Podróż

 

   Niedawno wybrałem się w podróż do mojego przyjaciela G. Aby być niezależnym od niepunktualnych zazwyczaj kolei, pojechałem samochodem. Lubię czasem zatrzymać się gdzieś po drodze, posiedzieć, zastanowić chwilę, nabrać dystansu do rzeczy i spraw spotykających mnie w życiu.

Im dalej od dużego miasta, tym coraz więcej piratów za kierownicą. Póki dwa pasy na jezdni – jeszcze jakoś ujdzie. Ci opętani manią szybkości lokalni kierowcy – często bez wykupionego OC i może nawet na bani – swoimi starzutkimi samochodzikami wyciągają szybkości surowo zabronione przez prawo. Nie mam wewnętrznego oporu przed przepuszczaniem ich do przodu, ufając, że gdzieś tam dosięgnie ich ramię sprawiedliwości, niekoniecznie w postaci ukrytej za zakrętem policji. Czasem moja ufność zostaje nagrodzona.

 

Kończy się piękna trasa ekspresowa, zaczyna się robić bardziej niebezpiecznie. Jedziemy w sznurze aut, co chwilę pojawiają się skrzyżowania i zakazy wyprzedzania. Jednak królowie szos pędzą ile fabryka dała, co raz to wyprzedzając na trzeciego i czwartego. Dla własnego bezpieczeństwa robię większy odstęp przed poprzedzającym mnie samochodem, ale w to miejsce ładuje się następny i następny. Nie ma wyjścia – trzeba się pilnować.  

 

Uwielbiam wokalistkę Sade. Zawsze, gdy słucham jej kawałka Jezebel na całym ciele mam gęsią skórkę. A następujące później, porywające serce, solo, grane długimi nutami na saksofonie, powala. W oczach mam łzy tęsknoty za czymś niespotkanym, niespełnionym i niewyśnionym. Staram się zrelaksować, śpiewając z nią tę piosenkę po raz kolejny.

 

Dobra Cobra przedstawia słodko-gorzki obraz rzeczywistości w swoim nowym czarno-białym opowiadaniu, pt.

 

Podróż

 

Im dalej w las, tym więcej tajemnic

 

   Jestem już w S. Redukuję prędkość i powoli szykuję się do skrętu w lewo. Jakieś stare BMW mknie z zawrotną szybkością lewym pasem, jego kierowca nie widzi nawet moich włączonych kierunkowskazów. Przemyka obok i po chwili znika za zakrętem. Co by było, gdybym nie upewnił się w lusterku? Jakieś wariactwo ogarnęło ludzi.

 

   Powoli podjeżdżam do placu, na którym w nocy moi współbracia z Tajnego Stowarzyszenia Chleba anonimowo podrzucili, upieczony specjalnie dla mieszkańców miasta, ogromny piętnastometrowy bochen. Wokoło kręci się dość dużo ludzi, którzy odłamują kolejne kawały, jedzą, chowają je do plastikowych toreb i zwyczajnie cieszą się z tego. Obok stoi grupka niezadowolonych, to zapewne lokalni sklepikarze, którym nie idzie dziś sprzedaż pieczywa. Policja nie wie za bardzo, co ma z tym wszystkim zrobić.

Jako członek Tajnego Stowarzyszenia w swoich działaniach dążę do systematycznego niszczenia logicznych znaczeń wszelkich mechanizmów racjonalnego i praktycznego świata. Zdecydowanie walczę z dzisiejszym fetyszyzmem produktów i marek, który sprawia, że miliony ludzi ogląda w nabożnym skupieniu, niczym członkowie jakiejś sekty, publiczną prezentację nowego modelu telefonu czy innej, oczekiwanej rzeczy. Jednak wszechobecny marketing, rządzący duszami ludzi, nie ustaje w swoich zawziętych działaniach.

 

   G. cieszy się z moich odwiedzin. A może z tego, że zawsze przywożę ze sobą dobrą wódę? To niedobra myśl, ale pewne przesłanki jednak na to wskazują. Zauważam, że strasznie przytył od mojej ostatniej wizyty. Brzuch sterczy przed nim niczym duża piłka. Na dodatek ubiera się w przykrótkie spodnie ze szmateksu, za luźną koszulę, podobną do tych, które nosili chłopi pańszczyźniani w Rosji na przełomie wieków. Wygląda w tym jak jakiś kloszard. Ale nie przejmuje się swoim wyglądem. Hoduje też ryże bokobrody i nie depiluje zbyt gęstych brwi.

Staramy się widywać tak ze dwa razy w roku. Kiedyś to on przyjeżdżał do mnie, jednak jego powrót do domu rodzinnego i opieka nad chorą matką zakończyły ten zwyczaj. 

 

G. lubi gotować i ma kilka swoich ulubionych dań. Jem własnoręcznie przyrządzony przez niego rosół, podany w jednej z metalowych misek, których używa zamiast talerzy. Dobrze przyprawiony, obowiązkowo posypany koperkiem. Drugie danie je jak zwykle nietypowo: najpierw zjada kotlety, później kartofle, a na koniec surówkę z pomidorów. Wszystko oddzielnie. Ma tak, odkąd pamiętam. Dlaczego?

 

Po obiedzie jedziemy z G. na groby naszych rodziców. Ruch drogowy w mniejszych miasteczkach to rzecz wołająca o pomstę do nieba. Nikt cię nie wpuści, gdy zmieniasz pas ruchu i jesteś ogólnie narażony na chamskie zachowania lokalnych kierowców, którzy w ten sposób chcą być ważniejsi od innych. Ponadto nagminnie nie włączają migaczy, aby zasygnalizować innym użytkownikom drogi swoje zamiary i wyjeżdżają z dróg podporządkowanych prosto przed maskę twojego samochodu. Nie mogą zaczekać ani chwili, muszą być w ciągłym ruchu. Zatrzymanie lub przepuszczenie kogoś to dla nich osobista porażka. 

Zanim dojeżdżamy do cmentarza, spotykają nas cztery takie przypadki. Trzeba ostro zwalniać. Być może pośrednią przyczyną takich zachowań są moje nietutejsze tablice rejestracyjne. Trzeba obcemu pokazać, gdzie jest jego miejsce.

 

   Na grobie rodzinnym G. nie zdołamy niczego uprzątnąć. Wszystko poprzymarzane. Dwa dni wcześniej przyszedł mróz, spadł śnieg, później się lekko stopił i teraz tworzy nieskuwalną masę.  Nawet sztuczne kwiaty, które G. z mamą wymieniają raz na pół roku (przechowując w piwnicy drugi zestaw) nie dają się włożyć do zamarzniętego wazonu. Pozostawiamy więc letnią wersję przystrojenia. 

 

Wychodzimy z cmentarza i gdy zatrzymujemy się na pasach, by przejść na drugą stronę, obok nas przemyka samochód prowadzony przez kobietę. Tu nie szanuje się przechodzących przez jezdnię, bo auto to jedyny król dróg. Ze zdenerwowania walę babie pięścią w dach – tak blisko nas przejeżdża, ale nawet się nie zatrzymuje. Do przewidzenia.

 

– Wkurwia mnie mój syn! – wykrzykuje nagle G. – Jak siedzi w domu, to tylko patrzy w komputer albo w telewizję i nie ma z niego żadnego pożytku.

– Ależ, mą n ami – uspokajam go, niby z francuska. – Przecież robisz dokładnie tak samo jak on: obijasz się całymi dniami, gapisz w telewizję i zbijasz bąki w chałupie, zamiast wziąć się za jakąś  robotę.

– Póki co, muszę opiekować się mamą, nie będę nigdzie pracował! – odpowiada opryskliwie.

– To o co masz do niego pretensje?

 

Nie kontynuuję tematu. Na jego wrodzone lenistwo nie ma żadnej rady. Nie doszedł jeszcze do tego poziomu zrozumienia, że sam, na własne życzenie, marnuje sobie życie. I może nigdy do tego nie dojdzie.

 

   Odwiedzamy drugi cmentarz. Na rodzinnym grobie składam wiązankę kolorowych kwiatów. Nigdy nie zapalam świec, bo to hołd oddawany wszystkim odstępczym ofiarom potopu, który zesłał Pan na grzeszny świat za czasów Noego. 

Nie mam pojęcia, czy ktoś nie ukradnie mojej wiązanki przed 1 listopada. To jeszcze tydzień, a bieda i złodziejstwo na tym terenie robią swoje.

 

Później idziemy z G. przejść się do lasu. Po drodze mijamy cudowne źródełko tryskające ze skały. Grupki ludzi leją wodę do plastikowych butelek i kanistrów, wierząc, że ma nadzwyczajne właściwości. Gdyby ta woda miała rzeczywiście cudowną moc – woziłbym mojej przyjaciółce jedną butelkę za drugą, aby tylko pozbyła się swoich problemów zdrowotnych. To wszystko nie jest jednak takie proste.

 

G. obrusza się na tych wszystkich, którzy nie szanują drzew, rozniecają ogniska i zaprószają ogień. Jakiś taki ekologicznie zielony zrobił się ostatnimi czasy.

– Popowieszałbym ich wszystkich za jaja na gałęziach! – mówi podniesionym głosem, gdy mijamy kolejny wypalony fragment lasu. 

Zawsze się tak unosi, gdy coś go zbulwersuje. Nie potrafi mówić wtedy bez emocji, nie potrafi rzeczowo dyskutować i wymieniać argumentów. Zrobił się z niego taki chłopek – roztropek, taki polaczek zawsze mający rację. Co to się z ludźmi wyrabia!

 

   Wczesny wieczór spędzam u rozwódki M., mieszkającej z córką u swojej mamy. Zawsze, gdy przyjeżdżam, wysyła wszystkich domowników do rodziny, szykuje wystawną kolację, a później robi dla mnie striptiz i tańczy nago w rytm powolnej muzyki. Zostawiam u niej przeważnie 1000 złotych. W S. panuje duże bezrobocie i moje wizyty są dla niej dodatkowym zastrzykiem gotówki. Przynajmniej w ten sposób mogę jej jakoś pomóc. A i ona czuje się lepiej, dając mi coś w zamian. Ma do mnie duże zaufanie.

 

   Nocą pijemy z G. zagraniczną wódę. To już taka nasza, rzec można, tradycja. Poruszamy przy tym  ważne tematy. Tym razem czuję się jednak marnie i tylko zanurzam usta w trunku. G. nie hańbi się pracą, żyje z renty mamy i zasiłku opiekuńczego. Jak biedaczka zejdzie z tego świata, G. ma genialny plan: sprzeda stary rodzinny dom, położony w pięknej okolicy, i z tego będzie miał forsę na życie w bloku. Staram się zwrócić jego uwagę na bezsens tej decyzji. Jaka będzie wysokość jego renty za piętnaście lat? Ze dwieście złotych? A w tej chwili za mieszkanie płaci sześćset ze wszystkimi zaliczkami na wodę, ogrzewanie, prąd i gaz. Plus oczywiście dopłaty, jak się czegoś zużyje więcej. Jestem realistą – nie utrzyma się zbyt długo z pieniędzy ze sprzedaży posesji. Lepiej, by wziął się za remont tej chałupy. Kiedyś mógłby posadzić na działce trochę ziemniaków czy innych warzyw, może nawet mieć kilka drzewek owocowych i dzięki temu jakoś przeżyć trudne czasy, które nadciągają.

 

Ale nie słucha. Sam sobie kręci powróz na własną szyję. Jego mama ma niezłą emeryturę, ale jest już schorowaną staruszką i długo nie pożyje.

– Po co się ze mną zadajesz? – pyta nagle G. Po jego wyrazie twarzy widzę, że zależy mu na szczerej odpowiedzi.

– Znamy się już od ponad trzydziestu lat. Czy nie uważasz, że taką przyjaźń należy pielęgnować? – poprawiam się w fotelu, pamiętającym czasy Gierka. – Dla mnie nasza znajomość jest cenną. Poznaliśmy się, gdy byłem w podstawówce i trwa to do dziś. Były wzloty i upadki, tragedie i radości. Ale pozostała nuta wzajemnego szacunku.

 

Około jedenastej pijany G. idzie spać. Po niecałej godzinie cicho wymykam się z domu i biorę klucz z zamka w drzwiach. Jadę na ustronne miejsce, gdzie za czasów młodości – w dni kończące się cyfrą 8, 9 i 0 – widywałem jasne światła na niebie. Teraz panuje tu niezmącona niczym ciemność. 

 

Ostrożnie i cicho stawiam kroki, ale o tej porze nie ma tu żywej duszy. Wchodzę na szczyt małej góry, z której widzę po swojej prawej stronie panoramę świateł śpiącego miasta, centralnie – miejskie wysypisko śmieci – a po lewej kompleks lasów rozciągających się na przestrzeni wielu kilometrów. To tam w młodości chadzałem prawie codziennie tuż po szkole. Ileż żalu, bólu i buntu było wtedy we mnie. 

W tej chwili przypominam też sobie, jak dawno temu, któregoś poranka – tuż przed przebudzeniem – usłyszałem w swoim uchu polecenie: – Wyjdź o osiemnastej na dwór.

Był  grudzień, odwilż, ale wszędzie jeszcze leżało dużo śniegu. Z sercem na ramieniu wyszedłem pod wieczór z domu. Coś błysnęło na niebie. Spojrzałem w górę. Zza gęstej mgły wyłoniło się duże jasne światło. Wyglądało jak zapalona świetlówka. Stałem i wpatrywałem się w to zjawisko jak urzeczony. 

Takie rzeczy wielokrotnie spotykały mnie w młodości. Co się dziwić, że dziś jestem, kim jestem?

 

   Myśli nie pozwalają zasnąć. Dodatkowo boli mnie gardło, a G. chrapie donośnie z sąsiedniego pokoju. Przewracam się z boku na bok. Przed oczami wirują mi jędrne piersi rozwódki M. To tylko czysta, bezinteresowna pomoc, a ona tak pięknie się za nią odwdzięcza. Bylebym się nie zeszmacił, bylebym miał tyle sił, aby nie zanurzyć w niej swojego jeźdźca miłości. Proszę…

A może szuka ojca dla swych dzieci i w ten sposób chce mnie zwabić? Kobiety intuicyjnie dokonują właściwych dla nich wyborów. Nocne rozmyślania stają się coraz bardziej chaotyczne.

Przewracam się z boku na bok, nie wytrzymuję, wstaję i zaczynam robić pompki dla ukojenia. Leżę znów w łóżku, po zakończeniu morderczej serii ćwiczeń, a przed oczyma stają mi twarze ludzi z przeszłości. Niektórych nie poznaję, nie pamiętam też wszystkich nazwisk. Za oknami niesłychana cisza miasta, w którym panuje ogromne strukturalne bezrobocie… Tu się wychowałem.

 

   Rano, gdy G. jeszcze śpi, znajduję na jego półkach książki oraz miesięczniki poświęcone zagadnieniom fantastyki i pokrewnym. Wiele ruchów pseudoreligijnych z całego świata twierdzi, iż posiada wyższą, bardziej prawdziwą i lepszą interpretację wiedzy teologicznej, której akurat oni są częścią. 

 

Kłócimy się podczas śniadania o te sprawy, pijąc herbatkę a la G. Wysoce słodzony syrop malinowy z luźno sypaną czarną ulung oraz plasterkiem cytryny, koniecznie ze skórką. Mój przyjaciel jest przekonany, że musi dążyć do samooświecenia za wszelką cenę. Staram się zwrócić jego uwagę na prawa rządzące społecznością. Jednak G. w swej beztrosce dopuszcza do siebie wszystko, co ma służyć jego duchowemu pseudorozwojowi. Według własnego widzimisię miesza wszelkie dostępne nauki i filozofie, nawet te, w których drzemią złe moce. Nie ma już zdrowego poglądu na sprawy duchowe. Jeśli sam nie zechce, nikt nie zdoła otworzyć mu oczu. Jest wyraźnie zaślepiony, przemawia przez niego pycha i arogancja, ale najwyraźniej tego nie widzi.

A może jest mu to potrzebne, bo to jedyna rzecz, której się teraz uchwycił, aby nie zwariować? Po wieloletnim pobycie w więzieniu, jego psychika została zwichrowana.

 

Podczas spaceru po mieście krążą nad nami chmary czarnych ptaków. Wiadomo, to jesień. G. wyjawia mi z przejęciem, że od czasu wybudowania w mieście wielkiego marketu, ktoś zaczął zabijać okoliczne koty widelcem. Ich trupy znajdowane są, co pewien czas o poranku, przed głównym wejściem do sklepu. Podobno w mieście panuje niewyobrażalna nienawiść do zwierząt, a policja nie daje sobie z tym rady. 

 

– Marnujesz swoje życie – mówię do G. na odjezdnym. – I nawet nie zdajesz sobie sprawy, że to robisz. 

Nie wiem, czy pojął coś z tego, co mu powiedziałem. Żegnamy się mocnym, męskim uściskiem dłoni. Widzę po jego wyrazie twarzy, że nic do niego nie dociera.

 

– Gdybym był w dobrym stanie psychicznym, to myślisz, że piłbym z tobą wódkę? – rzuca cynicznie.

Aż mnie zatyka od tych słów. Znamy się od ponad trzydziestu lat i tu nagle takie słowa!

 

   Wracam z powrotem do domu. Już wiem, że nie będę częstym gościem w S. Co to jest przyjaźń, jeśli tak łatwo ją zakończyć? Takie myśli zaprzątają moją głowę.

 

Większość krzyży, stawianych przy drogach, to niemi świadkowie głupoty kierujących. Kto będzie pierwszy, kto więcej aut wyprzedzi? Ci kolesie muszą dbać o swoje dobre samopoczucie, ale dlaczego kosztem zagrożenia innych użytkowników? Bezmyślność jakaś i totalna głupota… A może podbijanie własnego ego? Bo jak się wykazać w beznadziejnych czasach, gdzie szef jest panem życia i śmierci, a bezrobocie pcha w łase łapska wyzyskiwacza?

 A może auto jako fetysz? Znana jest mi dobrze historia faceta, który wyprowadził się z nowego mieszkania w eleganckim bloku, bo w podziemnym garażu jego samochód był… najgorszy. Porażające w swej wymowie.

 

Wydaje mi się, że jedynie wzrost cen paliw może powstrzymać kierowców od stwarzania niebezpiecznych sytuacji na drogach. Benzyna i ropa po dwadzieścia złotych, a gaz po dwadzieścia cztery – to jedyna nadzieja dla naszego zdrowia i życia. Samo ryzyko wypadków niejako naturalnie zmniejszy się pawie do zera, bo coraz lepsze drogi będą po prostu puste. A każda podróż zamieni się odtąd w słodkie przecinanie wiatru i spokojne podziwianie krajobrazów, a nie w gonitwę i ryzykowną walkę na szosie.

 

Jeśli jednak z jakichś niezrozumiałych powodów ta podwyżka by nie pomogła, należy szybko wprowadzić prawo do posiadania broni. Nie miną dwa tygodnie, a powystrzela się  połowa populacji naszego pięknego kraju, wiedziona polską zawiścią, pychą i butą. I w te dni wreszcie nastanie niebiański spokój. Wtedy też, niejako przy okazji, spełni się wreszcie odwieczny sen rządzących: likwidacja zbyt dużej populacji robotników, ciągle domagających się pracy, wypłaty zaległych pensji, dodatków i przywilejów. Na dodatek bezrobocie zniknie tak szybko, jak znika para na szybie. Może nawet wreszcie nastąpią podwyżki wynagrodzeń? Genialne, nieprawdaż?

 

   Coraz bardziej boli mnie gardło. Zatrzymuję się na stacji benzynowej w R., gdzie uczynny pracownik tankuje paliwo, podczas gdy ja kupuję lekką kawę i mój ulubiony, już od czasów szkoły podstawowej, baton czekoladowy PP.  Chcę wierzyć, że zjedzenie czegoś pomoże mi dotrwać do końca podróży. Gdy wracam do samochodu, podchodzi do mnie pompiarz.

– Wiem, że jesteś zmęczony psychicznie i fizycznie – mówi.

Staję jak zamurowany. Skąd on… to wie? W tej samej chwili czuję, że moje przeziębienie przeszło w jakiś cudowny sposób, jak ręką odjął. Nic mnie nie boli, nic nie szczypie, z nosa nie cieknie katar. 

Rozglądam się za pracownikiem stacji, ale nigdzie go nie widzę. Pytam o niego dziewczynę przy kasie.

– My nie zatrudniamy żadnego nalewającego benzynę, proszę pana.

 

Anioł?

 

*

   Co wieczór, dokładnie o godzinie 23:02, rozbieram się przed snem, wkładam zgrzebną koszulę i kładę się na gołej podłodze. Całą noc drżę z zimna, ale czuję, że tylko w ten sposób mogę oddalić od siebie wszelkie pokusy cielesne. Pycha życia, chciwość, duma, pożądanie… Niestety, nie udaje mi się jeszcze ich wszystkich przewalczyć. Ale nieustannie próbuję. Codziennie. Bo na tym polega życie.

 

I wtedy myślę, że może to G. morduje te wszystkie biedne koty?

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

01 listopada 2012

 

Vector image by VectorStock / mapichai