Co by było, gdyby…

 

 

Odświętnie ubrani wierni pozajmowali wszystkie krzesła w „Kościele na Górze“, jak nazywali swoje miejsce zgromadzeń. Za mównicą stanął ich duchowy przewodnik – zadbany pastor, mężczyzna około pięćdziesięcioletni, obdarzony wybitnym talentem krasomówczym. Ładny garnitur i różowa koszula dodawały mu blasku.

– Witam szanownych zebranych! Witam drogie siostry i drogich braci oraz… Hmm, chciałem dodać: „witam przyjaciół Prawdy“, ale przecież nie ma już przyjaciół Prawdy, prawda?

– Amen! – odpowiedziało głośno całe zgromadzenie.

– Amen – zapisała w protokole z nabożeństwa sekretarz kościoła, poprawiając grube okulary.

– Nie ma ich – kontynuował pastor – bo wszyscy wyznajemy obecnie jedyniesłuszną wiarę! Wszyscy na świecie wierzymy tak samo! Wyobraźcie to sobie. Nie ma już inaczej wierzących, niewierzących, ateistów, agnostyków, świadków Jehowy ani nawet katolików czy innych popaprańców przekabaconych na wschodnią modłę! Nasz Bóg w niebie cieszy się z tego faktu, albowiem niebo mamy już teraz tu, na ziemi! Czyż nie za to codziennie oddajemy chwałę naszemu Panu? Za tę łaskę,  pomimo tego, że nasz Pan jeszcze nie przyszedł, to my już mamy tu niebo!

– O, tak! – zakrzyknął tłum.

– O, tak – dopisała sekretarz w swoim małym komputerku. Notowanie przebiegu nabożeństw – wprowadzone dekadę temu – wiele ułatwiało i w łatwy sposób pomagało rozstrzygać, pojawiające się od czasu do czasu,  kwestie sporne. W prosty też sposób pozwalało weryfikować jakość wiary wyznawców.

– Oddajemy Ci chwałę, Panie! Wszyscy proszę!

– Oddajemy Ci chwałe, Panie!

– Bo my, Kościół Boży, jesteśmy jedynym prawdziwym Kościołem na tym ziemskim padole – rozkręcał się kaznodzieja. – I nie ma innego! Kiedyś owszem, jakieś tam były, ale teraz Pan okazał nam łaskę i Prawda zatryumfowała, goszcząc u nas na Ziemi! Teraz nie musimy już w kółko błądzić albo poszukiwać. Bo wszyscy znaleźliśmy! Pan sprawił, że wszyscy znaleźliśmy prawdziwą wiarę!

– Amen! – zgromadzony tłum wyraził swoją aprobatę.

 

Dobra Cobra snuje ponurą wizję niedalekiej przyszłości opartą na trzech aktach dramatu pt.

 

Co by było, gdyby… 

 

   Kto pragnie zwiastować Dobrą Nowinę, dodaje coś od siebie

 

Rozejrzałam się po twarzach rozentuzjazmowanych wiernych. Wyraźnie było widać, że uwielbiali swojego pasterza.

– Tak myślałem – odpowiedział mówca w nieco arogancki sposób. – Ale zanim przejdziemy do ogrodu Słowa Pańskiego pewna niewygodna sprawa jest. Jeden z nas dopuścił się zdrady!

Zebrani spojrzeli po sobie z przerażeniem. 

-„Kto mógł zdecydować się na taki krok?“ – przebiegło z szybkością błyskawicy przez niejedną głowę. W sali zapadła wyczekująca cisza. Pastor obrzucił uważnym wzrokiem całe zgromadzenie:

– To brat Wolma! – krzyknął, wskazując oskarżycielsko na człowieka siedzącego gdzieś w połowie sali. Wśród zebranych nastało duże poruszenie. Oskarżony spąsowiał na policzkach i spróbował wydostać się z miejsca zgromadzenia. Prawowierni współwyznawcy zastąpili mu drogę.

– Chciałeś uciec, bracie? – dociekał pastor. – On chciał uciec! – zaśmiał się oskarżycielsko, ukazując swoje dobrze zrobione, równe, białe zęby.

 

W kościele zawrzało. Jedni kiwali głowami, drudzy się śmiali, a trzeci klękali na kolana, by zmówić ostateczną modlitwę za duszę zbłąkanego.

– Kościół Boży nie toleruje odstępstwa! – oskarżał mówca. –  A studiowanie przez internet zakazanej przez Kościół literatury jest największym z przestępstw. Zdradził cię, bracie, twój numer IP, haha!- tryumfował kaznodzieja.

– Otwórzcie okno i wyrzućcie tego Judasza na zewnątrz, gdzie jest płacz i zgrzytanie zębów! – rozkazał.

– Nie! Błagam! Nie jestem winny… – próbował ratować swoją skórę oskarżony.

– Trzeba było pomyśleć o tym przed zdradą! Cierpliwość naszego Pana się skończyła! Za okno z nim!

 

Mężczyźni rzucili się na odstępcę, który z wytrzeszczonymi oczyma próbował gdzieś uciec. Wierni byli jednak w liczebnej przewadze. Po chwili wypchnięto śmiertelnie przerażonego współwyznawcę za okno. Wraz z nim nieszczęśliwie wypadł też jeden z wyrzucających.

– Aaaa! – potworny krzyk spadających na bruk ludzi zamarł, zakończony głuchym chrzęstem uderzających o bruk ciał.

Bracia i siostry z przerażeniem pomieszanym z ulgą uważnie wyglądali przez okno. Ktoś zwymiotował w ciszy.

– Tak Pan karze odstępców! Widzę, że jeden z nas także zginął podczas obrony wiary. Kto to był? – kaznodzieja złożył swoje ręce jak do modlitwy.

– Bostwicki! – rozległo się z sali.

 

Pastor rozejrzał się po obecnych. Jego wzrok natrafił na dopiero co owdowiałą kobietę:

– Siostro Bostwicka, pozwól tu do przodu wraz ze swoim synem. Tak, nie bój się i podejdź tutaj. Proszę diakonów o dostawienie dwóch krzeseł w pierwszym rzędzie. Rzędzie zarezerwowanym dla „już zbawionych”.

– Usiądźcie tutaj i bądźcie pewni, że Pan docenił poświęcenie waszego męża i ojca, który zginął w obronie prawdziwej wiary. Pismo Święte – ostoja i wykładnia naszego prawdziwego wyznania – mówi nam o bohaterach wiary. Ci święci mężowie, może często niedoceniani za życia, oddawali je na chwałę naszego Boga w jakże tragicznych okolicznościach. Dlaczego? Może spytać niejeden… – mówca zawiesił na chwilę swój głos. Zgromadzeni wpatrywali się w niego jak głodne dzieci poszukujące strawy.

– Dlatego, że wiara była dla nich ważniejsza od ułuda życia tu na ziemi! Bo czasem człowiek może myśleć tak: mam dom, żonę, dzieci, elegancki samochód – i po co będę oddawał życie, skoro upływa ono we względnym szczęściu i znośnym samozaparciu dodatkowo wzmacnianym małymi dawkami rozkoszy, jakie ono ze sobą niesie. A dziś na naszych oczach nasz ukochany brat Bostwicki pokazał nam, co jest najważniejsze w życiu. Dziękujemy ci, bracie, za pokazanie nam w praktyce, co to znaczy prawdziwa wiara. Dziękujemy ci z całego serca!

 

Pastor zwrócił się do rodziny zmarłego:

– Od dziś będziecie siedzieć w pierwszym rzędzie, przeznaczonym tylko dla już zbawionych! To wielkie wyróżnienie, ale nasz brat pokazał, że jego rodzina jest godna zajmowania tego miejsca!

Na twarzy wdowy pojawił się promienisty uśmiech, jaki nie gościł u niej już od wielu lat.

– Chwalmy Pana pieśnią! Jaki dziś numer odśpiewamy? Może „Badaj swą Biblię”?

– Ale mój Pikuś będzie zbawiony, nie? 

Odwróciłam głowę do tyłu. Jakaś kobiecina, wyglądająca na szmergniętą, trzymała w dłoniach duże zdjęcie psa. 

– Siostro Bodzechowa, proszę…

– Przecież nasz Pan stworzył też psy i niebo jest też dla nich…

– Zamknij się, siostro! – uciął chamsko kaznodzieja. 

– Wyszłam na korytarz w poszukiwaniu toalety. Nie mogłam wiedzieć, że za ścianą, w kościelnym Pokoiku Religii, żona mówcy kochała się perwersyjnie, dziko i lubieżnie ze swoim psem wilczurem. Miała taką chwilę odskoczni od nudnego męża, stresów życia i dwulicowego środowiska kościelnego. Takie szybkie, proste rżnięcie sprawiało, że jej całe ciało drgało w paroksyzmach rozkoszy, aż oczy zachodziły jej bielmem.

 

*

   Kościół, którego zgromadzenie przed chwilą odwiedziliśmy, powstał podczas XIX-wiecznego przebudzenia religijnego obejmującego całe Stany Zjednoczone. Przyjął – nieco może chełpliwą – nazwę: Kościół Boży. W pierwszych latach swego istnienia ten szybko rozwijający się ruch wykorzystuje ewangeliczną szansę, by na początku XX wieku dotrzeć z Prawdą do najdalszych części świata. Jego misjonarze pracują sumiennie i w rozproszeniu, nie gromadząc się tylko w kilku dużych ośrodkach. Starają się wszędzie zanieść światło prawdy. W tym czasie na świecie następuje niebywały rozwój gospodarczy. „Prawa stają się bardziej sprawiedliwe, panujący bardziej humanitarni, muzyka słodsza a książki mądrzejsze“ – głosił w owym czasie pewien duchowny z Nowego Jorku.

XX stulecie było najdogodniejszym czasem, by dokończyć dzieło Boże na Ziemi. Prawie na całym świecie panował pokój. Od Paryża do Kantonu, z Nowego Jorku do Manilii, przez mało znane wówczas Chiny aż po daleką Australię można było nieść Ewangelię bez paszportu. W pismach wydawanych przez Kościół Boży rozlegają się prorocze słowa, że najwyższa pora rozpoznać czas, zanim będzie za późno. I tak się dzieje.

„Wasze powołanie jest czymś więcej niż tylko zarabianiem pieniędzy!“ – apelują liderzy szybko rozwijającego się ruchu. Coraz liczniejsze rzesze wiernych – hojnie łożących środki na słuszną sprawę  – odwiedzają kolejne kraje i kontynenty, z żarliwością niosąc światło prawdy, które jest entuzjastycznie przyjmowane. 

 

   Z początku fundamenty wiary Kościoła Bożego były podobne zasadom wyznawanym przez inne denominacje protestanckie oraz zgodne z nauką Pisma Świętego, które bezwzględnie stawiano ponad ludzkie tradycje i obrzędy. Podstawą wiary było przestrzeganie dziesięciu przykazań w formie, w jakiej są one zapisane w Biblii. Nastąpił powrót do święcenia Sabatu, żydowskiego Szabesu – prawdziwego dnia odpoczynku, obchodzonego każdego siódmego dnia tygodnia. Odgórnie zabroniono wierzącym picia alkoholu i jedzenia mięsa – jako produktów szkodliwych dla zdrowia i obniżających wartość ewangelizacyjną pojedyńczego wyznawcy. Do Kościoła zapisywano tylko osoby dorosłe a samo przyjęcie do grona współwyznawców następowało zawsze po ceremonii chrztu świętego, poprzedzonej publicznym przyjęciem wszystkich jego nauk. Po wyznaniu wiary katechumen był prowadzony nad wodę, gdzie dokonywano aktu całkowitego zanurzenia. Zaaprobowano i wprowadzono też nakaz składania dziesięciny, przeznaczanej na misję, oraz bezwzględny zakaz ubierania przez kobiet spodni, który z biegiem czasu rozszerzono także na mężczyzn.

Tryumfalny pochód Kościoła Bożego trwał i bardzo wielu chciało, żeby ten stan pozostał na zawsze.

 

Jednak z biegiem lat pewne doktryny zaczęto marginalizować, inne pomijać, a jeszcze inne traktować jedynie jako pobożne wskazania dla nieochrzonych pogan i innowierców, których jednak z roku na rok na świecie ubywało. Kościół Rzymski w latach dziewięćdziestątych XX wieku stanowił jedynie 13 procent ogółu wierzących, z wyraźną tendencją spadkową. Islam ostał się tylko w kilku krajach bliskowschodnich, podobnie było z buddyzmem, a protestantyzm uległ prawie całkowitemu wymarciu.

W niektórych krajach Kościołowi udawało się współistnieć z inaczej wierzącymi – oczywiście na tyle, na ile pozwalała mu szeroko pojęta idea tolerancji. W innych państwach wszyscy musieli się Kościołowi Bożemu podporządkować i, jeśli umieli to robić, absolutnie nic im nie groziło ze strony wymiaru sprawiedliwości. Wszak każdy w swoim sercu mógł myśleć, co tylko chciał i dotąd nie wynaleziono żadnego „duchometru“, aby wiedzieć dokładnie, jaki dokładnie poziom duchowości posiada każdy pojedynczy obywatel. To można było tylko zgadywać.

Najliczniejszą grupą, z którą przyszło się zmierzyć Kościołowi Bożemu byli niewierzący. Ci jednak nie wtrącali się w jego ewangelizację i prowadzoną z kazalnic politykę, nie byli więc atakowani i żyli we względnym spokoju. Do czasu.

 

Wyjątkiem było kilka miejsc na ziemi, gdzie wyznawcy tego „jedyniesłusznego“ Kościoła stanowili przeważającą większość społeczeństwa. Rodziło to wiele poważnych problemów, nie dających się w ogóle ze sobą pogodzić. Jednym z takich krajów była też Polska.

 

*

   Następnego dnia, po zakończeniu Święta Bożego, wyruszyłam w daleką podróż do Centrali naszego Kościoła. Wiozłam ze sobą nadzwyczaj hojne dary miesiąca samozaparcia, złożone przez naszych wiernych, żyjących w prowincjonalnym okręgu południowo – wschodnim. Nie obawiałam się mieć ze sobą tak dużej sumy pieniędzy. Z okólnika kościelnego doskonale wiedziałam , że nasz kraj jest oazą bezpieczeństwa, a zbrodnia i występek nie były notowane już od wielu długich lat. 

Kilka lat temu dorobiłam się dość dużego majątku. Wymyśliłam i  opatentowałam nowy, prosty, a jednocześnie sprytny sposób otwierania butelek. Dzięki temu pomysłowi żyję teraz jak królowa, umieszczając coraz większe środki materialne na dobrych lokatach. Do Kościoła Bożego dołączyłam dwa lata temu, zaraz po wizycie trzech bogobojnych i zdecydowanych kobiet w moim domu. W kilku punktach przedstawiły mi zalety bycią wyznawczynią Kościoła Bożego. Albo Bóg i szczęście (także w materialnym tego słowa znaczeniu), albo droga prześladowania i wyobcowania ze społeczeństwa. Wobec takich argumentów każdy wybrałby właściwie, nieprawdaż?

Starałam cieszyć się życiem polegającym coraz częściej na odtrącaniu od siebie nowych wielbicieli, pragnących raczej mojego majątku niż będących mną szczerze zauroczonych.  

 

Z nauki Kościoła Bożego wiedziałam, że każdy prawdziwy mężczyzna żeni się wyłącznie z dziewicą i ja w takim właśnie stanie łona wciąż oczekiwałam na spotkanie Pana Właściwego. Mój wybrany musi być piękny niczym niemiecki nauczyciel wuefu, inteligentny – abym się przy nim nie nudziła. Męski – potrafiący otoczyć mnie murem ochronnym, zabawny – aby potrafił rozśmieszyć do łez. I jeszcze opiekuńczy, wykształcony, znający języki, lubiący dzieci, sam także posiadający pokaźny majątek, mający otwarty i nieprzeciętny umysł, podchodzący do życia z dystansem. Oraz – co najważniejsze – będzie gorliwym wyznawcą Kościoła Bożego. Przecież nie wymagam od kandydata na męża za wiele, prawda? To przecież krok na całe życie!

 

   Spokojna podróż do Centrali miała mi zająć trzy dni. Z umiarkowaną prędkością przejechałam obok pola, na którym rolnik właśnie roztrząsał gnój…

 

*

   Chłop rozrzucał gnój na swoim polu. W pewnym momencie jego czujne ucho wychwyciło strzępki rozmów dobiegające z gęstego zagajnika. Podbiegł w tamtym kierunku cichym truchtem i ostrożnie położył się na ziemi. W gęstwinie drzew niewątpliwie odbywało się – zakazane przez rząd – nielegalne zebranie religijne. Chłop wycofał się w miejsce, gdzie nie mógł być słyszanym przez zgromadzonych. Zza pazuchy wyciągnął najnowszy model telefonu satelitarnego i sprawnie wybrał Numer Alarmowy. 

Po niedługiej chwili chrapliwie szeptał do słuchawki:

– Obok mojego pola, w gęstych krzakach odbywa się tajne zebranie religijne, prawdopodobnie niedozwolone. Przyślijcie oddział, aby schwytał to grzeszne paskudztwo.

– Dobrze – odpowiedział operator centrali alarmowej. – Skanujemy właśnie położenie twojego telefonu. A ty, wierny bracie, za swą właściwą postawę zasłużyłeś na dużą zniżkę w płaceniu dziesięcin. Podaj swój PESEL, abyśmy mogli przesłać na twój adres sekretny kościelny kod promocyjny…

 

Po skończonej rozmowie chłop wyraźnie pokraśniał na twarzy, ukazując swe idealnie białe, równe zęby. Każdy wyznawca Kościoła Bożego musiał takie mieć – nakazywał to oficjalny manuskrypt „O zdrowiu“, tom XLVII, część AA. Wokoło coraz bardziej śmierdziało porozrzucanym na polu gnojem. 

 

*

   Na obiad zatrzymałam się w przydrożnym Barze Bożym, oferującym do jedzenia tylko dozwolone przez Kościół bezmięsne frykasy. Wegetarianizm – jako jedna z głównych zasad wiary – jasno zakazywał spożywania potraw pochodzenia zwierzęcego jako źródła wielu chorób i możliwości niebezpiecznego podniecenia organizmu, utrudniającym przyjmowanie i akceptowanie czystego Słowa Bożego. Bezmięsność starano się zastępować „mięsnymi” nazwami produktów spożywczych. Z obszernej karty dań zamówiłam więc zupę z trawy a la rosół z kury a na drugie danie cielęcinę sojową w trzech smakach. Do tego poprosiłam o kompot z jeżówki i wegański kefir z łąkowego mlecza na deser. Zajęta posiłkiem nie zwróciłam najmniejszej uwagi na czterech wynędzniałych młodych ludzi, siedzących trzy stoliki dalej pod ścianą.

 

Czterej młodzieńcy siedzący pod ścianą otworzyli swoje woreczki z ziarenkami soi. Należeli do Patriotycznej Organizacji Kościelnej Gejzer (POK Gejzer), w której szeregi werbowano tylko poświęconych i wyjątkowo oddanych Panu młodych ludzi. 

Każdy z nich wysupłał po 10 ziarenek poświęconej soi. Uroczyście przysięgali Bogu, że nie spożyją żadnego innego pokarmu, dopóki nie schwytają choćby jednego odstępcy od zasad Jedynego Kościoła. W ich poszukiwaniu wędrowali już od pięciu długich dni. 

– Gdzie ci niewierni się pochowali? 

– Nie martw się, braciszku, odnajdziemy ich, bo Pan jest z nami!

 

Spożyli swoje ziarna soi i wolnym z osłabienia krokiem wyruszyli w dalszą drogę. Towarzyszyła im suka wilczyca o imieniu Misja mająca naturalny dar tropienia odstępców wiary. Po kilkunastu minutach powpadali do głębokiego, leśnego jaru, gdzie czekała na nich śmierć z głodu. Pies gdzieś się zawieruszył.

 

*

   W miastach i miasteczkach poświęceni wyznawcy Kościoła Bożego budowali ogrodzone Osiedla Wiary, gdzie z radością chwalili Pana w swoim zamkniętym gronie. Były to miejsca samowystarczalne; miały własne służby, piekarnie, elektrownie wiatrowe lub słoneczne i spalarnie śmieci. W zamyśle ich budowy stała idea wychowania społeczeństwa świętego, nienarażanego na grzech, mogący czyhać na zewnątrz.

Ochroniarze gorliwie pilnowali, aby na te tereny nie przedostał się przypadkiem nikt niepowołany. 

 

Wieczorem bez problemów dotarłam do domu mojej starej przyjaciółki Magdy, która zamieszkiwała w jednym z takich miejsc. Po przedstawieniu na wjeździe dokumentów zostałam wpuszczona na ogrodzony teren. Rzuciłyśmy się na siebie, piszcząc niczym nastolatki.

Miała ładne, duże, słoneczne dwupoziomowe mieszkanie z wielkim tarasem, na którym urządzono piękny ogród wzorowany na podobieństwo tego znajdującego się w niebie. Paplałyśmy już z dobrą godzinę – siedząc w wiklinowych fotelach, rozkoszując się naszym spotkaniem i popijając, dozwoloną przez Kościół do spożycia, herbatkę ziołową – gdy do mieszkania wkroczył dumnie mąż mojej koleżanki – Wielki Inkwizytor Krzysztof Ćmuryga ubrany w piękną suknię z rzadkiego bisioru. Ten niegdyś nieśmiały i zakompleksiony młodzieniec postawił w swoim życiu na żarliwą wiarę i nienawiść do wszelkich przejawów grzechu. Natrafił na dobry okres rozwoju Kościoła, który poszukiwał mężów całkowicie oddanych sprawie. Jego poświęcenie znalazło uznanie u braci prowadzących Dzieło. 

 

Moja przyjaciółka dobrze wybrała. Wiele kobiet zazdrościło jej tak bogobojnego i tak ustawionego w hierarchii męża. Brat Krzysztof w swojej misji tropił występek i herezję, nadzorował egzekucje, odwiedzał więzienia, aby tam przekonywać tych, co zbłądzili i nawracać skruszonych przemocą, szantażem czy też obietnicą bez pokrycia. Za swoją pracę był szanowanym obywatelem naszego religijnego społeczeństwa.

– Zosia! – powitał mnie z uśmiechem, uprzednio nabożnie całując żonę w czoło. 

– Mój panie i mężu, czy Pan ci dziś dobrze pobłogosławił i ilu dziś pojmałeś niewiernych? – pyta moja przyjaciółka, zdejmując buty męża.

– Wyobraźcie sobie świt, drogie moje. Mgły snujące się nad łąkami. I my na wzgórzu: ja oraz dzielni zuchowie: Jasio Alleluja, Franuś Ewangelia, Ludwik Bożych, Aleks Rzeziręczny oraz reszta rozmodlonej drużyny, złożona ze specjalnie wyselekcjonowanych najwierniejszych synów naszego Kościoła. 

– Panie! – kontynuuje opowieść Ćmuryga – dałeś nam znaleźć niewiernych, daj więc nam dziś pracować uczciwie w chwale dla Twojego Świętego Imienia! 

– Na mój znak drużyna atakuje z góry i wdziera się do zaspanych domów niewiernych, heretyków i pozwalających sobie inaczej myśleć. Wywlekamy ich siłą i prowadzimy na plac przy ratuszu. Z piętnaścioro przerażonych ludzi stoi przede mną. Oddzielamy dzieci od rodziców i zaczynam przesłuchanie od najbardziej zatwardziałego grzesznika. Ten jednak dumnie patrzy mi w oczy i nie raczy wcale odpowiadać na moje pytania. Wyciągam więc z teczki kołek inkwizytora i z całej siły wbijam mu w pierś. Upada, krwawiąc obficie, a reszta zebranych zamiera z przerażenia. Po chwili zaczynają błagać o litość, obiecują nawrócenie… 

 

– Ale ja dobrze znam takie farbowane lisy. Dokładnie zapoznałem się ze wszystkimi raportami i doniesieniami na ich temat. Dla nich zawsze najważniejsze jest to, co wyczytali w Biblii. Nie są gotowi na żaden kompromis. Za nic mają zasady prawdziwego Kościoła! – Inkwizytor podnosi głos. 

– Prowadzimy ich na most, gdzie czytam donośnym głosem słowa Ewangelii: „Ten, kto we mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie”. Otacza nas duża rzesza mieszkańców tego miasteczka.

– Wiążemy odstępcom kończyny i wrzucamy do zimnej rzeki: najpierw niewiasty, a potem mężczyzn. Wiją się przez chwilę w wodzie niczym szatańskie pomioty, po czym jeden za drugim idą grzecznie na dno! Zło pokonane, nikt nie wypłynął! Chwała Panu! Kilkoro heretyckich dzieci kamienujemy dla ostrzeżenia, a resztę zabieramy do Bożego Domu Dziecka. Tam wychowamy je na przykładnych członków naszej religijnej społeczności. W ten sposób wyczyścimy całą herezję w tym kraju! – wykrzykuje głośno Ćmuryga na koniec swego opowiadania.

– Chwała! – odpowiadamy równocześnie, zafascynowane jego pełną wiary opowieścią.

– Tym kołkiem prowadzę niewiernych do Pana – mówi Ćmuryga, wyciągając z teczki zakrwawiony, tępo zakończony drewniany przedmiot. – To jest sprawca wiary i jedyny  czyściciel zabobonu! – przesuwa narzędzie tuż przed moimi oczami. – A tu mam fotografie dokumentujące naszą ostatnią, nadzwyczaj udaną eskapadę.

– Czeka na ciebie nagroda, mój mężu! – oświadcza moja przyjaciółka i prowadzi męża do sypialni, skąd po upływie niedługiego czasu słyszę odgłosy nadzwyczaj udanego seksu. Magda to szczęściara i mam nadzieję, że jest szczera i nie udaje w łóżku. Z takim zdecydowanym i bogobojnym mężczyzną każda kobieta byłaby w pełni szczęśliwa!

 

Dotykam zakrwawionego kołka, który pozostał na półce w przedpokoju. Po moim ciele przebiega zimny dreszcz.

 

*

   Nie mogę zasnąć. Włączam telewizor i oglądam na Głównym Kanale Bożym skrót dzisiejszych egzekucji innowierców. Nie mogę oderwać oczu od rzeszy przerażonych ludzi prowadzonych na śmierć. Co myślą w ostatnim momencie swojego życia? Co ich pcha do zaparcia się wiary w Kościół Boży? Skąd się bierze ta ich niewiara i odstępstwo?

W pewnym momencie na ekranie zauważam przepiękną męską twarz, znaną mi dobrze z największego kościelnego periodyku. Bije z niej pewność siebie i duma. Znam tego człowieka i jestem pewna, że spotkam go za dwa dni u kresu mojej podróży do Centrali. Zaskoczona stwierdzam, że w dolnej części brzucha zaczynają mi latać motyle miłości. Moje serce zaczyna szybciej bić.

 

   Przejeżdżałam właśnie obok zbudowanego wzdłuż autostrady Wielkiego Kompleksu Spódnicy – założonego przez wyznawców Kościoła ośrodka krzewienia teologii muzycznej. 

Inicjatorami jego budowy byli trzej bracia o ascetycznym wyglądzie, obdarzeni chciwym charakterem, wykorzystujący pracowników i ślepo wierzący w dające moc wiary noszenie spódnic przez mężczyzn. Nie wiedziałam, że środki na tę okazałą budowlę zdobyto podstępem, kłamstwem i wymuszeniem. Imponujące budowle Kompleksu wieńczyły złote wieże poddawane w tej chwili intensywnemu polerowaniu. Grupa ludzi od prac wysokościowych lizała je dokładnie swoimi językami raz koło razu . Praktyka pokazywała, że to właśnie ten ludzki organ najbardziej się nadawał do absolutnego wygładzenia warstw złota i nadawaniu mu przez to przepięknego blasku i równości. Przyglądając się dachom od strony autostrady można by przysiąc, że to lokalny Taj Mahal.

 

Z zakratowanego okna spoglądał na mój przejeżdżający samochód uwięziony tam- słynny niegdyś- Kolporter Boży – Janusz Kałurzka. Ten wierny i gorliwy wyznawca Kościoła, dynamiczny działacz i zapalony ewangelista, dziś stał się niegodnym nazywania go Bratem. Przez lata z wielkim oddaniem rozpowszechniał literaturę Kościoła wydawaną w milionowych nakładach. Ostatnio jednak z modlitwą zaczął zagłębiać się w Słowo Boże zapisane na kartach Biblii i z przerażeniem odkrył, że kościół, do którego należał, nie nauczał zasad Bożych, a tylko ludzkich nauk, tradycji i nakazów. Im bardziej zagłębiał się w święty tekst, z tym większym przerażeniem odkrywał spisek, polegający na wmówieniu wiernym nauk ludzkich zamiast zasad nieba. Wyznawcy Kościoła Bożego wierzyli według modły ludzkiej, zatem wszyscy byli odstępcami od nauki prawdziwego Boga!

Być może błędem kolportera Kałurzki było nietrzymanie języka za zębami i próby podzielenia się nowym światłem ze swoim, wiernym od najmłodszym lat, przyjacielem – Januszem Bokaszewskim. Bokaszewski po wysłuchaniu nowych nauk czym prędzej udał się do Centrali i tam zadenuncjował Kałurzkę, zdradzając wszystkie szczegóły ich poufnej rozmowy. Otrzymał za to sowitą nagrodę.

 

Podczas brutalnego przesłuchania Kałurzki szybko wyszło na jaw także inne jego przestępstwo: pobierał z centralnego magazynu literaturę religijną, ale nie spłacał rosnącego za nią zadłużenia, które osiągnęło niebotyczną sumę 12 milionów nowych Euro. Pieniędzy tych już dawno nie było – położyła na nich łapę chciwa żona kolportera, Gosława. Wyczuwając kobiecym zmysłem, że źródło dochodów niedługo się skończy, przeprowadziła szybki proces rozwodowy, oskarżając męża o zdradę zasad Kościoła. Później zniknęła ze wszystkimi pieniędzmi, stając się w ten sposób jedyną właścicielką tego ogromnego bogactwa. 

Kałurzka od kilku dni spoglądał zza krat na codzienne życie więziennego kwartału. Obserwował poranne nabożeństwa odprawiane ku czci Wielkiej Wegetariańskiej Spódnicy, południowe msze na chwałę Czystej Źródlanej Wody i wieczorne rytuały Obmywania Nóg W Spódnicy. Czas spędzany w Kompleksie zajmowało wiernym życie w kręgu wyimaginowanego kultu.

 

Kolporter był niemal pewien, że pozostało mu już tylko kilka dni, a może  tylko kilka godzin życia. 

– „Po co mi to wszystko było?“ – pomyślał kolporter. – „Już lepiej miałbym, będąc zwykłym wiernym. Co mnie podkusiło, żeby ulec ewangelizacyjnej spirali awansu?“ – zaszlochał i ukrył swoją twarz w poranionych dłoniach.

 

*

   Wreszcie koniec mojej podróży! Po dokładnym sprawdzeniu dokumentów i obowiązkowej rewizji zostaję wpuszczona na duży parking położony zaraz za wysoką bramą głównej Centrali Kościoła. Z lubością wciągam tutejsze powietrze w płuca. Czuję się jedną nogą w niebie!

Z jednej z sal dobiegają mnie dźwięki próby chóru. Piękne pienia wprowadzają mnie w świętą atmosferę tego miejsca. Słysząc je, chcę na głos krzyczeć z radości i sławić wielkość naszego Pana!

 

Każdy z nas musi się przygotować do wejścia do Nieba. Jednym z warunków, aby w ogóle tam się znaleźć, jest piękny śpiew. Ten aksjomat wiary stał się dla niektórych naszych wiernych nie do przejścia. Z tego powodu wprowadzono w Kościele  podział na dwie grupy: tych, co będą ładnie śpiewać w niebie i automatycznie zajmą pierwsze miejsca, oraz tych bez słuchu, którym zostaną przydzielone mniej reprezentacyjne funkcje w niebie: sprzątanie, praca w garkuchni, wyprowadzanie psów…

Słyszałam, że ten wokalny warunek był powodem wielu załamań nerwowych, obłąkania i szaleństwa co poniektórych. Stąd tak ostatnio rozpowszechniony w całym kraju i jakże nobilitujący zawód nauczyciela śpiewu. Sama korzystam z pomocy jednej z takich osób. Na szczęście słoń nie nastąpił na moje ucho i zostałam zaliczona do tej pierwszej grupy.

 

*

   Na swojej drodze spotykam gromadkę dzieci prowadzonych z lekcji religii przez swoją nauczycielkę ubraną w prosty Strój Nauczania. Dwie siedzące na ławeczce emerytki wpatrują się w te piękne pociechy z wyraźną dumą w oczach:

– Jakie one wszystkie podobne jota w jotę do naszego Przewodniczącego!

– Tak, siostro Leokadio. Widać na ich twarzyczkach wyraźnie Boże błogosławieństwo! 

– Jakie to piękne, że na stare lata dane nam jest zobaczyć narodziny nowej rasy ludzi. Ochrzczone jeszcze w łonach matek, posiadające pełnię wiary już od kołyski. Na ich twarzyczkach widać jakże wyraźne podobieństwo do tego, który dowodzi Świętym Dziełem w naszym religijnym kraju. 

 

Docieram do biur Centrali. Bracia zarządzający dziełem, zwani potocznie Sanhedrynem, właśnie obradują. Zebranie przedłuża się z powodu skrupulatnego rozdzielania wśród swoich comiesięcznych błogosławieństw pieniężnych. Brat Ksasy – przewodniczący Ciała Ustawodawczego – otrzymał zgodę na pobranie bezzwrotnej pożyczki na zakup domu, położonego w przepięknej podmiejskiej okolicy. Zasłużony ewangelizacyjnie brat Pyrek dostał dofinansowanie 80 procent eleganckiej limuzyny marki Rolls Royce, napędzanej gazem LPG z, zamontowanej w przepastnym bagażniku auta, wielkiej 200 litrowej butli przerobionej z bojlera  Rozdzielano dodatki na niepracujące żony, na zaliczone i niezaliczone fakultety, na pokończone kursy religijne i zajmowane wysokie stanowiska. Kolejni zasłużeni bracia odbierali gratyfikacje materialne za swoją bezkompromisową postawę religijną i bezkrytyczną wiarę w Kościół Boży.

 

Szczególnym punktem agendy było publiczne potępienie brata Wasińskiego, dyrektora wydziału literatury kościelnej. Brat ten, bez uzgodnienia z Centralą i za służbowe pieniądze, zakupił dla siebie dużą ilość akcji wchodzącego właśnie na giełdę Wielkiego Religijnego Koncernu Wydawniczego Gejzeer. Wasiński uczynił to bez jakiegokolwiek pytania Braci o zgodę i zakup ten być może pozostałby niewykryty, gdyby nie wierna postawa wyznawców Kościoła pracujących w biurze maklerskim. 

 

Przewodniczący Kościoła, Wielki brat Barycz, szczerze nienawidził takiej samowoli. Brzydził się wszelką wolną myślą, dobrze rozumując, że tylko centralizacja pozwala na utrzymanie wiernych w jakim takim  porządku. Wysunął wniosek, aby złodzieja pozbawić stanowiska i wysłać do pracy na mniej cywilizacyjnie rozwinięte wschodnie rubieże kraju. Oprócz zwrotu pieniędzy do kościelnej kasy, brat Wasiński został skazany na płacenie przez najbliższy rok dziewięćdziesięciociny ze swoich wszystkich dochodów. To złamało jego kościelną karierę na zawsze.

 

Ostatnią, podjętą przed przerwą, uchwałą było przegłosowanie wniosku o potrzebie zwiększenia samozaparcia wśród wyznawców Kościoła. Pieniądze musiały płynąć do Centrali coraz szerszą rzeką.

– Bogdanie – szepcze jeden z zebranych mężczyzn do swojego sąsiada. – A jak się kiedyś wyda, że nasze dzieci już w te wszystkie kościelne obrzędy i zalecenia nie wierzą? 

– Ciiicho! – trzęsie się jak osika jego rozmówca. – To już ich sprawa. Może oni w jakiś sposób zakończą tę szaleńczą historię. A my nie możemy zapominać, skąd dostajemy pensje i rozliczne błogosławieństwa, dzięki którym utrzymujemy nasze rodziny. 

– Dwa dni temu wpadł do mnie brat Żuczek i pyta, czy nie ukrywam wrogów Kościoła.

– I co było dalej, Cyprianie?

– Mówię mu, że nie. Jak już pojechał, upadłem na kolana, a wraz ze mną czterdzieści trzy osoby, które mimo wszystko chcę uratować z tej religijnej pożogi.

– Dobrze zrobiłeś – pochwalił go rozmówca, drapiąc się po łydkach. – Te nieszczęśliwe suknie sprawiają, że całe nogi mam pogryzione przez komary.

– To jeszcze można znieść. A spójrz na nogi naszego wielebnego brata Pawelca. Tak ohydnych i pokrzywionych goleni to nie widziałem jeszcze u nikogo.

Na ten widok obydwaj zaśmiali się cichutko.

 

Zebraniu Sanhedrynu przysłuchiwał się z kąta znudzony hydraulik, którego obecność była ściśle uregulowana wewnątrzkościelnymi przepisami. Na wszystkich spotkaniach i naradach miał za zadanie czuwać i zapobiegać ewentualnemu wystąpieniu niekontrolowanego wycieku lub potopu, mogącego zagrozić życiu i zdrowiu członków ciała zarządzającego.

 

*

   Oczekiwałam w Sekretariacie na Wielkiego Brata Barycza, Przewodniczącego naszego świętego Kościoła. Aby zająć czymś czas, sięgnęłam po broszurę Fabryki Bożych Dewocjonaliów imienia Szybko Kroczącego Poselstwa I Darów Duchowych Poprzez Wytwarzanie Wizerunków Sławnych Braci I Sióstr (w skrócie: FBD im. SKPIDDPWWSBIS). Pracownicy tego kombinatu w pocie czoła odlewali rzeźby, medaliony, statuetki, figurki i bransoletki ogólnie znanych postaci naszego Kościoła. Najnowszym produktem wymyślonym przez biuro projektowe Fabryki był trójwymiarowo-holograficzny posążek Przewodniczącego Barycza grożącego palcem wszystkim odstępcom wiary oraz niewierzącym (tylko, gdzie ich w obecnych czasach można znaleźć?) Każda ilość tego produktu schodziła na pniu, do dobrego bowiem tonu należało mieć ją w każdym domu. 

Wśród młodzieży szczyty popularności święcił natomiast trójwymiarowy obrazek noszący nazwę „Moment poczęcia pierwszego człowieka“ na którym można było podziwiać śliniącą się pierwszą parę ludzką złączoną ze sobą w namiętnym uścisku. Wszystko na tle solidnego rajskiego ogrodzenia z grubych prętów.

 

Drzwi sali narad zostały otwarte. Przede mną stanął Wielki Brat Barycz. Ścisnęło mnie w brzuchu tak mocno, że nie mogłam wykrztusić ani słowa. Stałam jak sparaliżowana, wpatrując się w jego przepiękną twarz. Powoli wyciągnęłam przed siebie okazałe ciasto – dar dla braci zarządzających dziełem, które upiekli poświęceni wyznawcy z naszego okręgu.

 

   Minęłam Wielki Boży Dom Dziecka i, wciąż trwając w oszołomieniu, weszłam do wnętrza Głównego Kościoła Bożego. Panujący tam luksus i przepych poraził moje oczy. Rzeźby, złocenia, kolory, oświetlenie, święta atmosfera… Ktokolwiek tam wejdzie, po zobaczeniu doskonałego piękna tej świątyni, pozostanie już na zawsze szczęśliwy i wesoły. 

Usiadłam w jednym z wygodnych foteli i ukryłam twarz w drżących dłoniach. Nie mogłam pozbyć się ladacznych myśli z mojej głowy. W jednej chwili zakochałam się bez pamięci w Bracie Baryczu. Serce mówiło mi, że to właśnie on jest moją miłością. Dopiero teraz to zrozumiałam! 

 

*

   Kilkanaście minut temu Brat Przewodniczący złapał mnie za piersi i mocno trzymając je przez dłuższą chwilę powiedział:

– Przyjdź siostro za jakąś godzinkę. Skończymy zebranie i wtedy będę mógł cię przyjąć na… prywatnej audiencji.

Rozedrgana wewnętrznie zapłakałam, a ciepłe łzy spłynęły po mojej twarzy wprost na dekolt. Aż podskoczyłam czując, że parzą mi piersi. Z góry spoglądał na mnie piękny, marmurowy posąg Wielkiego Brata Barycza. Wstrzymałam oddech. To był długo wyczekiwany przeze mnie znak od Boga. Tak chce Pan! 

 

Wyszłam do łazienki, aby poprawić makijaż.

 

*

Było już dobrze po siedemnastej i w biurze Sanhedrynu siedziała tylko jedna sekretarka. 

– Czy Bracia zakończyli już zebranie? – spytałam grzecznie.

– Właściwie to już powinni skończyć – uśmiechnęła się do mnie. – Zajrzę i zobaczę… 

Otworzyła drzwi sali obrad i stanęła jak wryta. Zauważyłam, że z jej twarzy odpłynęła krew i zrobiła się blada jak ściana. Powoli zajrzałam do środka. 

 

Wszyscy zgromadzeni bracia leżeli martwi. Przed każdym z nich stały talerzyki z niedojedzonym ciastem.

 Sekretarka zamknęła drzwi:

– Kochanieńka, najlepiej będzie, jak już pójdziesz.

– Przecież trzeba wezwać pogotowie, policję…

– Im to i tak już za bardzo nie pomoże.

– Ale siostro…

– Kochana, ja jakoś tę sprawę odkręcę, Dałaś im to ciasto na osobności, co nie?

– Brat Barycz wziął osobiście… – dopiero teraz dotarło do mnie, co takiego zrobiłam i w jakim potwornym akcie wzięłam udział.

– To dobrze. Nie martw się, nikt przecież nie musi wiedzieć, że w ogóle tu byłaś. 

– Ale dlaczego siostra tak postępuje?

– Nie siostruj mi tu za dużo, dobrze? Dawno temu mój mąż zaczął sam studiować Pisma. Już wtedy było to zabronione no i natrafili na jego trop. Przesłuchiwali go godzinami,  a na koniec Barycz przybił mojemu  język do drzwi. Po tym wszystkim Stefan zwariował. Wsadzili go na oddział zamknięty, ale długo tam nie wytrzymał. Pół roku później już nie żył. Teraz moje rachunki z braćmi zostały wyrównane – dokończyła i usiadła skulona przy swoim biurku.

 

Zszokowana wyszłam, cicho zamykając za sobą drzwi.

 

*

   Dziewięć miesięcy później urodziłam chłopczyka. Gdy mi go po raz pierwszy przyniesiono do karmienia, zaczęłam przeraźliwie krzyczeć. Mój synek miał twarz identyczną z twarzą przedwcześnie zmarłego brata Barycza.

 

Przy drzwiach szpitala przyplątała się do nas opiekuńcza suka rasy wilk.

Wołam na nią: Misja, bo takie imię miała wygrawerowane na przyczepionym przy jej szyi identyfikatorze. Zamieszkała ze mną i od tamtej pory ani na krok nie odstępuje od mojego syna.

 

KoNiEc

Dobra Cobra, 

wrzesień 2011

 

Image by cookie_studio at Freepik