Pendula 1

 

Rozdział pierwszy – Jak sobie pościelisz to mnie zawołaj.

 Agenci ubrani po cywilnemu, kobieta i mężczyzna, zapukali do drzwi domu podejrzanej Marioli Z. Nikt jednak nie odpowiadał.

– Nie ma jej – orzekła agentka.

Przeszli z drugiej strony na małe podwórko. Przez okno ujrzeli Mariolę Z. prasującą pościel. Wrócili do drzwi frontowych i ponownie zadzwonili. Czekali przez dłuższą chwilę, ale nadal nikt nie odpowiadał. Znów wrócili na podwórko. Tym razem podejrzanej nie było widać przez okno.

– A nie mówiłam, że jej nie ma? 

 

Mariola Z., dobrze ukryta w łazience, zachichotała. Lecz śmiech momentalnie zamarł na jej karminowych ustach, gdy ujrzała nad sobą to Coś, skradające się cicho po holenderskich kafelkach, położonych nie tak dawno przez mistrza kafelkarstwa, a jednocześnie kochanka Marioli, Marka Porąbańca.

– Aaaa! – zapiszczała histerycznie.

 

– To zła, bogata dzielnica – wzruszyła ramionami agentka, wsiadając do służbowego samochodu.

– Jedźmy już.

 

Gdy ich auto znikało za rogiem, Coś niepokojąco nieokreślonego i zarazem nieznanego zbliżało się do pięknej szyi, leżącej na podłodze Marioli Z. Kobieta, oszalała ze strachu, wyciągnęła ramiona wysoko ku górze, aby oddalić od siebie zbliżające się przeznaczenie.

 

Dobra Cobra prezentuje pierwszą część opowieści w pełni drastycznej, znienacka profetycznej, brudnej oraz nadzwyczaj głęboko kryminalnej, pt.

 

Pendula 1

 

Seryjny wyrywacz torebek z roku 1960 był tak nieuchwytny dla milicji, że funkcjonariusze – zamiast w mundury – wskoczyli w damskie ciuszki. Wszystko po to, aby za wszelką cenę schwytać tajemniczego złodzieja!

 

   W jednym z nadwiślańskich miast wydarzył się wielki cud – na drzewie szpitalnego parku ludzie ujrzeli twarz. Nadnaturalne zjawisko szybko zaczęło ściągać mnóstwo gapiów, zarówno z najbliższych okolic, jak też z odleglejszych regionów kraju. Katolicy i niewierzący – wszyscy dniem i nocą gromadzili się tłumnie w parku przy powiatowym szpitalu. Wszyscy, lub prawie wszyscy, chcieli w tym zjawisku koniecznie widzieć twarz Maryji, co nie zawsze się udawało.

W tym czasie okolicą wstrząsnęła także seria tajemniczych zgonów.

 

   Stacja pogotowia ratunkowego w powiatowym miasteczku. Na brzegu kanapy, w dość zapyziałym i zapuszczonym pomieszczeniu, siedzi lekarka, Floria Kowalska lat ok. trzydziestu, przeciętna sztuka (biustonosz push up bo piersi przymałe, obcisłe spodnie, markowa bluzka, dla oszczędności kupiona w szmateksie, ale nikt o tym przecież nie wie. Nonszalancko zarzucony fartuch lekarski, czarne, farbowane włosy, zęby wybielone domowym sposobem). Jednak coś nieokreślonego sprawia, że wiemy, iż kobieta pochodzi z prowincji. Akurat poprawia makijaż w małym lusterku.

Narracja z grającego w kącie telewizora:

– Majtek nie noszę od liceum. To praktyczne rozwiązanie dla mężczyzn, jeśli któryś chce mnie przelecieć to po prostu rozkładam nogi i nie potrzeba tej całej gimnastyki ze ściąganiem bawełny.

 

Z głośnika dobiega komunikat dyżurnej:

– Załoga numer dwa. Wyjazd do wezwania.

 

Lekarka z pewnym rozdrażnieniem odkłada lusterko, za pomocą którego poprawiała maskarę. Wstaje, zmysłowo obciągając fartuch. Czujemy zapach jej perfum z buraka – trochę zbyt nachalny jak na osobę udzielającą pomocy – co mówi wiele o jej guście i wyznawanych zasadach żywieniowych. Kobieta wzdycha i przechodzi do drugiego pomieszczenia.

 

Dyżurna pogotowia:

– Floria, zbierzcie się do tego wezwania.

Lekarka:

– A kto wzywa?

Dyżurna pogotowia:

– Ta nowa bogaczka, co mieszka w lasku za miastem.

 

   Lekarka wzdycha ponownie. Jak bardzo chciałaby być zasobną w majętności, ruchomości i nieruchomości. Ileż wtedy spraw uległoby wyprostowaniu. I na dodatek nie musiałaby jeździć w karetce za głodową pensję. Floria bierze walizeczkę i zdecydowanie rusza w stronę oczekującej na nią karetki pogotowia.

 

Dyżurna pogotowia (rzucając za wychodzącą):

– Zastrzegła tylko, żeby sanitariusze byli atrakcyjni, a nosze wygodne.

 

   Parking dla karetek. Piękny, słoneczny dzień, na niebie ani jednej chmurki. Lekarka otwiera drzwi samochodu. Do jej nozdrzy natychmiast dociera specyficzny zapach, którego żadna kobieta nie może pomylić z jakimkolwiek innym zapachem na świecie (no, może z wyjątkiem zapachu krochmalu). Floria zatyka nos i spogląda na sanitariusza – kierowcę Dariusza Wyczesanego, który poleguje w ekstazie z przymkniętymi oczyma. Wsiada, mocno trzaskając drzwiami.

– Za jakie grzechy – dusi w sobie po raz kolejny Kowalska.

 

Wyczesany obciera ręce w fartuch, chowa prezerwatywę do kieszeni, podnosi siedzenie i zapala silnik. W pośpiechu wskakuje do nich drugi sanitariusz, który ma notoryczną biegunkę i większość czasu spędza w toalecie. Nowoczesna medycyna nie zna lekarstwa na jego przypadłość.

Doktor Kowalska zamyka oczy i tłumi w sobie histerycznie narastający spazm płaczu. 

 

– Mamusia ostrzegała, że w mieście pełno jest mamałyg i niewyżytych cieniasów – wspomina słowa rodzicielki, przełykając łzy wstydu, poniżenia i bólu.

Karetka odjeżdża na sygnale.

 

Rozdział drugi – Kto rano wstaje, ten się nie wysypia.

   Komisarz policji Tomasz Zaganiacz – mężczyzna prawie pięćdziesięcioletni, z lekką nadwagą, której sprzyja siedzący tryb życia –  z bliskiej odległości obserwował kolejne zwłoki. Nic nie wyglądało tu normalnie. Denat leżał na wznak, z bardzo nietypowo wyciągniętymi ku górze sztywnymi rękoma. Tajemnicze położenie ciała, cichy domek pośród innych cichych domków na cichym osiedlu. Dziwne.

Zaganiacz jeszcze raz spojrzał na pośladki atrakcyjnej młodszej aspirant Agnieszki Szpary – jego podwładnej – pochylonej w dość głębokim skłonie nad zmarłym i zajętej poszukiwaniem jakichś widocznych śladów zbrodni. Żadną siłą nie mógł oderwać wzroku od idealnych kształtów pupy, wpatrując się w nią jak zauroczony. Niechętnie odwrócił głowę, gdy znów poczuł ból lewej ręki, wyjętej niedawno z gipsu. Że też zachciało mu się pohasać rokendrolowo, niczym młodzieniaszkowi! A to już nie te latka, o czym lekkim niedowładem przypominała mu matka natura. 

Nie był człowiekiem wierzącym, choć w sercu posiadał mgliste przekonanie, że coś tam w górze jednak istnieje. Nie mógł się tylko dokładnie zdecydować: co. I ta niepewność pchała go do ciągłego rzucania okiem na kobiece kształty. 

– Zatem twierdzi pani, że nie ma przypuszczeń, komu mogło zależeć na śmierci męża – spytał beznamiętnym głosem wdowę po zmarłym.

– Nie.

– Zauważyła pani może jakieś zmiany w mieszkaniu, które zaszły od dnia wczorajszego? Coś może zginęło?

– Kupa – odparła zdecydowanie kobieta.

 

Zaganiacz drgnął. Mimowolnie poprawił płaszcz a la komisarz Maigret. Od niepamiętnych czasów był wielkim wielbicielem serialowego detektywa. Na komputerze miał wgrane wszystkie spiracone odcinki tego filmu, które co raz oglądał w długie, samotne wieczory.

– Kupa? Kupa czego?

– Mężowska. Mąż zawsze zostawiał na noc niespuszczony stolec, by rano obejrzeć go dokładnie na okoliczność pojawienia się robaków. A dziś w muszli klozetowej kału nie było. Tak, jakby ktoś go zabrał!

– Jest pani pewna tego, co mówi?

– Jak na spowiedzi, panie policjancie! Żyłam z nim w tym smrodzie od czterdziestu lat – zapłakała wdowa.

– A może stolec, to znaczy ten… kał – jak pani o nim mówi – został wcześniej spuszczony?

– Niemożliwe, panie policjancie! – kategorycznie zaprzeczyła wdowa. – Mam tak cienki sen, że  słyszę po nocy każdy szmer. Bym się obudziła.

To mógł być jakiś punkt zaczepienia w tym, zanoszącym się na trudne – a być może nawet nierozwiązywalne –  śledztwie. Na początek trzeba będzie sprawdzić, czy są ślady przy zamkach. Komisarz z całego serca chciał, żeby to był zwykły włam i standardowa sprawa. Jednak coś mu mówiło, że tym razem tak nie będzie.

 

Od wielu lat oczekiwał z obawą na zadanie, które mogłoby go przerosnąć. Ba, wiedział, że wcześniej czy później ono nadejdzie. Czyżby właśnie teraz nastał ten dzień? Co zrobiłby Maigret na jego miejscu? Od czego by zaczął?

– Czy są jacyś świadkowie? – spytał młodego policjanta.

– Na tym osiedlu mieszka ich pełno, panie komisarzu.

– Pełno?

– Tak. Schodzą się chwalić Jehowę w każdą niedzielę pod numerem czwartym, zbiera się ich zawsze dość duży tłum.

 

Zanosiło się na to, że Zaganiacz w najbliższym czasie nie będzie mógł spędzać w mieszkaniu zbyt wielu długich, samotnych wieczorów, które tak uwielbiał.

 

*

   Doświadczony tirowiec Wojciech Szaleniec ostrożnie manewrował swoją wielką ciężarówką. Załadowana do granic możliwości czterdziestotonowa naczepa powoli kołysała się na nierównościach parkingu. Do domu miał tysiąc dwieście dwanaście kilometrów. Dwa dni drogi. Z kilkoma obowiązkowymi odpoczynkami i jednym noclegiem. Da radę. Ponad wszystko lubił swoja pracę, traktując ją bardziej jako hobby, niż uciążliwe zajęcie. Ile miejsc zobaczył w trakcie wieloletniej kariery kierowcy ciężarówki, ile miast zwiedził, ileż rzeczy zmusiło go do ponownego przewartościowania zrozumienia świata.

Na ostatniej wyrwie, tuż przed wjazdem na autostradę, ze świstem urwała się śruba, mocująca jedno z szesnastu wielkich kół obciążonego zestawu drogowego.

 

*

   Aspirant Agnieszka Szpara leżała cierpliwie, rozłożona na szerokiej otomanie. Gorączkowo oczekiwała na rozpoczęcie akcji seksualnej z przygodnym nieznajomym, od którego przypadkowo poczuła zdrowy, męski i nadzwyczaj silny feromon. Zawsze ufała swoim przeczuciom. Teraz też kobieca intuicja podpowiadała, że za chwilę spotka ją coś, czego nie przeżyła jeszcze nigdy w życiu. I może nawet nigdy więcej nie przeżyje!

Ale jej partner jakoś nie kwapił się do rozpoczęcia gry miłosnej. Agnieszka lekko otworzyła modre oczy i w tym samym momencie zamarła z przerażenia. Jej pożądany kochanek klęczał u boku łóżka ze złożonymi do modlitwy dłońmi. Coś szeptał niewyraźnie pod nosem. 

 

Szpara wyciągnęła swoją kształtną szyję, aby cokolwiek usłyszeć.

– … i dziękuję ci, Panie że dałeś mi dziś to dobre kobiece ciało, które zaraz pokryję z wielkim Twoim błogosławieństwem…

– Aaaa! – krzyknęła na całe gardło dziewczyna, wyskakując z łóżka jak oparzona. W pośpiechu zebrała lekkie ciuszki i filigranową bieliznę, leżące w nieładzie na podłodze, po czym mocno trzasnęła drzwiami hotelowego pokoju. Że też akurat musiała natknąć się na takiego wariata! Swędziało ją i to mocno, tak mocno, że zdecydowała się przyjąć zaproszenie tego tajemniczego faceta, napotkanego przypadkiem przed Galerią Zieloną. Ale to na pewno jakiś świr! Żeby się modlić przed stosunkiem?

Na korytarzu boy hotelowy popatrzył na nią ze smutną i zatroskaną miną.

 

   Upokorzony Mieczysław Ciemięga powoli wstał z kolan. Znany bardzo nielicznym (oraz wybranym) jako Kapitan Polak – tajemniczy wyzwoliciel i wybawiciel uciśnionych – smętnie spojrzał na centrum miasta z okien apartamentu, położonego na ostatnim piętrze hotelu Izabela. Widać takie było przeznaczenie, że nie mógł dziś zainicjować współżycia z tą głupiutką, lecz jednocześnie jakże napaloną babką. Westchnął.

W tym momencie zadzwonił telefon.

 

Ciemięga nie podnosił słuchawki, smętnie wpatrzony w budę z kebabami o – dla niego – zbyt mizoginicznej nazwie: Pod Psem. Z całego serca nienawidził zatrudnionych tam młodych, zawsze uprzejmych i uśmiechniętych dziewczyn. 

 

*

   Emerytka Bodzentyna Lwowska zamarła w swoim ulubionym, wytartym fotelu. 

Od dłuższego czasu słyszała – dzięki aparatowi słuchowemu pierwszego gatunku, kupionemu przez syna w aptece – że coś skrobało do drzwi jej cichego mieszkanka, położonego w równie cichej dzielnicy. Chrobot z minuty na minutę stawał się coraz głośniejszy. Staruszka drżącą ręką poregulowała urządzenie i z trwogą przycisnęła postrzępioną podusię do wysuszonych piersi. 

Nagle, zamknięte na sześć zamków drzwi, stanęły otworem. Do pokoju, z trumną pod pachą, weszło Coś niewyobrażalnego i nie do opisania. 

  Aaa! – krzyknęła Bodzentyna. 

– Już czas – powiedziało nieziemskim głosem Coś.

– A dlaczego akurat ja? – dociekała kobieta, gdyż kiedyś w życiu zawodowym była księgową i nie obawiała się zadawania trudnych i niewygodnych pytań.- Bo jestem już stara?

– Nie. Nie dlatego, że jesteś stara.

 

Lwowska upadła na podłogę, spazmatycznie wyciągając przed siebie obie ręce.

 

*

   Kurierowi Andreasowi bardzo chciało się srać. 

Jechał do Polski na polecenie niemieckojęzycznej, acz ponadnarodowej tajnej organizacji o tajemniczo brzmiącej nazwie O. O. O., aby przekazać osobiście rozkazy dla Kapitana Polaka. Podróż z Dusseldorfu dłużyła się Niemcowi niemiłosiernie. Do granicy było jeszcze jako tako, ale po przekroczeniu linii Odry zaczęły się opóźnienia w kursowaniu pociągów, spowodowane remontami, kradzieżami linii trakcyjnych i torów, rzucającymi się pod koła lokomotywy samobójcami i swobodnie pasącymi się pomiędzy szlakiem krowami. Jednym słowem: za oknami wagonu zapanował chaos, bumelanctwo i anarchia, nieznane po zachodniej stronie.

– Prawie, jak w Indiach – pomyślał Andreas, nie wiedząc, że już ukradziono mu walizkę.

 

Gdy po wielu dłużących się godzinach dotarł prawie do celu, nie mógł już wytrzymać. Musiał szybko znaleźć ubikację o jako takim standardzie, czystości i higienie. 

Pierwsza próba wypróżnienia w polskim klopie przeraziła go do żywego. Jeszcze nigdy w życiu nie widział tak dokumentnie zasranego i brudnego kibla. Po prostu nie dało się do niego w ogóle wejść, nie mając nadziei na dokonanie reszty czynności. 

 

Należy w tym miejscu zdecydowanie wyjaśnić, że Andreas nie raz podróżował służbowo po Austrii i nie takie rzeczy i nie takie kloce widywał.

– Polnische Schweine – mruknął pod nosem, niczym jego dziadowie podczas trwania Drugiej Wojny Światowej.

 

Zaciskając mocno zwieracze kurier próbował wbić się do pozostałych toalet, jednak bez skutku. To, co oglądał w każdej z nich, gorąco przeczyło jego wierze w człowieka i sugerowało pochodzenie gatunku ludzkiego od włochatej małpy imieniem Lucy niż z ręki Stwórcy.

Mężczyzna ucieszył się bardzo, gdy po godzinach powolnej jazdy pociąg wreszcie stanął na jakiejś większej stacji. Szybko wyskoczył na peron i pognał w poszukiwaniu ubikacji. Coś mu mówiło, że przybytek ulgi – pieszczotliwie przez niego nazywany sraczem – musi znajdować się gdzieś obok budynku jakiegoś zapyziałego dworca o dziwnie brzmiącej nazwie.

 

Potworny ciąg dalszy musi nastąpić!

 

Audiobook:

Vector image by VectorStock / GraphicStock