Na pustyni

   Z bezchmurnego nieba lał się żar niczym z hutniczego pieca. Stałem z moim kramem na środku pustyni, starając się sprzedawać lody, przekąski, pamiątki, napoje no i oczywiście dobrą, prawdziwą wodę. Obwoźny sklepik, który prowadziłem, nie przynosił jakichś wielkich kokosów. Ot, pozwalał na skromne utrzymanie, pod warunkiem, że się nie miało wygórowanych żądań wobec życia. Zdrowie, małe mieszkanko, położone w gorszej dzielnicy, brak kobiety, samochodu i jakiegoś kosztownego hobby pozwalały na spokojny sen.

Przymknąłem zmęczone oczy, szczelnie ukryte za potrójnie przyciemnianymi okularami. Nie mogę oprzeć się przeznaczeniu wołającemu mnie na takie z pozoru odludne miejsca. Tu w spokoju zaznaję swobody i względnej ciszy, z rzadka przerywanej zbłąkanymi klientami. Na pustyni można też im oferować towar, którego w swoim miejscu zamieszkania z pewnością nie chcieliby oglądać. Klient poza swoim miejscem zamieszkania jest trochę zdezorientowany i mniej lub bardziej otwarty na nowe doświadczenia.

Mój niezawodny, tytanowy szwajcarski zegarek wskazywał jedenastą dwanaście. To był udany zakup – choć nie powiem – pochłonął trochę grosza. Ze stojącej pod zadaszeniem zamrażarki wyjąłem oziębioną bawełnianą koszulkę i włożyłem ją na siebie. Przez następne pół godziny będzie mi w niej dobrze. Rozejrzałem się wokoło. Od zachodu podążał ku mnie człowiek. Złożyłem dłonie i oczekiwałem jego nadejścia.

 

Dobra Dobra zaprasza na opowieść nie tylko o pustyni, pt.

 

Na pustyni

 

– Dzień dobry – powiedział przybysz na powitanie, mężczyzna na oko około pięćdziesięcioletni. – Gorąco dziś… – dodał sapiąc.
– No – odparłem obiektywnie.
– Pan tak sam z tym sklepikiem tu stoi?
– Proszę się rozejrzeć – zachęciłem. W odległości jakichś 50 metrów od nas stała Zębatka – kobieta pospolitej urody, ale o intrygująco wyrzeźbionym ciele, widocznym całkiem nieźle pod zwiewną letnią suknią. Kobieta prowadziła na pustyni przewoźne studio odnowy biologicznej. Nazywałem ją Zębatką z powodu wyraźnie widocznej wady przedniego uzębienia. Uśmiechnęła się do nas i zagryzła wargę. Stojący obok mnie mężczyzna zmieszał się jej wyzywającą postawą.

– Ale upał – powiedział niezgrabnie. Pokiwałem głową, kątem oka obserwując przejeżdżający po sąsiedniej wydmie biały papamobile z gromadą murzynów w środku.
– Ładne masz pan okulary – skomplementował przybyły.
– Z potrójnym filtrem…
– A co, to z tym filtrem lepiej jest widać?
– „Ignorant“ – przebiegło mi przez myśl, a głośno dodałem:
– No nie wiem. Ale na pewno bezpieczniej dla oczu. Te promienie UV…
– Gorąco jest – oznajmił po raz kolejny. Nie słuchał mnie wcale, to pewne.

Mężczyzna zdjął z pleców torbę, położył ją na ławeczce i zaczął w niej czegoś szukać. Wyjął maszynkę do golenia, perukę i zestaw harcerski – nóż i widelec, dwa w jednym. Z bocznej kieszeni wydobył słoik z gołąbkami delikatesowymi i z pewnym trudem otworzył przykrywkę. Zasyczało a nas natychmiast owionął wyjątkowy smród. Mężczyzna zgarbił się i oparł plecami o automat do robienia zdjęć.

– W reklamie mówili, że te gołąbki przetrzymają wszystkie trudy podróżnicze… – wykrztusił ze smutkiem. Kątem oka spojrzał w stronę Zębatki, która właśnie się do niego uśmiechała zachęcająco. Niczym nieśmiały nastolatek mężczyzna szybko odwrócił głowę. Znów zaczął grzebać w swojej torbie. Po dłuższej chwili wyciągnął z niej szczelnie zakorkowaną butlę koloru brązowego. Duże litery na etykiecie głosiły: „Woda“. Wyciągnął korek i wlał z połowę zawartości w swoje gardło.
– Słona cholera – chrząknął. Przyjrzałem się uważniej naklejce: „Woda. Zawiera mocny roztwór soli. Wydaje się tylko z przepisu duszpasterza“.

Pustynia drżała. Obok niezdarnie kroczyła Godzilla, jakby żywcem wyjęta z japońskich filmów science – fiction. Mężczyzna z otwartymi ustami patrzył na to nietypowe zjawisko.

– To pan pijesz na pustyni taką wodę? – spytałem z autentycznym zainteresowaniem.
– No tak – wyjaśnił. – Spróbuj pan, jaka smaczna – zachęcił mnie podając butlę. Łyknąłem.
– Jest bardzo smaczna i do tego zdrowa, bo zawiera bardzo dużo mikroelementów, potrzebnych do prawidłowej pracy ludzkiego organizmu – recytował niczym lektor z reklamy. Widać chce wierzyć w to, co mówi.
– A nie słyszał szanowny pan, że słonej wody to lepiej nie pić na pustyni?
– Co? Niemożliwe! Pierwszy raz słyszę coś równie niedorzecznego! – zaprotestował gorąco. – Zalecił mi ją mój osobisty duszpasterz – postukał w przyklejoną etykietę. W chwilę potem jego oczy znów uciekły w stronę Zębatki, która właśnie patrzyła na niego spod swych doklejanych długich rzęs. Mężczyzna drżącą ręką uniósł butlę do ust i pociągnął parę solidnych łyków swojej wody.

– Jeśli mogę coś doradzić, to tutaj w lodówce mam dobrą wodę. Gazowaną i bez gazu – do wyboru… Mężczyzna z nagłym zainteresowaniem obrzucił okiem moje butelki.
– Nie! – przerwał mi nerwowo. – Nie, nie i nie! Mam swój osobisty zapas wody, co mi ją mój duszpasterz zalecił i za żadne skarby świata nie będę pił innej. Opróżnił jedną butlę i wyciągnął następną.

Mój znakomicie dokładny zegarek wskazywał południe. Poprawiłem czapeczkę, pod którą zawsze wkładałem dla ochłody duże liście łopianu. Podpatrzyłem ten sposób u mojego wuja, który umieszczał je pod swoim nakryciem głowy zawsze, gdy latem przystępował do robót polowych.

– Łopian! – wydął usta mężczyzna. – Mój Arcybiskup nazywa go łopuchem i szczerze nie znosi.

Oddaliłem się parę kroków i zacząłem sprawdzać tempertaurę pracy chłodziarek. Po niedługim czasie usłyszałem obok mnie szuranie butów podróżnego:
– E no, niech się pan nie gniewa – zaczął przybysz pojednawczo. – Ale pan wie: odejście od zaleceń duszpasterza to jak zdrada własnej żony. Na jego twarzy ujrzałem autentyczne przekonanie do tego, co mówił.

Zębatka wachlowała swój głęboki dekolt. Ten ruch wprawiał w rozkoszne kołysanie jej przyduże, jak na mój gust, piersi. Mężczyzna oblizał spierzchnięte usta a jego twarz wykrzywiła się w diabelskiej mieszaninie cierpienia i pożądania. Opuścił oczy ku piaskowi i pociągnął kilka solidnych łyków swojej wody.
– A wie pan, że mój dziadek ze strony ojca zginął podczas wojny w obozie koncentracyjnym?
– To smutne…
– Ale rząd nie dał mu uprawnień kombatanckich…
– Niesprawiedliwość rządów tego świata…
– …bo był zmęczony i wypadłszy z budki strażniczej złamał sobie kark. Takiego końca tej historii się nie spodziewałem. Pomiędzy nami zapadła cisza.

Podróżny wyraźnie opadał z sił. Wziął, leżący na stoliku, kolorowy katalog kosiarek do trawy i zaczął nim machać przed swoją twarzą. Po pustyni przechodziła piesza pielgrzymka. Osłabieni z wysiłku ludzie coraz ciszej śpiewali kościelne pieśni. Ponad nimi cierpliwie krążyło stado sępów.

Otworzyłem lodówkę i wyjąłem z niej zimną wodę niegazowaną:
– Napije się pan ze mną?
– Ale tylko z mojej butli zakupionej w przykościelnym sklepiku. Wie pan, ile ona kosztowała? I wypiliśmy. Każdy swoją wodę. Nieopodal Zębatka rozstawiła rozkładany prysznic i weszła się wykąpać. Popatrzyłem kątem oka na stojącego obok mnie mężczyznę. Z wywalonym językiem i suchymi ustami świdrował zasłonę, za którą zniknęła kobieta. Starając się ukryć przede mną swoją rękę zaczął powoli ściągać z palca obrączkę.
– Pójdę, pomogę jej – przemówił do siebie. – Może nie ma kto jej pomóc pleców umyć… Na pewno nie ma kto jej umyć pleców! – zdecydował. Pociągając nogami po piachu począł brnąć w kierunku Zębatki.

Z lodówki wyciągnąłem kostki lodu i zalałem je na dwa palce Campari – produkowanym w Mediolanie gorzkim alkoholem o intensywnie czerwonej barwie. Lubiłem jego charakterystyczny smak, przypominający mocny pieprzowy aromat. Zawsze potrafi mnie orzeźwić podczas upału. Z rozkoszą wypiłem zawartość szklaneczki i z nudów wszedłem do automatu robiącego zdjęcia.

Po wydmie przejeżdżał olbrzmi tysiąctonowy walec drogowy.

Po pewnym czasie usłyszałem za sobą znajome szuranie. Mężczyzna wydawał się bardzo zmęczony.
– Pić… pić – szeptał. Spojrzał na mnie i od razu ożył:
– Ale nie! Nie chcę pańskiej wody! Czy myślisz pan, że zabrałem ze sobą moją wodę po to, aby korzystać z cudzej? Ja przecież mam prawdziwą wodę, poświęconą i kupioną we właściwym miejscu. Pańska woda może mnie oszukać. A kto się mojej napije, ten nie będzie pragnął. Jestem tego pewien, bo mój duszpasterz tak mówi. Nie mam po co odkrywać innego źródła i dokonywać zdrady mojego duchowego przewodnika… – urwał gwałtownie. W gardle całkiem mu zaschło. Z torby wyciągnął małą torebkę i zalał ją swoją słoną wodą. W metalowym kubku zabuzowało. Suche wargi łapczywie piły powstałą miksturę. Potem chwiejąc się wstał i, pozostawiwszy na ławeczce wszystkie swoje rzeczy, powoli poczłapał w stronę, gdzie udała się pielgrzymka.

Zajrzałem do pozostawionego kubka ciekawy, czy wszystko wypił. Był pusty.

Mężczyzna nie odszedł za daleko. Ciężko upadł na gorący piach pustyni i tak pozostał.

Otworzyłem zamrażarkę, zmieniłem koszulkę i od razu poczułem się lepiej. Zębatka skończyła zmysłowo wciągać pończochy i kręcąc biodrami poczęstowała mnie tacką świeżego sushi. Z oddali usłyszałem bijące kościelne dzwony. Jak to na pustyni.


– Hehehe – zaśmiał się pod nosem leżący na pustyni mężczyzna, obserwując, jak upadam na piach. – Prawdziwa woda może być sprzedawana tylko przez duszpasterzy. Nie ma innych pośredników. Za to spotkała cię kara, mój drogi! … Powoli zaczął podnosić się z ziemi.
– Trochę dziwnie mi w głowie zawirowało – potarł czoło. – No, ale trzeba się ruszyć… Chciał wstać, lecz nie mogł złapać tchu.

– Hihihi – zachichotałem. – Myślałeś, że nie umiem podmienić torebki z rozpuszczalną wodą w proszku? Zębatka mi ją wczoraj ofiarowała i teraz widać, ile była warta. Wyrzuciłem schowane w dłoni zatrute sushi, cały czas obserwując drgającego mężczyznę. Po chwili znieruchomiał na dobre.

– Hahaha! – zaśmiała się perliście Zębatka, widząc, że już od dłuższej chwili leżę na ziemi i się nie ruszam. – Cóż za wspaniały pomysł, żeby wreszcie zlikwidować tego sprzedawcę fałszywej wody… Ale co to? Wysłannik się nie rusza? Szybko podbiegła do leżącego mężczyzny. Po chwili uniosła głowę i spojrzała w moją stronę.

Stałem wpatrując się w nią z uwagą. Wyraźnie pobladła na twarzy i zrobiła niepewny krok w tył. Ukryty w piasku skorpion wbił w jej bosą stopę swój kolec jadowy.


Leżeli tak obok siebie nieruchomo, podczas gdy ja likwidowałem mój sklepik. Zgarnąłem wszystko na kupę, polałem paliwem z kanistra i zapaliłem. Odsunąłem się w momencie, gdy płomienie buchnęły ze zdwojoną siłą. Z bocznej kieszeni wyjąłem mój dowód osobisty, obróciłem go w palcach i po chwili namysłu wrzuciłem do ognia. Nie będzie mi już potrzebny.

 

KoNiEc

Vector image by VectorStock / Klinsman_art