– Musi chyba ktoś podwędził moją Pierwszą Formułę, jak srałem – dodał niepewnie. – W każdym razie tak sobie myślę, że to mogło być wtedy. Bo trzeba ci wiedzieć, że defektuję całymi godzinami, rozsmakowując się w tym jednoczesnym akcie wyzwolenia i ukojenia. Wtedy nie mam możliwości rozdwojenia się i pilnowania laboratorium, żeby ktoś czegoś przypadkiem nie podwędził.
– A… aha. A nie byłoby dobrze, gdyby jednak ludzie u nas… nie smucili się? – spytał żałosnym głosem Kryspin. – I aby nie chorowali na niekończący się, wieczny smutek?
– Tu nie biblijny Raj, koleżko – pogroził mu palcem Koryfeusz. – Nastąpił by nadmierny optymizm, za czym podążyłoby przeludnienie, głód, wojny… Jednym słowem: zacofanie!
– I tak mamy teraz to wszystko – przerwał mu chłopak. – A gdy każdy bliski jest smutny, zbiera się człowiekowi na płacz, a duszą targa nieutulony żal.
– Zgadza się, ale trzeba to przemóc w sobie, koleżko. Trzeba to przemóc… Może kiedyś w wiekach przyszłych mądrzy alchemicy wymyślają na Smut jakieś… antidotum, albo… szczepionkę, czy coś w tym rodzaju, by móc pocieszać ludzi masowo. Ale na chwilę obecną moja Formuła zaginęła, więc chwilowo nie jestem w posiadaniu tego cudownego środka, służącego do kontroli radości.
Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść fantastyczną, skierowaną raczej do nieśmiałych chłopców, niż do odważniejszych i bardziej otwartych od nich dziewcząt. Średniowieczną kolorową historię bez ilustracji i innych niepotrzebnych ozdób czy udziwnień, za to z rączym przesłaniem, niekoniecznie filozoficznym, w której się dzieje, pt
Śmiech ostateczny
Część 2
– Świat idzie do przodu.
– Tak, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół słońca.
Gabriel Garcia Marquez
10
Gdy Kryspin pochylił się, żeby zawiązać poluzowany but, nie mógł zauważyć, jak Bartolome wyjmuje zza pazuchy ostry sierp i szykuje się, aby go zgładzić przy pomocy jednego celnego cięcia w szyję.
Naraz nieoczekiwanie na polanę wpadła Straż Królewska, z wyjętymi z pochew nagimi mieczami.
– Stój, morderco ludzi! – krzyknęli brudni i zarośnięci mężczyźni, sprawnie krępując Bartolome sznurami.
– Ale… co właściwie się stało? – zapytał nic nie nierozumiejący Dądi.
Starszy Brygadzista Miecza obrzucił go bacznym spojrzeniem i od razu uznał za półkretyna. Zaczął więc tłumaczyć mu powoli, zupełnie jak nierozgarniętemu dziecku:
– Ten oto koleś zdenerwował miłościwie nam panującego Humberta Złotolistego, bo leczy psy od smutku, ale nie chce leczyć kotów władcy. Ponadto jego rysopis się zgadza z tym, co zeznał jeden ze świadków.
– Świadków?
– Tak, świadków! Bo to indywiduum co prawda leczyło psy, ale olewało przy okazji koty. A Kiciuś naszego władcy niedawno właśnie zwyciężył w Wyspowym konkursie na Najlepiej Latającego Kota. Jednak na nieszczęście po zakończeniu szranek – które wymagają od zwierząt dużego sportowego wysiłku i związanego z nim okrutnego stresu i depresji – królewski kocurek wziął był i zdechł. I dla takich okrutników, co nie chcą ratować psyche kotów władcy, jest tylko jeden koniec… – przerwał strażnik, po czym zwrócił się do Niemca, moczącego nogi w strumieniu: – Chodź no tu, Witschke, potrzymasz tego kolesia za nogi, co by za bardzo się nie majtał.
Bez zbędnych ceregieli straż królewska przerzuciła sznur przez gruby konar drzewa i szybko powiesiła przerażonego Koryfeusza, który na koniec doznał pokazowej defektacji i przez chwilę wielce drgał na całym ciele.
– Dobrze, że ciebie, młody, nie zdążył jeszcze zasiec – Starszy Brygadzista Miecza poklepał Kryspina po ramieniu. – Zdążyliśmy właściwie w ostatniej chwili.
– No… tak – mruknął chłopak, z trudem powstrzymując wymioty.
– Ale co widzę – krzyknął Brygadzista z uśmiechem na twarzy. – Czy ty nie pochodzisz czasem z zagranicy, młody?
– Tak, panie – rzekł Dądi. – Przybyłem tu w poszukiwaniu… – ugryzł się w język, po czym dokończył: – W poszukiwaniu pracy.
– Podobno ludzie spoza Wysp mają zdolności rachunkowe i dodatkowo posiadają umiejętność kaligrafii… Na zamku właśnie szukają nowego kancelisty, więc może zechciałbyś się z nami udać? Dają lokum na zamku, cztery denary wynagrodzenia i obiadokolacje z królewskiego stołu. Ale najpierw spożyjmy tego oprawionego cielaka, co go ten morderca przygotowywał sobie na ucztę. Nuże, rozpalajcie ognisko!
Gdy odjeżdżali, wystraszony i oblany gównem Niemiec Witschke nadal kurczowo trzymał powieszonego malarza za nogi.
11
Co wieczór z najwyższych okien zamku rozlegał się trwożliwy dziewczęcy krzyk kolejnej rozpieczętowywanej dziewicy. Bowiem władca Apelagu Wysp Kartofl mógł sobie wziąć każdą kobietę, która mu wpadła w oko. Pół biedy, jak była stanu wolnego, nikt do takich nie rościł sobie jeszcze praw, a rodziny były nawet zadowolone, że ich córką zainteresował się sam Humbert Złotolisty i zabrał ją do swego haremu, by ją żywić do końca jej dni. Ale władca brał też co ładniejsze napotkane mężatki, a wtedy pachołkowie wywlekali jej zaspanego chłopa na podwórze, gdzie urządzali szybką rzeź, aby nikt nie lamentował za porwaną i nie urządzał vendetty. Ani tym bardziej nie histeryzował. I było po sprawie.
Dlatego – jak kraj długi i szeroki – mężczyźni unikali zadawania się z ładnymi kobietami, łącząc się raczej z maszkarami i garbatymi potworzycami. Na dodatek najlepiej nie mającymi którejś z kończyn, co w tamtym okresie wydawało się gwarantem długiego i szczęśliwego pożycia. Wszystko po to, by król nie odebrał im ich żon. Co bardziej przezorni zabierali cały dobytek i wynosili się na bagna, na które władca nigdy się nie zapuszczał. Ale tam z kolei podstępnie atakował reumatyzm i jego młodszy, ale jeszcze gorszy brat: artretyzm.
Rzesze pięknych kobiet najczęściej zostawały więc wszetecznicami, no bo ile sztuk mógł przerobić władca na własny codzienny użytek? Mało która z nich decydowała się na życie, wiedzione przy smołowaniu dachów czy w chwaleniu Boga w zawilgoconych eremach. Nie do końca było nawet wiadomo, co gorsze.
Haremy saraceńskich odalisek – białych niewolnic, porwanych za granicami Archipelagu – pękały więc w szwach od nadmiaru kandydatek do świadczenia usług w tym najstarszym z zawodów świata.
Po każdorazowym królewskim akcie rozpieczętowywania nowej dziewicy z Komnaty Rozprawiczania władcę wynosiło sześciu niewolników, a przed lektyką zawsze sypano świeżo zerwane liście. Monarcha wracał do haremu, gdzie jego ulubiona nałożnica czytała mu do snu dzieła wielkich filozofów.
W bezsenne noce Dądi że wzruszeniem wspomniał Kontynent, gdzie przeżył naprawdę wspaniałe dzieciństwo, hasając po lasach, turlając kijem drewniane koło, zbijając bąki i śpiewając piskliwym głosikiem w kościelnym chórze, za co w nagrodę opasły opat często głaskał go łagodnie po dolnej części pleców.
12
Praca kancelisty była łatwym wyzwaniem. Wszystko odbywało się na poziomie najprostszego dodawania. Trzy łagwie wina jako dar, plus dwie kopy jaj do zamkowej kuchni, plus siedem koszy warzyw, plus cztery kapłony. Razem… czternaście. Proste, prawda?!
Na swoje nieszczęście któregoś dnia Dądi przypadkowo podsłuchał rozmowę, prowadzoną scenicznym szeptem przez dwóch szambelanów. Jeden skarżył się drugiemu, że z pomocą królewskich pachołków został niedawno zgwałcony przez samego władcę. Po tym drastycznym wydarzeniu czuł się ułomny, okaleczony i na dodatek nie całkiem sobą. Od tamtej chwili wspomnienie – wciąż tak bolesne, łamiące charakter i sprowadzające go do poziomu zwierzęcia – towarzyszyło szambelanowi stale, budząc na przemian skrytą fascynację, grozę jak i niezdrowe pragnienie.
Tradycyjnie do komnaty natychmiast wpadła straż królewska – która trzymała rękę na pulsie każdej możliwej zdrady – i zasiekła obydwu mężczyzn na śmierć. Po czym szybko odkryto, że Kryspin miał za ścianą biuro i na pewno podsłuchał niepożądaną rozmowę.
– Wyjdź, kancelisto – krzyknęli uzbrojeni strażnicy przez drzwi – Musimy cię zgładzić, bo usłyszałeś za dużo.
– Kurdenc mol! – zaklął siarczyście Dądi, a mocz bezwiednie wypłynął z niego na kamienną posadzkę. Instynkt nakazał mu jednak szybko podsunąć do drzwi ciężki stół. Zrobił to niemalże w ostatniej chwili, po upływie której rozsierdzeni strażnicy zaczęli siec mieczami stojącą na ich drodze przeszkodę.
Dądi bez namysłu i kalkulowania ryzyka wyskoczył przez kamienne okno wprost do fosy. Polujące w wodzie krokodyle szczęśliwie pływały akurat po drugiej stronie zamku, karmione przez podczaszego ludzkim mięsem.
Chłopak uciekał pośród niekończących się zagonów kartofli w stronę obiecującej ratunek gęstej puszczy.
13
Kryspin biegł już trzeci dzień i naprawdę nie miał sił dalej uciekać. Pierwszego dnia pędził wprost przed siebie, drugiego skręcił w lewo, a trzeciego dla zmylenia śladów znów skręcił w lewo. Miał przy tym wielką nadzieję, że tym fortelem skutecznie zmyli pogonie.
Na leśnej polanie zziajany chłopak wpadł na kucającego za potrzebą zażywnego grubaska.
– Oj, najmocniej przepraszam! – krzyknął, próbując wyhamować, ale wpadł w świeże ekstrementy i poleciał ślizgiem prosto w kłujące gałęzie krzaków. – Kurdenc mol! – zaklął Dądi siarczyście,
– To się narobiło! – zaśmiał się otyły. – Ale to jeszcze nic, gówno zawsze można zmyć w potoku.
Kryspin podszedł do leśnego strumienia i zaczął czyścić swoją szatę.
Nie wiedzieć czemu, grubasek zmienił temat rozmowy:
– Mój ojczym wyżywał praktyczny kategoryzm moralny i był tak pobożny, że kolana zrogowaciały mu od wiecznych modlitw. Ale w chwili słabości, gdy moja matka mnie zostawiła i którejś nocy nawiała z chudopachołkiem, wziął za żonę taką jedną artystkę, śpiewającą na dworach całego Archipelagu. Piała w każdej wolnej chwili, bo potrzebowała trenować głos i nowe kawałki.I tak naprawdę od tamtego czasu rodziciel musiał się zajmować wszystkim sam: sprzątaniem, gotowaniem, płodzeniem dzieci, ich rodzeniem, prowadzaniem ich po żłobkach, przedszkolach i szkołach, podcieraniem ich tyłków, gaszeniem światła, tuleniem po nocnych koszmarach, łażeniem na wywiadówki i do pani dyrektor – żeby dzieciaki uniknęły katowskiego topora. Nadto tropieniem, czy czasem nie palą fajek, albo nie wciągają narkotyków i czy się nie całują w zbyt wczesnym wieku. I jak już wydawało się, że wreszcie dorośliśmy, a przybrany ojczulo wyjaśnił mi tajemnicę miłości, (która rozczarowująco sprowadza się do krótkiego skurczu dolnej części brzucha), i jak wreszcie pojawiła się nadzieja, że dziatwa pójdzie na własny wikt i nastanie spokój oraz satysfakcjonujące pożycie – śpiewaczka nas zostawiła, odchodząc z dyrektorem podupadającego wędrownego teatrzyku minstreli.
– A to historia – powiedział z uznaniem Dądi, cierpliwie wyciągając igły z ciała. – Zwą mnie Kryspin.
– Ja jestem Antonio – podali sobie dłonie. – Co masz takie dziwne kolana?
– Takie są od mojego młodzięctwa. Podobno było mi brak jakichś minerałów i tak mnie pokręciło. Choć prości ludzie gadali tajemniczo, że podobno jestem… niedorobiony.
– A ja to tak sobie po cichu marzę, że założę kolorowy pergamin Mistrz Stali, który będę wydawał własnoręcznie co trzy pełnie księżyca – odpowiedział grubasek, nie wiedzieć czemu po raz kolejny zmieniając temat rozmowy. – I tam będę umieszczał recenzje, porady i relacje z pierwszych rozpakowań nowego sprzętu rycersko – katowskiego. I – uwaga – bedą tam też rysunki nowych broni! Potrafisz wyobrazić sobie taką nowoczesność? Gadałem nawet z kilkoma malarzami polichromii i powiedzieli, że jak Kościół ich nie przeklnie, to będą malować nagie miecze i topory. Ale to jeszcze nic.
– Bo?
– Bo te rysunkiem będą… jakie?
– Nooo… Jakie?
– Będą kolorowe! Ale czad, nie? Kolorowe pergaminy! Bo okazuje się, że takiemu malarzowi polichromii jest wszystko jedno, czy namaluje coś w kolorze czy czarno – białe.
– Piękne marzenie – pogratulował Dądi.
– Nawet ułożyłem piosenkę o moim ojczymie – malarzu, który świat widział pięknie, ale malował źle.
14
– To twój ojczym był malarzem?
– Tak, zwali go Koryfeusz…
– Spotkałem go niedawno…
– I jak się miewa mój przybrany tatulo? – zaczął rozpytywać Anonio.
– Eeee, jak go widziałem… przed… ostatnio, to miał się bardzo dobrze.
– To dobrze! – ucieszył się grubasek. – Bo mimo, że to ojczym, to jednak najbliższa rodzina, nie?
– Jednak ja mam nieco inny problem, niż wydawanie nowego kwartalnika – Kryspin szybko zmienił temat. – Otóż Elberalda – matka moja – mimo katuszy, jakie przechodzi, nie może się uśmiechać na tym łez padole. Coś się stało w naszej krainie i od pewnego czasu ludzie i zwierzęta się nie szczerzą, cierpią w smutku, żyją, ale nie rechocą. I wyruszyłem po ratunek, aby złagodzić jej cierpienia. Bo w karczmie usłyszałem, że na Wyspach Kartofl można odnaleźć remedium, które wróci ustalony porządek rzeczy.
– Ha! – klasnął w dłonie zażywny grubasek – Mój ojczym znał medium na tę przypadłość!
– Naprawdę? – kłamał w żywe oczy Dądi.
– Naprawdę! Zwinąłem mu pergamin, na którym zapisał tę formułę. I uciekłem. Bo sobie pomyślałem, że to będzie taka moja polisa na życie.
– A zdradzisz mi tę tajemnicę – poprosił Kryspin. – Naturalnie nikomu jej nie zdradzę…
– Widzę, że masz wielką potrzebę, aby ją poznać – powiedział uroczyście Antonio. – I ja to rozumiem. I zapewne sam też bym był bardzo wdzięczny, gdybym był w podobnej sytuacji i ktoś by mi pomógł. Otóż… Otóż, gdy przystępujesz do takiego czyny musisz wsadzić takiej osobie palce do nosa i szepnąć jej do ucha: pst.
– Pst? Takie zwyczajne syknięcie: pst?
– Tak jest. Trzeba to jednak powiedzieć z wielkim przekonaniem – podkreślił otyły. – I pamiętaj: nie możesz przy tym mówić niczego innego. Tylko samo: pst, żeby się nic nie pomieszało. W ten sposób pocieszysz na tym łez padole każdego, kto będzie tego potrzebował.
Dądi nijak nie pojmował, jak będzie rozpoznawał, kto będzie tego potrzebował, kto nie. I gdy tak nad tym rozmyślał, naraz z zarośli wypadła straż królewska i ruszyła na nich co koń wyskoczy.
– Brać młodego! – krzyknął ich dowódca. – Trzeba dokończyć sprawę…
15
Kryspin był pewien, że oto nastąpił kres jego dni i stał jak wmurowany, nie mogąc poruszyć ani ręką, ani tym bardziej nogą. Dziwne, bo wcześniej nigdy nie poczuł takiego ostatecznego stanu zamurowania.
Kiedyś słyszał, że w chwili dużego zagrożenia bobry odgryzają sobie genitalia i ciskają nimi w prześladowcę dla odwrócenia uwagi. Tak właśnie się stało tym razem. Samce tych zwierząt wyległy z pobliskich żeremi i zaczęły ciskać swoimi jajami w nacierających strażników.
Czas nagle uległ spowolnieniu. Niemiec Witchke, piorący nad wodą swoją tunikę, patrzył na Kryspina wzrokiem pełnym wyrzutu, a woda z jego ubrania powoli kapała na darń. Kryspinowi wydawało się, że mijają wieki, zanim German zaczął wreszcie wyciskać ubranie. W tym czasie rycerze bardzo wolno pozsiadali z koni i ruszyli w jego stronę, nic sobie nie robiąc z dziwnego zachowania zwierząt.
Od niechybnego stryczka uratował Dądiego grubasek, który nie wiedzieć czemu nagle zaczął uciekać. Może miał jakieś przewinienie na sumieniu, a może po prostu był tylko synem Bermejo i poczuł, że z powodu rodzinnej koligacji jego życie było w tym momencie zagrożone? Kto to mógł wiedzieć. W każdym razie strażnicy szybko go pojmali i zanim Antonio zdołał mrugnąć okiem – położyli jego głowę na pieńku i odcięli ją sprawnym ruchem miecza.
Na ten widok przerażone bobry przestały rzucać swoimi genitaliami i zrejterowały z placu boju w różne strony.
– I po robocie! – krzyknął dowódca straży, wycierając o zielony kaftan zakrwawione ostrze miecza. Ubierali się sezonami. Regularnie co dwa lata otrzymywali w zakładzie pracy inny kolor odzienia.
Żołdacy za pomocą pirytu i krzemienia sprawnie rozpalili ognisko i natychmiast zaczęli opiekać świeże bobrze jaja.
– Ale… dlaczego? – jąkał przerażony Kryspin.
– Rozniosła się wieść, że dziecko – świętokradczo poczęte przez malarza Bermejo w katedrze – zostanie wielkim człowiekiem. Więc trzeba było tego, który zagrażał popularności naszego króla, zlikwidować… Władca nie lubi konkurencji. A tyś kto?
– Ja? Jestem tylko chudopachołkiem, który…
– A oto widać, bo doprawdy masz te swoje kolana jakieś dziwne – wskazał na golenie Dądiego, wystające spod nieco kusej tuniki. – Panowie, co koń wyskoczy wracamy na zamek! – krzyknął do drużyny. – Nie możemy się spóźnić na jutrzejszą Naradę Nazwienniczą, gdzie wprowadza się nazwy dla nieznanych dotąd przedmiotów czy skarbów ziemi. Może po burzliwej naradzie nasz swojski węgliel został wreszcie nazwany węglem.
– No i trzeba jeszcze pomóc odnaleźć tego zbiegłego kancelistę…
16
Kryspin pocieszył cierpiącą matkę, która może go nawet nie słyszała, szepcząc tylko w malignie: – Smutek, wielki smutek. Jednak na wypowiedziane przez syna słowo: pst, westchnęła i szarpnęła się mocno, gdy wychodził z niej Smut. A później spojrzała w oczy syna, uśmiechnęła się promieniście i… wyzionęła ducha.
Taka jest kolej rzeczy: ludzie i zwierzęta muszą odchodzić, by zrobić miejsce następnemu pokoleniu – pocieszał Kryspin sam siebie, gdy chował matkę w ziemi. Po to, aby miłość, narodziny i dorastanie miały sens. Aby pełen radości i optymizmu człowiek mógł walczyć z przeciwnościami losu, cieszyć się szczęściem i radować z tego, co dane mu było osiągnąć w pocie czoła. A gdy nadejdzie jego koniec – by mógł powiedzieć: przeżyłem życie pełną piersią, po swojemu. I teraz mogę już odejść z uśmiechem na ustach, bo moje miejsce zajmie ktoś inny i to on będzie musiał się trudzić w pocie czoła przez całe swoje życie.
Swym uczynkiem Kryspin odczarował Smut, bo ludzie na Kontynencie znów zaczęli masowo się uśmiechać. Nastąpiło powszechnie zrozumienie, że radość jest potrzebna i nie ma po co przeciągać dramatycznego czarnowidztwa w nieskończoność.
Z dalekich wojaży Dądi przywiózł sobie dużego kartofla, ukopanego ukradkiem na jednym z królewskich pól Archipelagu. Wyjął go ostrożnie z torby, umieścił przy oknie i codziennie wpatrywał się weń całymi godzinami. Mijały dni i tygodnie, a ziemniak kurczył się coraz bardziej i bardziej. Aż wreszcie któregoś dnia wydobył się żeń przykry zapach i trzeba było go wyrzucić.
Po niedługim czasie z Archipelagu Wysp Kartofl odszedł w zaświaty Niemiec Witschke.
– Chodź Witschke, wstąp na deski szubienicy – przywołała go pewnego razu straż królewska. – Nałóż ten sznur na szyję, na próbę, czy długość będzie dobra dla skazańca.
– Oj, niefart… ktoś przez pomyłkę opuścił zapadnię…
KoNiEc
Dobra Cobra
Luty 2023
Vector image by Freepik on freepik.com