotyczy to zawsze krzywd, jakich doznały od wrednych samców. By z taką pasją i siłą metafory mówić o zdarzeniach przedziwnych, trzeba – jak dotychczas – faceta.

Dobra Cobra podejmuje rzuconą rękawicę i prezentuje świeżą, choć z lekka tajemniczą, wspaniałą opowieść drogi, pt.

 

Bez odwrotu

 

Nie wiesz, czego nie wiesz

 

   W drodze na dworzec autobusowy mój nowy Przewodnik opowiedział historię, jak to razem z salową ze szpitala miejskiego uleczyli mocą Ręki Przeznaczenia całą rodzinę, chorującą na raka. Po wysłuchaniu opowieści od razu uwierzyłem w niezwykłe moce Opiekuna.

– Proszę pana… – zagaiłem nieśmiało w kierunku ubranego w długi płaszcz.

– Nie panuj mi tu! Dla ciebie jestem Miszcz! Po prostu.

Stojąc w kolejce do kasy autobusowej Przewodnik spytał:

– Dostałeś kasę od ojca?

– Yhm – skinąłem głową, zgodnie z prawdą.

– Od teraz będziesz mi, jako swojemu Miszczowi, oddawał dziewięćdziesięciocinę ze wszystkiego, co posiadasz – oświadczył uroczyście. – To wspomoże  naszą misję. Szybko dawaj wszystko, co tam masz w kieszeni! – zakończył zdecydowanie.

 

Wysupłałem pieniądze, które Nauczyciel skrupulatnie przeliczył drżącymi z emocji rękoma, oblizując językiem spierzchnięte usta. 

– Chyba lepiej będzie, jak przechowam całość, abyś czasem gdzieś ich jeszcze nie zgubił…

 

*

   Całonocna podróż autobusem dała mi dobrze w kość. Przyzwyczajony do ciszy piwnicznej izby, przerywanej kapaniem wody z nieszczelnego kranu, nie mogłem wcale zasnąć. Ciągłe huśtanie, szum i odgłosy silnika przyprawiały mnie o ból głowy.

Rano Opiekun podstępnie podpalił dworzec autobusowy, na którym dopiero co wysiedliśmy: 

– Od naszej misji nie ma odwrotu! – krzyknął przy tym podniośle.

Pożar rozniósł się po najbliższej okolicy, trawiąc też połowę stojącego nieopodal budynku poczty. Tragedia miała jednak także pozytywną stronę: przy okazji odnalazł się zagubiony od tygodni listonosz. Wyskoczył, jak oparzony, ze sterty coraz bardziej dymiących na zapleczu opóźnionych listów poleconych, które kierowniczka kazała mu uprzednio zniszczyć. 

 

   Zatrzymaliśmy się nad zimnym potokiem, w celu odsapnięcia po trudach podróży. Przysnąłem, a gdy się obudziłem, Nauczyciel piekł w ognisku kartofle.

 – Ukradłem je poganom prosto z pola – wyjaśnił z szczerością. 

Obżarliśmy się tak, że wcale nie mogliśmy się potem ruszać.

 

*

   Nocą poczułem, że po moich gołych nogach znów wspinała się mordercza Chupacabra. Gdy weszła na plecy, zimny pot oblał całe moje ciało. Po pewnym czasie zwierzę zaczęło mnie dusić na śmierć, ale mu się mocno opierałem. Przemogłem go dopiero o brzasku. Od najmłodszych lat zawsze udaje mi się z nią wygrywać, ale ona regularnie powraca, chcąc wyssać cała moją krew. 

   Miszcz zniknął na cały dzień. Podziwiałem więc piękną przyrodę, którą znałem głownie ze zdjęć i filmów, oglądanych w piwnicy. Podobno kiedyś miałem jeszcze starszego braciszka, ale pewnego dnia, jak mnie jeszcze nie było na świecie, z kanalizacji wyszedł wielki krokodyl i go pożarł.

 

Nauczyciel, chwiejąc się na nogach, wrócił pod wieczór. Zarządził czuwanie i postawił mnie na straży naszego skromnego obozu. Wyjaśnił, że robi tak dla poczucia własnego bezpieczeństwa, od czasu, gdy jego najlepszy przyjaciel wyleciał do Stanów i uległ pokusie wypicia darmowego alkoholu, podawanego podstępnie na pokładach samolotów. Na ulicę Nowego Jorku wyszedł mocno zamroczony i niezdolny do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Nie pamiętał niczego, co powiedział taksówkarzowi, w każdym razie nocą wysiadł w samym centrum Bronxu, za którym ciągnęła się zła sława.  To nie był dobry czas ani miejsce, by tam się znaleźć.

Z cienia wyszedł zwalisty Afroamerykanin, wyciągnął broń i zmusił go, aby mu ssał członka. Przyjaciel Opiekuna momentalnie osiwiał i wrócił do kraju następnym samolotem. Od tej pory nie odzywał się do nikogo, a przynajmniej taki stan trwał jeszcze do przedwczoraj.

 

*

Następnego ranka Miszcz potrząsnął moim ramieniem:

– Wstawaj! Spróbuj tych trujących jagód, co je zerwałem w lesie, czy aby czasem nie trują.

Gdy je ze smakiem pałaszowałem, pouczał:

– Jak będziesz dużo chodził na piechotę, to nie będziesz miał zmarszczek. Pamiętaj: ruch to zdrowie i młodość! Do tego trzeba dodać kąpiele w lodowatej źródlanej wodzie. 

 

   O szesnastej dziesięć zatrzymaliśmy się przy sklepie spożywczym w jednej z mijanych wiosek. Po zakupieniu prowiantu Przewodnik stanął przed sklepem i krzyknął głośno do mężczyzn siedzących leniwie nad popołudniowym piwkiem:

– Gardzę tymi, którzy używają prezerwatyw! To tak, jakby lizać lizaka przez papier!

Na te słowa pod sklepem nastała cisza jak makiem zasiał. Po dłuższej chwili do Opiekuna podszedł zwalisty mężczyzna:

– Co ty, kurwa, nam tu przylazłeś pierdolić?

– Gardzę hujami, którzy są na tyle prymitywni, aby robić to w gumie! A co? Nie zgadzasz się, człowieku, z tym, co przed chwilą powiedziałem?

– Nie, kurwa.

– Ty głupi heblu! – krzyknął głośno Miszcz, unosząc wysoko swoją Rękę Przeznaczenia. – Też pewnie ryćkasz swoją babę w gumie, nie? Hahaha! I pewnie się wszystkim chwalisz, że jak ją trykasz, to jej rodzona matka to czuje, nie? Nie?! Takiś hojrak? A nawet nie wiesz, że twój ryj jest krzywy, niczym plecy kozła! Zasługujesz na piekło, poganinie…

Facet dość mocno, acz wedle mnie niespodziewanie, przywalił Przewodnikowi w twarz. 

 

   W oczekiwaniu, aż Nauczyciel się ocknie, oglądałem telewizor wiszący nad sklepową kasą. Nadawano akurat relację o trzech chłopakach, biegających w piżamach po centrum handlowym, w pogoni za dojną krową.

 

*

– Piłeś Homo – Colę? – spytał przerażony Miszcz, gdy tylko się ocknął. – Opuściłem cię na  chwilę, a ty już popadasz w upadek! – lamentował, gładząc czule swoje sine limo pod lewym okiem. – I skąd miałeś forsę? – dociekał, przenikliwie świdrując mnie podejrzliwym wzrokiem.

– Jakiś dobry człowiek mi postawił…

– Nie ma dobrych ludzi! Zapamiętaj sobie. Nie ma. To sami poganie, których trzeba okradać i  poniżać! 

– Nie słuchaj ludzi, młody! Nigdy! – tłumaczył mi godzinę później, podczas naszej dalszej wędrówki. – Pewnego dnia jeden człowiek, w przebraniu listonosza, dostał się do mojego domu, podstępnie przykuł mnie łańcuchem do bojlera po czym ukradł telewizor, antenę pokojową, koszulę, japoński kalkulator, nowe spinacze biurowe, bagietkę ziołową i używaną pralkę, dopiero co okazyjnie przywiezioną z Niemiec! 

 

Na skraju puszczy stał samotnie kibelek, zbudowany z drewna. Wszedłem do środka za potrzebą:

– Spójrz w lewo – zachęcał napis na drzwiach. Zerknąłem tam.

– Spójrz w prawo.

– Spójrz w górę.

– Spójrz do tyłu. Lekko zdegustowany odwróciłem po raz kolejny głowę.

– Co się tak wiercisz na kiblu? – kpił napis.

Każdy dzień uczy mnie czegoś nowego. 

 

   Mój Opiekun wyraźnie wahał się wejść do puszczy. Obgryzał ukradkiem paznokcie i nerwowo przewracał oczami. Mnie też udzieliła się jego ekscytacja. Czułem, że spotka nas w lesie coś ważnego. Ale na razie siedliśmy w rowie i czekaliśmy właściwie nie wiadomo, na co. 

 

*

Drogą szli chłopi.

– Lucek, to ty? – krzyknął do Miszcza jeden z przechodzących mężczyzn. – Lucek?! 

Mój Przewodnik momentalnie skurczył się w sobie.

– Lucek, stary druhu! – ściskał go przybysz. – A pamiętasz, jak co raz dupcyliśmy w Dęblinie na przepustkach? – zarechotał.

– Odejdź ode mnie, poganinie!

– Lucek, pojebało cię? Byliśmy najlepszymi dupcyngierami w jednostce.

– Precz! – krzyknął Miszcz.

 

Facet patrzył na niego, nie za bardzo rozumiejąc sytuację:

– Przecież to ty, nie? Lucjan. Lucjan Polucjant! Po gębie cię poznaję.

– Zamilcz!

Mężczyzna podrapał się wolno po mocno zarośniętej klacie:

– Jak tam se chcesz – powiedział. – Zawsze jakiś dziwny byłeś. Zamiast dobrze babie dogodzić, to żeś przedwczesne wytryski miał i po prawdzie to ja musiałem za każdym po tobie sprawę kończyć…

Nauczyciel uniósł wysoko Rękę Przeznaczenia:

– Ty heblu… – zaczął uroczyście.

– A wal się! – zakończył przybyły i poszedł w swoją stronę.

 

*

Leżeliśmy w cieniu drzew, czekając, aż nadejdzie popołudniowy chłód. 

– Życie jest jak górka rozrządowa na kolei – powiedział Miszcz leniwie. – Na początku wszystkie wagony jadą razem, jednak po upływie krótkiego okresu czasu są kierowane na oddzielne tory. I od tego momentu każdy z nich jest już odpowiedzialny tylko za swój los.

Spodobała mi się ta prosta alegoria życia ziemskiego. 

 

Naraz przed nami stanęła kobiecina, z siatkami pełnymi zakupów w rękach.

– Lucek? Jak mogłeś jej to zrobić?

Miszcz wyraźnie się przeraził:

– Kobieto…

– A zamknij się i zamilcz! – fuknęła. – Jak żeś mógł ją zostawić? Wy faceci to wszyscy tacy jesteście… Kutasy niedorozwinięte. 

Odprowadziliśmy ją wzrokiem.

 

Po odejściu kobiety Opiekun wyciągnął z torby metalową puszkę:

– Pokażę ci coś niesamowitego.  

Zaintrygowany pochyliłem się, aby móc lepiej widzieć, co to będzie. Nauczyciel wyjął z niej jabłko i rozkroił je na dwie równe części:

– Tego robaka i tych pestek w ogryzku oprócz nas nikt inny do tej pory nie widział. No, może tylko nasz Pan, który zna nawet liczbę włosów na naszych głowach. Takie coś zdarza się tylko raz w życiu… – dokończył drżącym z emocji głosem.

Zadumałem się nad jego mądrością. Opiekun wstał i zarządził wymarsz w dalszą drogę. 

 

Już mieliśmy wkroczyć do puszczy, gdy zza świętej figurki wychynął mały chłopiec o wietnamskich rysach twarzy.

– Tata! – krzyknął radośnie.

– Aaa! – zawył przeraźliwie Przewodnik i szybko uciekł do lasu.

 

*

   Odnalazłem go po kilku godzinach. Leżał, wczepiony w drzewo i płakał, a jego ciałem targały deliryczne skurcze.

– Poganie się na mnie uwzięli! – skowyczał. – Ale za jakie winy?

Pogłaskałem go po ramieniu. Po pewnym czasie zdołał się uspokoić.

– Weszliśmy do puszczy! Czas pościć i żałować za grzechy przez cały nadchodzący wieczór! – zarządził Miszcz.

 Ten żal polegał głównie na leżeniu na plecach i wpatrywaniu się w niebo.

 

   Idąc dalej przez las, po drodze mijaliśmy obóz zniewieściałych drwali. Jeden z nich piekł nad ogniem niedawno schwytanego dzika, lecz strasznie szybko obracał przy tym rożnem.

– Nikt ci nie mówił, żebyś kręcił powoli, psi synu? – spytał mój Nauczyciel. – Inaczej się nie upiecze.

– Ta, kurdwa – prychnął karłowaty drwal. – Jak się za wolno obraca to mi, jebany, wyżera wszystkie kartofle z ogniska!

 

*

   Rankiem wyszliśmy na małą polanę, pośrodku której rosło wysokie drzewo. Poczułem wewnętrznie, że niechybnie przyprowadziło nas tu Przeznaczenie. 

Opiekun usiadł na przeciwko i zaczął z uwagą wpatrywać się w jego pień, konary i koronę, jakby się nimi delektując. Trwało to dobre kilka godzin. Znudzony obserwacją – i do cna zmęczony wędrówką – niepostrzeżenie zasnąłem. Później zbierałem owoce runa leśnego, puszczałem bąki, liczyłem, ile dni już żyję i robiłem jeszcze inne, nikomu niepotrzebne rzeczy, które skutecznie pozwalają zabijać czas. W piwnicy, w której trzymał mnie zapobiegliwy ojciec, przeszedłem długi trening odganiania nudy. 

Tak minął kolejny dzień.

 

*

   Ze snu wyrwał mnie głośny krzyk Nauczyciela. Przerażony wpadłem na polanę, gdzie poranne mgły zasnuwały jeszcze wyraźny widok. Na środku zobaczyłem Miszcza krzyczącego na…  wysokie drzewo! Twarz miał wykrzywioną w potwornym grymasie. Tak pierwotnego ludzkiego wycia nie słyszałem jeszcze nigdy dotąd w całym swoim dotychczasowym życiu. Stałem i patrzyłem jak zamurowany. A krzyk trwał, trwał i trwał… 

 

Później mój Opiekun upadł zemdlony na darń. W pierwszej chwili przeraziłem się, że może wydał ostatnie tchnienie. Zacząłem go cucić, klepać po twarzy, potrząsać – wszystko na nic. 

Przyłożyłem ucho do jego serca. Na szczęście biło, to znaczy chyba biło… Wreszcie po długiej chwili Przewodnik poruszył się i otworzył oczy. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się z wielkim wysiłkiem. 

 

Z naszych skromnych zapasów przygotowałem obfitą kolację i nakarmiłem nią Nauczyciela, który nadal leżał bezwładnie na materacu. Nie miał sił, aby wydobyć z siebie choćby jedno słowo. 

   Drugiego dnia o świcie, Miszcz powtórzył ceremonię krzyku. Znów obudziłem się przerażony. Tak samo było dnia trzeciego, czwartego, piątego i szóstego. Poza tym prawie nic nie mówił. Przed każdym kolejnym seansem nacinał nożem skórę, aby wydobyć z siebie jeszcze więcej bólu i cierpienia.

 

*

Z dnia na dzień Opiekun był coraz słabszy. Któregoś wieczora zapytałem go, jak godnie żyć?

– Czas to iluzja – odrzekł z namysłem. – Przycinaj równo krzewy, głaszcz dzikie zwierzęta, nie spożywaj chudego mleka, bądź pół-wegetarianinem, opiekuj się kretami i skutecznie unikaj kanarów, łapiących podstępnie ludzi za jazdę bez biletu. Oto prosta droga do pełnego szczęścia! – rozpromienił się, mogąc mi wyjawić istotę naszej ziemskiej pielgrzymki.

– Jedna kobieta zgubiła kiedyś sztuczną nogę i później, dzięki tym wszystkim moim zasadom, ta noga cudownie odnalazła się w rowie obok drogi. Jakaż wielka była jej radość! – cieszył się Przewodnik. – Kiedy indziej znowu uratowałem masę ozdób świątecznych przed zalaniem wodą z cieknącego hydrantu. A któregoś dnia gadający ptak powiedział mi, że spotkam kogoś takiego, jak ty…

 

   Szóstej nocy Miszcz przytulił się do mnie całym ciałem. Wstrząsały nim drgawki, był cały blady na twarzy. Obawiałem się tego, co przyniesie następny dzień. Pełen sprzecznych obaw, nie zmrużyłem oka przez całą noc. Nauczyciel spał nierówno, często się budził, majaczył. Poiłem go zimną, źródlaną wodą, podawałem kawałki wzmacniającej czekolady. Z ran Przewodnika powoli sączyła się krew. 

 

Przed świtem zostawiłem go na chwilę samego i poszedłem w krzaki, wiedziony nagłą, niecierpiącą zwłoki potrzebą.

– Cokolwiek teraz powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie! – usłyszałem z oddali.

Podczołgałem się ostrożnie przez paprocie, by zobaczyć jak policjanci brutalnie skuwają i aresztują mojego Opiekuna. Był poszarzały na twarzy i ogólnie jakiś taki zapadnięty w sobie. Wyniesiono go z polany ze zwieszoną głową. 

 

*

   Gdy się uspokoiło, usiadłem przed wielkim drzewem i ogarnąłem spojrzeniem jego obwód, który mnie niemal poraził. Wokół panowała absolutna cisza, nie słyszałem ani wiatru, kołyszącego gałęziami, ani śpiewających ptaków, ani żadnych innych odgłosów. Gdy słońce zaczęło się złocić na liściach drzewa, wziąłem głęboki oddech i wydobyłem ze ust potworny okrzyk. Niemal natychmiast poczułem w całym ciele ogromny ból wysiłku. Ale nie mogłem przestać. Byłem to winien mojemu Przewodnikowi. Tylko to się wtedy liczyło. 

Wyłem dziko, ile sił w płucach. Darłem się wniebogłosy bez końca. Spazmatycznie i wielce pierwotnie.

 

   Nie wiem, ile to trwało: może piętnaście minut, a może pół godziny? Gdy dotarło do mnie, że nie mam już więcej sił, przeciąłem sobie ramię tępym nożem, którego używał Nauczyciel. Ból sprawił, że znów odleciałem w nieokiełznany krzyk, tracąc całkowicie poczucie upływającego czasu. 

Wreszcie skrajnie wyczerpany upadłem omdlały na leśną darń.

 

*

   Ocknąłem się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Na moim nosie leżał żółty liść. Zdmuchnąłem go, powoli przewróciłem się na brzuch i podparłem na rękach. Spojrzałem na wielkie drzewo, rosnące na środku polany. Było pełne żółtych, zwiędłych liści! 

Do następnego rana całkiem uschło.

 

Byłem więc gotowy! 

Nadeszła pora, by powrócić do domu. Dzięki Miszczowi zrozumiałem, co chcę robić w życiu i jakie jest moje Przeznaczenie. 

 

Będę księdzem! Tak, jak mój ojciec.

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

18 sierpnia 2012/kwiecień 2016

 

Opowiadanie dostępne także jako piękny audiobook:

 

Vector image by VectorStock / smeagorl