NIEwinna

  

Ryba boleń – istna legenda wśród wędkarzy. Niełatwo ją złowić. Jest czujna, sprytna i na odległość potrafi wyczuć niebezpieczeństwo. 

Od kilku świtów wysiaduję cierpliwie na zakręcie rzeki, przyzwyczajając ją do widoku faceta, ubranego w strój maskujący. Siedzę nieruchomo, bacznie obserwując toń wodną. Jest tam, wiem to. Czeka na jedzenie. Codziennie zanęcam bolenia własnoręcznie przygotowaną mieszanką. Wiem, że będzie mój. Może nawet jeszcze dziś. 

 

Ryba nie wie, że już przegrała. Zgubiło ją przyzwyczajenie do podrzucanego regularnie pokarmu. Stała się leniwa i – mam nadzieję – nieco mniej ostrożna. Nabrała przekonania, że w tym miejscu może liczyć na dobry żer, zdobywany  bez zbytniego wysiłku. 

 

   Powoli wyciągam z futerału i rozkładam, na całą długość, moją sześciometrową wędkę – pewną na każdą rzekę – bolonkę, z wcześniej przygotowaną na dzisiejszy łów grubszą żyłką i jaskrawozielonym kopytkiem w rozmiarze trzy. Opuszkami palców dotykam niezawodnego kołowrotka DAM, sprawdzam też mocowanie czterogramowego spławika, wprost idealnego na takie miejsca. 

 

   Po dłuższej chwili boleń wypływa na płyciznę, gdzie jest zazwyczaj sporo uklei, i zaczyna ostrożnie zjadać rzucony mu pokarm. Szacuję, że ma około osiemdziesięciu centymetrów długości i waży jakieś 4 kilogramy. Piękna sztuka! 

 

Powoli zawieszam na kopytku pięciogramową główkę gamataksu. 

 

Show must go on – śpiewał Freddie Mercury i zmarł. Nadszedł wreszcie dzień, kiedy złowię tę sportową rybę. Rzucam przynętę około dwóch metrów od niej i zwijam żyłkę, którą prąd rzeki kieruje praktycznie pod sam pysk ryby.

 

Taki jest dziś świat, takie są dzisiejsze kobiety! – rzekł Janusz Gałuszko, wielki ludowy filozof polskiego pochodzenia, żyjący obecnie z zasiłku na obrzeżach miejscowości Proserpine, niedaleko sklepu, gdzie sprzedają podobno najlepsze piwo antypodów – Coopers Original.

Dobra Cobra – przy wtórze pomruków i szamotań twórczych – przedstawia dziś opowiadanie niewinne, które jednak sprawi mętlik i ferment, pt.

 

NIEwinna

 

– Hanka! Uciekoj! Bo wyssom ci dzieciaka z brzucha! – krzyczał Czesław Ślim, widząc swoją ciężarną dziewczynę w objęciach dwóch niskich, zielonych kosmitów. Ale jak i dokąd miałaby uciec, skoro Czesław, który – cierpiąc z powodu „chrosty na mosznej” – nijak nie mógł pobiec na pomoc. Choćby nawet bardzo chciał…

Zajście to miało miejsce w głębokiej głuszy leśnej podczas zbierania zapasu grzybów do suszenia.

 

– Aaa! – Przeraźliwy kobiecy krzyk sprawia, że odruchowo podskakuję do góry. Boleń szybko daje nura w głębię, a ja widzę, jak przez nadrzeczne krzaki biegnie w moją stronę potargana kobieta.

 

Zdenerwowany rzucam wędką z całej siły o ziemię:

– Kurde mol!

– Ratunku! Ratunkuuuuu!

Wysoki, histeryczny, damski głos słychać było coraz bliżej, a zwierzęta leśne uciekały w popłochu, poszukując bezpieczniejszych kryjówek. 

 

Stanęła przede mną w poszarpanej i zakrwawionej bluzce, nie mogąc złapać oddechu. Naprawdę musiało wydarzyć się coś dramatycznego. 

– Niech się pani uspokoi, proszę.

– On… on chciał… mnie zgwałcić!

– Kto?

– No ten, niby grzybiarz. Muszę szybko iść na policję. Złożyć zeznania.

– Ja jestem policjantem, droga pani.

– Pan? – zdumiała się. – Naprawdę?

 

Wyciągnąłem służbową legitymację, której kobieta przyglądała się bardzo dokładnie, kilka razy podnosząc wzrok i porównując zdjęcie z moją twarzą.

– To dobrze – powiedziała nieco uspokojona. Nadal jednak drżała na całym ciele.

 

*

   Doszliśmy na skraj lasu do miejsca, gdzie wcześniej zostawiłem samochód. Sprawnie wrzuciłem wędkę wraz z przyborami do bagażnika, żałując dzisiejszej nieudanej wyprawy na bolenia. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

– Niech pani opowie, co zaszło.

– Dossał się do mnie, jak spacerowałam. Od razu jakaś reklamówka na głowę, straciłam orientację. Upadłam, a ten zaciska mi ręce na szyi. To ja go z kopa i drugi raz. Odskoczył na chwilę, w której zdołałam zdjąć ten plastik z głowy i widzę, jak wyciąga nóż. To ja w histeryczny krzyk, a on na mnie. Zaczęłam uciekać… – Kobieta schowała twarz w dłoniach i zapłakała.

– Spokojnie. Jest już pani bezpieczna.

 

   Na nasz widok chłopaki na dyżurce wymienili znaczące spojrzenia. Poprowadziłem ją do pokoju przesłuchań, dałem wody w szklance, położyłem na stole Nerwomix i przeprosiłem na chwilę.

 

Na korytarzu spotkałem znajomego kulturystę-recydywistę, prowadzonego przez Przestraszonego Jeremiasza – naszego trochę nieudolnego posterunkowego z rozbieganymi oczami.

– Znowu podpadłeś prawu, Boguś? – spytałem. – Za co dzisiaj cię złapali?

– Oj, panie sierżancie, skąd mogłem wiedzieć, że te eurasy to podrabiane? Gość mówił, że musi szybko taniej sprzedać, bo mu ojciec zmarł.

– A po co ci, Bogdan, urosła głowa, co?

– Głowa? Jem nią! – odparł dumnie.

 

   Zszedłem na dyżurkę i w szybkich słowach zdałem przełożonemu relację, z tego co zaszło. Wracając na górę, po drodze wstąpiłem do męskiej toalety i kupiłem – w ustawionym tam z powodu tłoku na korytarzach automacie z kanapkami – coś do przegryzienia.

– Już lepiej? – spytałem. 

– Tak. Dziękuję.

– Czy jest pani gotowa na złożenie zeznań?

– Chyba… chyba tak.

– Pani imię i nazwisko…?

 

*

– Czyli sugeruje pani, pani Lucyno, że nigdy nie spotkała napastnika.

– Nie, nigdy go nie widziałam.

 

Wydrukowałem zeznanie i poprosiłem, aby je podpisała.

– Wie pan co? Chyba nie chcę składać tego zawiadomienia.

– Nie chce pani?

– Czy mogę się tu gdzieś umyć?

– Będzie trudno…

– Proszę, wyjdźmy stąd. Proszę – błagała. – Muszę wyjść na świeże powietrze.

 

– Panie sierżancie! – zawołał mnie młodszy aspirant Wół. – Z centrali przyszedł pilny list gończy…

– Proszę, jutro. Jestem teraz zajęty.

 

– Chciałabym zaprosić pana do kawiarni, panie…

– Marek jestem. Marek Madej.

 

Usiedliśmy przy stoliku z widokiem na park. Zaczęła szczebiotać tak beztrosko, że aż się zdziwiłem tej nagłej zmianie w jej zachowaniu. Paplała piąte przed dziesiąte, szybko zmieniając tematy i osoby, o których opowiadała.

 

Miałem przy tym okazję przyjrzeć się jej lepiej. Była energetyczną dziewczyną, opowiadająca z pasją o wielu sprawach, które ją spotykały. Ale chyba głupiutka, bo trajkotała bez umiaru. 

– A pan? Niech pan opowie coś o sobie.

 

Bąknąłem to i tamto, ale nie lubię się uzewnętrzniać. Za to ona znów była w swoim żywiole. Patrzyłem na nią i zastanowiłem się, jak rozmawiać z idiotką, która zamiast ilorazu ma iloczyn. Tak wizualnie to nawet fajna babka i nawet wcale się nie dziwiłem temu gwałcicielowi, że sobie ją upatrzył. Tacy popaprańcy to zawsze lgną do takich słodkich dziewczątek. 

Ciekawie podskakiwały jej piersi, gdy się śmiała. 

 

Nagle wsadziła kolano między moje nogi. Zesztywniałem.

– Późno się zrobiło – zadrżała. – Będę się bała wyjść sama na ciemną ulicę.

 

Zrozumiałe. Po tym, co dziś przeszła. 

– Odprowadzę panią…

– Mówmy sobie po imieniu. Proszę – rzekła, wyciągając rękę przed siebie. – Jestem Lucyna.

– Marek.

– Zaproś mnie na kawę do siebie – poprosiła, patrząc mi głęboko w oczy.

 

Nie wiem w jaki sposób, ale poczułem przez skórę żar jej ciała.

 

*

   W telewizji leciał Zbyt Późny Show, prowadzony przez nieznanego mi dotąd celebrytę.

 

Poczęstowałem Lucynę piklami, wyjętymi z lodówki, bo nic lepszego nie miałem na stanie. 

Ale nie tego chciała.

 

Przygasiła światło i stanęła na środku pokoju. Głośno przełknąłem ślinę. Zrzuciła bluzkę i powoli zaczęła iść w moją stronę. 

Wreszcie poznałem dziewczynę, której nogi nie kończą się przedwcześnie biodrami. 

 

Wyciągnąłem ręce w jej kierunku, jednocześnie czując mrowienie rozkoszy, przebiegające po plecach. Powoli dotknąłem jej sprężystych piersi.

– Nie tutaj – szepnęła. Rzuciła mnie na łóżko i szybko zdjęła stanik. Jej piersi zafalowały. Ze swojej dużej torby wyciągnęła dwie pary kajdanek i usiadła obok mnie.

– Nie pożałujesz – mruknęła. – Polubisz takie zabawy, mój mały.

 

Nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co robi, prężąc się, aby schwytać ustami jej duże, dorodne sutki.

 

   Gdy już zostałem przykuty do stalowych nóg, nagle diametralnie zmieniła swoje zachowanie. Ubrała się, wyjęła chusteczkę, nasączyła ją jakimś płynem i podeszła do mnie. Naprężyłem mocno mięśnie ale na nic. Kajdanki były zadziwiająco solidnie wykonane jak na ich dość niepozorny wygląd.

Przyłożyła nasączony materiał do mojej twarzy. Eter… 

 

Po chwili stanęła nade mną ze skalpelem. Co chciała mi zrobić? Coś wyciąć? Uciąć? Mój wzrok natrafił na jeden organ, dumnie sterczący z wnętrza spodni. 

– Filuś? Dlaczego?

Czułem, że sytuacja stała się bardzo femme fatalna.

 

Zasypiając obrzuciłem jeszcze wzrokiem półkę z ulubionymi filmami trzeciej kategorii, pościąganymi w wolnym czasie z netu: Pałka Świetlna Kapitana Kosmosa, Gwiezdne ZOMO, Wielkie Cyce w Areszcie, Laserowe Majtki Pełne Cnoty Sierżanta Komosy

 

*

– I huj.

– Ależ drogi panie – zaperzył się jakiś facet z dużym wąsem, pochylony nade mną. – Nie można tak kaleczyć naszego języka!

 

Polonista jebany się znalazł!

– Będę mówił „huj”, kiedy tylko będę chciał.

– Nie w tym rzecz, szanowny panie. Wypowiada pan to słowo w niewłaściwy sposób, z błędem.

– Ta?

– Absolutnie! Otóż słowo chuj wypowiadane jest przez ce-ha na początku. Chuj – rozsmakował się w swojej interpretacji.

– Chuj?

– Chuj.

– Co pan pierdolisz? Od zawsze było huj.

– Było błędnie…

– A gówno, panie! Gadasz pan jak potłuczony. Na każdym murze zawsze było pisane przez samo „h”, jak huj. 

– Tak?

– Sugerujesz pan, że huj powinno się wymawiać chuj?

– Oczywiście!

– Przecież to w ogóle nie brzmi! Chuj. Nie słyszy pan, że to leci słabizną i trąci fałszem?

– Ale jest prawdą.

– A gdzie tam! Jak się zdenerwuję, mówię siarczyście i dosadnie. Wtedy zdecydowanie lepiej jest powiedzieć huj niż ce-huj. Nie czuje pan tej absurdalnej miękkości ce-huja, która mu nie przystoi?

– Ale zasady naszego języka jasno…

– A huj z zasadami, drogi panie. Wymyśla je jakiś miękki chuj z Warszawy, nie zważając na tradycyjną prostotę języka mówionego i zajebistą wręcz skuteczność tego słowa.

– Jednak upierałbym się, żeby używał pan naszego języka zrozumiale dla wszystkich. Oraz odpowiedzialnie.

– Jak odpowiedzialnie zawsze mówię: huj, to każdy mie dobrze rozumie i…

 

– Powiedział pan: „mie”?

– Co?

– No, przed chwilą użył pan sformułowania: „To każdy mie rozumie”.

– No istotnie, użyłem takiego sformułowania, a bo co?

– Tak się nie mówi…

– A po chuj pan znów… – zatkałem sobie usta w pół zdania. – Kurde, zrobił mi pan wodę z mózgu!

 

Od teraz będę się bał odezwać w towarzystwie.

 

*

   Powoli otwierałem ciężkie powieki. Przed oczami uparcie wibrowała wielka, czerwona plama. Starałem się na niej za wszelką cenę skoncentrować, ale mi nie wychodziło. Rozluźniłem ciało i spróbowałem ponownie. 

Byłem podłączony do kroplówki wiszącej nade mną na białym, składanym stojaku.

W słoju pływała nerka.

– Nie! – krzyknąłem słabo. 

 

Lucyna wyszła z łazienki. Chyba goliła nogi, bo miała na nich piankę, a w ręku trzymała jeszcze jednorazową maszynkę. Ze znawstwem zaświeciła latarką w moje oczy.

– Tak szybko się wybudziłeś?

– Yyy… Sybko… Eee… Szybko?

– Jesteś silny misio – rzekła. – I jak ładnie wyglądasz taki rozłożony na swoim… madejowym łożu – zachichotała. – Będę teraz musiała użyć  podwójnej dawki usypiacza, żeby…

– Usypiacza? Chcesz mi wyciąć drugą nerkę? Kobieto… Ja wtedy umrę! – krzyknąłem rozdzierająco. 

 

Gdzie są, kurwa, sąsiedzi, którzy jak trzeba, to jakoś nie pukają do drzwi. Gdzie jest… policja?

 

Wzięła do ręki jednorazową strzykawkę z jakimś płynem, by po chwili wtłoczyć go do przeźroczystego woreczka z kroplówką, leniwie kapiącą wprost do mojej żyły.

Po czym, nie zważając na moje krzyki, błagania i słowne perswazje, zabrała się za metodyczne wycieranie nóg z pozostałości pianki do golenia.

 

*

   Znów wracałem do rzeczywistości. Bolała mnie głowa, chciało mi się rzygać.

 

Słój był pusty.

– Zdziwiony? – spytała Lucyna

– A gdzie… Gdzie moja nerka?

– Wszyłam ją z powrotem.

 

Popatrzyłem na jej twarz. Znałem się trochę na ludzkiej mimice, mieliśmy w policji szkolenia i takie tam. Po chwili uświadomiłem sobie jednak, że tak bardzo mnie wcześniej nabrała, odgrywając idiotkę, aby podstępnie wejść do mojego domu.

Tym razem nie kłamała.

 

– Ale… po co to wszystko? – spytałem.

– Jestem studentką medycyny. W naszej uczelni nie ma pieniędzy, żeby dobrze nas szkolić i dopuszczać podczas praktyk do stołów operacyjnych. Więc zaczęłam na własną rękę…

– Nie boisz się, że ci któryś pacjent wykorkuje?

– Podchodzę bardzo poważnie do spraw zawodowych. Wszystko sprawdzam i wyliczam trzy razy, zanim zabiorę się do roboty.

– Jaka niespotykana odpowiedzialność! – prychnąłem.

– A żebyś wiedział. Jestem dobrą uczennicą. Jak tylko podałam eter, zaraz ściągnęłam cię z łóżka i zważyłam na wadze łazienkowej. Wiedziałam bardzo dobrze, ile środka usypiającego podać, żeby wykonać zabieg.

– A upływ krwi?

– Mam ze sobą zapas, tak w razie czego.

– A gdyby zaszły jakieś komplikacje podczas zabiegu? To zdarza się nawet najlepszym!

– Nie doceniasz mnie, misiu – szepnęła, pokazując mi zawartość swojej dużej, przepastnej torby.

 

*

Od środków nasennych dostałem napadu gadania i zacząłem trajkotać, jak potłuczony. Dziewczyna w tym czasie zbierała i dokładnie układała narzędzia w specjalnym neseserze.

 

– To nic mi nie będzie? – dopytywałem.

– Zgłoś się do szpitala, powiedz, że miałeś przez przypadek wyjętą na chwilę nerkę. Nic ci nie będzie.

– A ty?

– Co ja?

– Odejdziesz?

 

Popatrzyła mi w oczy:

– Kochasz mnie?

– Kto?

– Ty.

– Ja?

– Ty. 

– Nie.

 

Uśmiechnęła się lekko.

– Chciałeś mnie tylko przelecieć.

– Jesteś ładna…

– Ładna! – wykrzywiła twarz. – Tylko to jest dla was najważniejsze. Ja nie jestem jakaś tam last mineta, żeby mnie tak traktować! Mam ambicje! My, kobiety, potrafimy nad tym zapanować.

– Po co zaraz panować? Każdemu należy się relaks i odprężenie, Lucynko. Gdyby nie te kajdanki, pokazałbym ci zaraz, co umiem…

 

Jej twarz stężała.

– Cierpisz na kompleks małego członka, że się tak przechwalasz?

– Wiesz, dobra nigdy za wiele – zażartowałem. – Pewnie nie umiałabyś go tak zoperować, żebym miał Filusia aż do samej ziemi.

 

Po co to powiedziałem? Po co? Trzeba było siedzieć cicho przy tej wariatce! Jedynym moim usprawiedliwieniem był stan oszołomienia po narkozie, w jakim się ciągle znajdowałem.

Dziewczyna podjęła rzuconą rękawicę. Ambitna laska, bez dwóch zdań. 

 

Potraktowała moją prośbę nader dosłownie. Od dziś miałem huja aż do samej ziemi. Przepraszam, mówi się: chuja. Chuja aż do samej ziemi.

 

*

   Gdy się wybudziłem, byłem już sam. Nie miałem dwóch nóg. Leżały przy kaloryferze, odcięte dokładnie powyżej połowy ud.

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

marzec 2014

 

Audiobook:

 

Vector image by VectorStock / freevectors