Historia spod Grójca

 

   Spojrzałem na zegarek – do odjazdu pekaesu miałem jeszcze trochę czasu, postanowiłem więc porozglądać się po miejskim placu targowym. Można tu kupić przysłowiowe mydło i powidło, wszystko prawie takie samo, jak w sklepie, ale jednak zawsze trochę tańsze.

Na betonowym murku jakiś Ruski miał porozkładane latarki, zegarki i radyjka. Wszystko szmelc. Kto to kupuje? Moją uwagę przyciągnęły jednak dosyć ładnie wykonane kalesony z – wyglądającego na ciepły  – materiału. Przyłożyłem je do pasa i wyglądało na to, że mój rozmiar.

– Skolko? – zapytałem sprzedającego.

– Pjać zloty – Rusek wyszczerzył w uśmiechu imponująco złote zęby. 

Nie miałem serca się z nim targować. Pięć złotych! Jaki mały zysk musi mieć ze sprzedaży! Sprawnie zapakowałem towar w reklamówkę, zapłaciłem i udałem się na pobliski przystanek PKS. Autobus podjechał kilka minut później. Nie był zatłoczony, usiadłem więc wygodnie przy oknie, by móc podziwiać piękno przyrody.

 

Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść prowincjonalną pt.

 

Historia spod Grójca

 

Maria Czubaszek powiedziała kiedyś: Mówi się, że nie ma głupich pytań. Ale tylko tak się mówi. Dlatego na początku znajomości nie pytaj go, czy był kiedyś przystojny. Może mu się zrobić głupio.

 

   Od czasu wejścia kapitalizmu do naszego kraju, z roku na rok, w mojej robocie działo się coraz gorzej. Żadnych podwyżek, za to mieliśmy coraz więcej obowiązków. I na dodatek ten cholernie demoralizujący wszechobecny strach, że w każdej chwili możesz zostać zwolniony bez uzasadnionego powodu. Wielu koiło stresy ogólnie dostępnym, tanim alkoholem. 

Biuro zakładowe rządziło nami w stopniu całkowitym. Niektórzy próbowali wkupić się w łaski urzędników, nosząc im za darmo jajka, mięso czy mleko ze swoich gospodarstw, licząc w ten sposób na litość i łaskawsze traktowanie. Osobiście nie wiem, czy ten sposób działał. 

W robocie opowiadano różne historie. Młoda Walendowa – matka niedawno urodzonych bliźniaków – została, bez podania przyczyny, zwolniona z księgowości. O siedemnastej wyszła z biura całkiem osiwiała, a pod wieczór już nie żyła z tego całego stresu.

Miała ładny pogrzeb. Pięknie ustrojoną białą trumnę prowadziło do grobu aż dwóch księży. A ile narodu się zeszło. Przybył nawet prezes naszego zakładu, ale na krótko, widocznie bał się bezpośredniej konfrontacji z ludźmi. 

Ochroniarze gadają, że teraz duch Walendowej przemyka nocami po korytarzach biura stękając, zawodząc i smutnie pohukując. Podobno najbardziej upodobał sobie okolice pokoju kadr.

 

*

   Jedząc późny obiad czytałem w gazecie, jak to rosyjscy rybacy wyłowili z jeziora ufoludka, którego zaraz zjedli, bo byli tak potwornie głodni. Ale wcześniej zdążyli nagrać z nim filmik komórką i wstawić go do internetu. Co też te redaktory dziś nie napiszą? Odwracają tylko uwagę od rzeczywistości. Chociaż istotnie muszę przyznać, że proces transformacji w Rosji jest wyjątkowo nieudany.

Wstawiłem naczynia do zlewu i poszedłem oporządzić gospodarkę. Zeszło się z tym do wieczora.

 

   Po dzienniku postanowiłem przymierzyć kupione kalesony. Miały ciemny kolor, więc nie powinno być problemów z brudem i ciągłym praniem. Wyglądały też na ciepłe, co na przednówku mogło skutecznie ratować mój – ujemny zazwyczaj w tych dniach – bilans cieplny. 

Biały szew, idący od kroku aż do nogawek, dodawał wrażenia bardziej luksusowego towaru, niż były nim w rzeczywistości. 

Woniały trochę czymś jakby benzenem i były dość sztywne, jak z azbestu, ale pewnie zmiękną po pierwszym praniu. Z lekkim trudem, ale w końcu udało mi się je założyć. Pasowały idealnie. Przeciągnąłem się, podnosząc ręce wysoko ponad głowę. 

 

   Gdy otworzyłem oczy zauważyłem, że unoszę się pod sufitem. Strach ścisnął mi żołądek. Starałem się złapać żyrandola, ale każde wyciągnięcie ręki powodowało, że  przemieszczałem się z jednego miejsca na drugie. Kilka razy uderzyłem boleśnie głową o ściany. Wreszcie jakimś sposobem wylądowałem na kozetce, którą uchwyciłem mocno obiema rękami. Szybko zdjąłem kalesony i schowałem je do szafy. 

Nigdy nie miałem żadnej choroby psychicznej ani innych problemów z głową. Nic też dzisiaj nie piłem. Skąd więc to wrażenie, że się unoszę? Rozejrzałem się po pokoju. Na szczęście nigdzie nie zobaczyłem świetlnego tunelu, który podobno widać w chwili odchodzenia z tego świata. Chociaż niektórzy twierdzą, że to nie tunel, a zwykła nadczynność mózgu, pojawiająca się na chwilę przed zgonem. 

Przerażony całym wydarzeniem zamknąłem drzwi na dwa zamki i położyłem się do łóżka. Przez długie godziny nie mogłem jednak zasnąć, cały czas zastanawiając się nad tym, co mi się dziś przydarzyło. 

 

*

   Następnego dnia idąc po pracy na przystanek nadal byłem wewnętrznie roztrzęsiony. Na dodatek wezwała mnie ta suka z kadr i zaczęła taką dziwną gadkę, czy mi się podoba w robocie i co sądzę o warunkach. Usilnie starałem wyrażać się w samych superlatywach o zatrudnieniu, czasie pracy, urzędnikach i o samym zakładzie. Coś jednak podskórnie czułem, że znów zaczynają węszyć, kogo by tu następnego zwolnić. 

Nie palę, ale tym razem przyjąłem, podanego mi usłużnie przez kolegę papierosa i mocno zaciągałem się dymem. 

Może jakoś zmyliłem kadrową tą pozytywnie nakręconą gadką?

 

*

   Następnego dnia moją uwagę przykuł plakat wiszący w szybie wypożyczalni filmów video – facet w niebieskich leginsach, z czerwoną peleryną, lecący z wyciągniętymi rękami po niebie. Wypożyczyłem „Supermana” i wieczorem z wypiekami na twarzy obejrzałem go w całości. 

Później – dobrze upewniwszy się, że nikogo nie ma na podwórku – zasłoniłem okna i wyjąłem z szafy moje nowe kalesony. 

 

   Niesamowite, ale działały podobnie jak w tym amerykańskim filmie. Wyciągnięcie rąk sprawiało, że można było lecieć do przodu, a ich złożenie ku sobie pozwalało wylądować. Ostrożnie wyszedłem na dwór i powoli wyciągnąłem rękę do góry – uniosłem się na metr. Przyciągnąłem ramię ku sobie – zawisłem w miejscu. 

Po chwili adaptacji i niepewności odważyłem się polatać po obejściu, a później poszybowałem w górę. Z nieba nasza wieś wyglądała na jeszcze mniejszą niż w rzeczywistości. W dole migotało ledwie parę ciemnawych świateł. Drogą przejeżdżał samochód, a jego lampy wyglądały jak dwie małe latarki. Szare kontury ziemi zlewały się ze sobą. Gdzieś dalej powinien płynąć strumień, ale z wysokości nie udało mi się go dojrzeć. 

Dotąd nie wiedziałem – bo skąd – że latanie daje tak nieziemskie poczucie wolności. Wyzwolony od efektów przyciągania ziemskiego szybowałem w powietrzu, dokonując kolejnych zwrotów i zatrzymań. Wyglądało to trochę jak jazda motocyklem. 

Wreszcie bliskie uderzenie pioruna i gwałtowny deszcz przywołał mnie do rzeczywistości. Opadłem na łąkę, boleśnie szorując twarzą po trawie. Prawie do samego rana szukałem po omacku drogi powrotnej do domu. 

 

*

   Chyba nie wyglądałem zbyt świeżo, gdy wchodziłem w bramę zakładu, bo kadrowa przeszyła mnie badawczo swoim bezlitosnym wzrokiem. Strach sprawił, że żołądek podszedł mi do gardła i nie mogłem przełknąć śliny ani zrobić nawet jednego kroku. 

– Tęgo se wczoraj popiłeś, nie? – zagaił kolega, widząc moje ogólne zmęczenie.

W szatni spojrzałem w lustro – fakt, nie wyglądałem najlepiej. Porysowana twarz, opuchnięte i przekrwione oczy. A ta wredna baba to wszystko widziała i wiadomo, co sobie zaraz weźmie i pomyśli. Niedobrze.

Majster – człowiek w kółko golony – też uwziął się dziś na mnie, zarzucając mi co chwilę nieumiejętność i opieszałość w robocie. Dostał pewnie dyrektywy z samej góry. 

Moje zwolnienie z zakładu mogło nastąpić szybciej, niż bym się mógł tego spodziewać. 

Wracając do domu dumałem, czy żyjący w XVIII wieku Anglik – niejaki James Parkington – rzeczywiście był wynalazcą parkingu? I jak na to wpadł? `Długo nad tym myślał, czy też pomysł przyszedł mu do głowy w jednej chwili?

 

*

   Nie czekając na zachód słońca, spakowałem kalesony do reklamówki i pobiegłem do lasu. Na polanie ostrożnie wciągnąłem je na siebie i po chwili znów szybowałem w powietrzu. 

Tak pięknej perspektywy nie widziałem w całym swoim życiu. Zielony krajobraz zlewał się ze srebrem strumyka i niebieską nitką szosy, po której – niczym gąsienice – jechały olbrzymie ciężarówki. Wywijałem kółka, ciesząc się jak dziecko. Wszystkie problemy pozostały hen w dole na ziemi.

 

   Nagle moją uwagę przykuł strzeżony przejazd kolejowy. Zauważyłem, że utknął na nim samochód, wiozący butle gazowe. Dróżnik! Gdzie jest dróżnik?! Po chwili dostrzegłem go, jak szarpiąc starał uwolnić kurtkę z drewnianych drzwi kibla, które mu ją przycięły. 

Za zakrętem pojawił się pociąg sunący szybko w stronę wciąż otwartego przejazdu. 

Podleciałem do okien lokomotywy i zacząłem krzyczeć do maszynisty, ale nie zwracał na mnie uwagi zbyt zajęty – z tego co zdołałem zauważyć – oglądaniem kolorowego magazynu z roznegliżowanymi cycatymi dzierlatkami. 

Z powrotem poszybowałem w górę. Do przejazdu z jednej strony zbliżała się grupka zakonnic, wycieczka harcerzy na rowerach, trzech kulawych bezdomnych i znana wszystkim lokalna dziewica. Z drugiej strony zauważyłem ubranych w ładne garnitury dwóch maniaków religijnych, regularnie nachodzących nasze domy z literaturą, psa z kulawą nogą oraz dostojnie kroczący orszak pogrzebowy. 

Z mojego punktu obserwacyjnego wyglądało na to, że ci wszyscy ludzie zejdą się na przejeździe w momencie, gdy akurat nadjedzie pociąg. Po chwili wahania zdecydowałem, co robić. Puściłem się w dół z największą szybkością, z jaką tylko mogłem. 

 

   Koszula furkotała od pędu powietrza, w uszach świszczało. Nagle do mojego oka wpadł duży owad. Krzyknąłem z bólu i puściłem wiązankę soczystych przekleństw. Złapałem się za oko i momentalnie straciłem poczucie jako takiej stabilności. Zupełnie nie wiedziałem gdzie lecę. Łzy obficie płynęły po mojej twarzy. Wreszcie gdzieś wpadłem, coś się pode mną załamało, walnąłem plecami dość boleśnie i na koniec zaryłem w jakimś miękkim miejscu. Na szczęście od dużej siły upadku owad  wypadł mi z oka i przynajmniej nie czułem już tego cholernego piekącego bólu. 

 

*

   Ostrożnie uniosłem głowę i poruszyłem członkami. Chyba nic mi nie było. Lekko skołowany starałem się rozejrzeć po miejscu, w którym wylądowałem. Przez szeroko otwarte okno zauważyłem, że na zewnątrz było już ciemno.

– Wreszcie jesteś mój Dziubdziusiu – powiedział słodki kobiecy głos. 

Zamarłem. Po chwili poczułem, jak jej gorące ręce pieszczą moje całe ciało, a spragnione usta zaczynają żebrać o pocałunki. Doznałem ogromnego podniecenia. Tajemnicza nieznajoma położyła się na mnie. Dotknąłem jej pełnych piersi i dopiero w tym momencie przystąpiłem do roboty, tak, jak mi to matka natura brutalnie sugerowała. 

Świat wirował w głowie, a kobieta wiła się pod dotykiem moich dłoni. Kochaliśmy się raz za razem, pełni pasji i znienacka wyzwolonej namiętności. Nigdy nie przeżyłem czegoś podobnego. Wydawało się, że noc trwa całą wieczność. Wreszcie wyczerpany zwaliłem się z łóżka na miękką wykładzinę i ze zmęczenia szybko odszedłem w stan błogiej nieświadomości.

 

*

– Nie uwierzy pani. Córka mówi mi pod wieczór: „Mamo, widziałam właśnie latającego pana w kalesonach“. A ja jej na to, żeby nie fantazjowała i wróciła do odrabiania lekcji. Czego to już te dzisiejsze dzieci nie wymyślą, żeby się tylko nie uczyć, nieprawda?

– Prawda, pani Malinowska – odpowiedział słodki kobiecy głos. Głos, który towarzyszył mi przez całą ostatnią noc.

– To se zaraz pomyślałam, że powiem chłopu, co by w samych kalesonach nie chodził po domu, bo mnie dziecko demoralizuje.

– Dobrze mu pani powiedziała. 

– To do widzenia pani sąsiadce. 

 

Trzasnęły drzwi, a kroki zaczęły zbliżać się do pokoju, w którym przebywałem. Trzeba zwiewać! Wyjrzałem przez okno na fontannę i radośnie tryskającą z niej wodę. Z miejsca rozpoznałem nasz grójecki ryneczek z jego odnowionymi kamieniczkami i kebabem „U Marioli”. Już miałem wyskoczyć z pierwszego piętra, gdy zauważyłem, że jestem całkiem nagi. Okryłem się wstydliwie kocykiem i zamarłem na dźwięk otwieranych drzwi.

 

Kadrowa z mojego zakładu oparła się całym ciałem o framugę, trzymając w ręku kubek pachnącej kawy. Rozchylone nieco poły szlafroka częściowo ukazały jej rozkoszne, zmysłowe kształty. Wpatrywałem się w nią jak zbaraniały. Dobrze wiedziałem, że to już koniec. 

Podparła swą twarz smukłymi dłońmi i uśmiechając się spojrzała na mnie:

– Nie wiedziałam, panie Januszu, że jest pan taki pomysłowy. I pomyśleć tylko, że już chciałam pana zwolnić z pracy, a tu proszę, taka niespodzianka! – przeciągnęła się powoli. – Musisz mi tylko powiedzieć, Dziubdziusiu – zamruczała – skąd wiedziałeś, że zawsze marzyłam, aby mój jedyny zdobywca wdarł się do mieszkania przez otwór okienny, i posiadł mnie wieczorową porą, gdy słońce już zaszło za konarami drzew, a ja jestem czystą i wykąpaną?

 

Kichnąłem.

 

*

– Żeby o tej porze roku prawdziwy mężczyzna zakładał kalesony? – zastanawiała się na głos, mlaskając ustami przy robieniu mi lachy w czasie oglądania wieczornych wiadomości.

– Gdzie one są? – krzyknąłem przerażony. Może zbyt histerycznie, gdyż w tym samym momencie przerwała przyjemność i poprawiła okulary.

– Próbowałam je uprać, ale… rozeszły się w sześćdziesięciu stopniach. Widać marny materiał, Dziubdziusiu. A biednych nie jest stać na kupowanie tanich rzeczy, wiesz?

   Ale i tak kilka dni później wylali mnie z pracy. Zaraz po dotarciu informacji z policji, że naruszyłem przestrzeń powietrzną kraju i przebywałem w niej bez, niezbędnych w takich przypadkach, pozwoleń, uprawnień i opłat. 

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

pażdziernik 2013

 

Opowiadanie dostępne także w wersji do słuchania jako audiobook:

 

Vector image by VectorStock / VectorLArt