Synchron albo śmierć 1

 

Moja bytność na Mistrzostwach Świata w Dubbingu w rumuńskim Ploeszti – jak wiele innych rzeczy w życiu – była dziełem przypadku. Dziewczyna z naszego studia, która wypełniała dokumenty, omyłkowo wysłała mailem moje dane, zamiast zgłosić innego realizatora dźwięku. Później nie dało się już tego odkręcić i nic dziwnego, że wielki reżyser dubbingu Wenflon Łabacki nie był do mnie przychylnie nastawiony. To człowiek z gatunku wszystko wiedzących ludzi, którego słabości dobrze poznałem podczas robienia dźwięku przy kilku filmach. Wenflon miał jechać do Rumunii z wyżywającym podobny intelektualny etos dźwiękowcem, który także był przekonany o swojej mądrości i że pozjadał wszystkie rozumy. Mieli stanowić idealnie intelektualną ostoję, a tu naraz taki cios.

Dubbing to niełatwy proces podkładania głosów do już nagranego obcojęzycznego materiału stosowany w postprodukcji filmów, seriali czy gier komputerowych. Stanowi jedną z trzech – obok napisów i szeptanki, czyli nagrania lektorskiego – królewską formę opracowań zagranicznych filmów na inne języki. Dlatego zajmowała się nim tylko garstka wybrańców. Gdyby było inaczej Niemcy nie dubbingowali by wszystkiego. 

 

   Nie przywiązywałem jakiejś wielkiej wagi do tych zawodów, bowiem – jak mawiał Krzysztof Kowalewski – zawsze jest jakaś mała fikcja do zrobienia. Codziennie sięgałem szczytów w studiu nagraniowym, walcząc podczas nagrań z nieutalentowanymi aktorami, dziećmi, synchronem, różnorodnym poziomem dźwięku, skomplikowanymi miksami, często nie trzymającymi się kupy wytycznymi klientów i zabójczymi terminami. 

Bo dubbing nie jest wielką sztuką, jak by się to mogło na pierwszy rzut oka wydawać na przykład z zamieszczanych w dubbingopedii wywiadów z twórcami. 

 

Dobra Cobra przedstawia opowieść z ukrytych dla społeczeństwa meandrów ortodoksyjnego odłamu szoł byznesu, gdzie liczą się: słupki Excela, święty termin oddania, kreatywność, szybkość, sprawność i dokładność w pracy. Ale także podstęp, oszustwo dźwiękowe, podrobione efekty synchroniczne i wielokanałowe zgrania, które niejednokrotnie ratują sytuację przewrotnego świata dubbingu, pt. 

Synchron albo śmierć, cz. 1

Świat dzieli się na tych, co srają dobrze, i na tych, co srają źle. 

 Gabriel Garcia Marquez, Miłość w czasach zarazy.

 

   Wcale nie paliłem się do wyjazdu na te Mistrzostwa Świata, mając w studiu inne, pilniejsze zobowiązania. Ale poprzedniej nocy przyszła do mnie we śnie dziewczyna – wyglądająca na… no, sorry, ale musicie mi uwierzyć… Królewnę Śnieżkę – która mi powiedziała, że powinienem pojechać do tej dalekiej Rumunii. 

Potraktowałem to jako znak, bo jak mogło być inaczej? 

Spytałem tylko w robocie, czy nie odbiorą mi serialu podczas mojej nieobecności. 

– Nic się nie martw, robota zawsze się znajdzie. I pamiętaj: Synchron albo śmierć! 

To takie branżowe powiedzenie: powodzenia, w nieco żartobliwy sposób przekazujące myśl: nie poddawaj się, rób swoje i zwyciężaj. Gdyż nie ma takiej chałtury, która by się kiedyś nie skończyła. Pocieszyłem się, że ta próba też kiedyś się przecież skończy i będę mógł wrócić do mojej bajkowej rzeczywistości.

 

*

   Na lotnisku sprawdziłem w komórce, że ta laska, co mi się przyśniła, to była oryginalna Królewna Śnieżka. Zdjęcia w internecie nie potrafiły kłamać. Reprezentowała sobą to, co w kobietach szanowałem najbardziej: czystość i niewinność. Takich babek teraz już się w naszych czasach nie spotyka. 

– O, kurwa – pomyślałem – ale mam niezłe wizje. Może powinienem się zacząć leczyć? Niby nie czułem, żeby mi coś dolegało, ale podobno w takich stanach człowiek nawet nie podejrzewa, że może być chory.

 

    Podczas oczekiwania na bagaż w Bukareszcie obserwowałem ekipę francuską, ubraną w kurtki w narodowych barwach, z całym zespołem masażystów, psychologów, polityków drugiego rzędu, trenerów i biznesmenów. Pewnie będą chcieli wygrać Mistrzostwa i przy okazji sprzedać Rumunom za duży szmal jakieś uzbrojenie czy inną technologię. Taka transakcja wiązana, jak kiedyś, gdy sprzedali im licencję auta Renault 12, które później produkowano przez całe dziesięciolecia jako swojską Dacię. 

– Że że, żę – mruczeli pod nosem Francuzi z trudnym do ukrycia podnieceniem. 

 

   Hotel Intercontinental, pod który zajechaliśmy podstawionym przez organizatorów busem, pamiętał jeszcze dobre czasy socrealizmu i dumnie prężył betonowe filary niczym muskuły ludowego robotnika z plakatu propagandowego. Budynek został postawiony z wielkim rozmachem, który cechowało socrealistyczne budownictwo lat siedemdziesiątych. Wysokie sklepienia, duże przestrzenie i nowoczesny wygląd miał pokazywać ludowi robotniczemu potęgę państwa robotniczo – chłopskiego. 

Zakwaterowano nas na ostatnim piętrze, z pięknym widokiem na największą rumuńską rafinerię ropy naftowej w pobliskim Brazi, nad która zawsze płonął ogień wypalający gazy. 

 

*

Następnego dnia nastąpiła oficjalna prezentacja zespołów, biorących udział w zawodach. 

– Z numerem osiemnaście polski duet dubbingowy: Wenflon Łabacki – wielki polski reżyser dubbingu z wielkimi osiągnięciami oraz… Bożydar Nazwisko, realizator ze  studia dubbingowego…

 

   Wenflon był brany za głos ludu, pomazańca sztuki i osobę publiczną, którą odpytywano co raz na różne tematy, dotyczące codziennego życia, najczęściej nie związane z uprawianą profesją. Jednak w zaciszu studia potrzebował nieustannej pomocy, bo ciągle nie wiedział, która interpretacja powinna być ostatecznie użyta w filmie, żeby w warstwie dialogowej wszystko do siebie pasowało. Ale lista zrealizowanych dzieł mówiła sama za siebie i dawała klientom niewątpliwy dowód geniuszu, ukrytego za niemożnością do podejmowania decyzji, o której wiedzieli tylko nieliczni. Łabacki z fizjonomii był ładnym facetem, podobał się kobietom, znał języki, robił więc wrażenie elokwencją i szerokimi horyzontami. Został sławny dzięki temu, że kiedyś znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. 

 

*

   Zaraz po prezentacji podeszło do mnie czterech Rumunów:

– My członkami Kościół Bezkompromisowych Chwalców Pana. Może niech pan powtórzy swoje nazwisko raz jeszcze raz, prosimy pan. 

– Nazwisko.

– No tak, nazwisko, pan. 

– Nazwisko. Tak dobrze?

 

Mężczyźni spojrzeli po sobie. 

– Ale tu chodzi o ten… no pan wiedzieć: God’s Gift, Boży Dar.

– A…. To jest moje imię, a nie nazwisko: Bożydar. Nadała mi je mamusia. W tłumaczeniu może być tak, jak panowie mówicie, ale generalnie używam tylko drugiej jego części: Darek. 

– My członkami Zgromadzenia Bezkompromisowych Chwalców Mędrca i my sprawdzić to w telefonicznym tłumaczu. My chcieć zaprosić pan do nas się przyłączyć. 

– Ja mam się przyłączyć do wasz zgromadzenie? – zacząłem gadać trochę jak oni. – Ale dlaczego?

– Wyraźnie my widzieć: ty mieć dar. Szczególny dar. Mędrca. 

– A… to nie wiedziałem. A skąd panowie to wiedzą?

– Twoja nazwa jest prorocza, a my kochać proroctwa i wierzyć w nie absolutnie. I szukać ludzi, jak ty: szczególnych ludzi. 

– Rozpoznajecie wybranych po imionach?

– Tak. My mieć przeświadczenie, że ty wybrany. Jak inaczej być może ? 

– No właśnie: jak? Czyli: ja wybrany, wy prorocy. 

 

Chyba nie do końca zrozumieli angielskiej zawiłości tego zdania. 

– Przejdźmy do sedno: pan wstąpić do nas. Musi tylko pić woda z filtra. 

– Muszę pić wodę z filtra, żeby być członkiem waszego zgromadzenia?

– Tak. 

– Ale dlaczego?

 

   Czterej Rumuni jak jeden mąż wyciągnęli z kurtek małe, podróżne wydania jakiejś dość opasłej księgi z napisem H2O na twardej okładce. Nadniszczonej, co oznaczało, że często sięgali do tego argumentu ostatecznego. Kiedyś miałem kolegę, co skutecznie wyrwał bogobojną laskę mówiąc jej, że Pan dał mu sen, że musi zostać jego żoną. 

– O, tu jest napisane tak: „Dobrze jest nie pić niefiltrowanej wody” – wskazali na wersy, zapisane w ich księdze. „Inaczej człowiek szczeźnie”. 

 

   Przed sobą miałem więcej tego typu spotkań, bowiem międzynarodowe spotkania zawsze ściągają na orbitę wielu oszołomów oraz ludzi, którym się wydaje, że mają rację i mogą zbawić świat swoimi pomysłami. 

Odpowiedziałem więc na pożegnanie niekoniecznie oczekiwanym przez nich zapewnieniem:

– To ja się zastanowić. A jak się zastanowić to ja dać wam znać. Wy dobrze?

My dobrze – ucieszyli się mężczyźni. – Ty nas odszukać. 

– Dobra! To… nie do zobaczenia. 

 

*

   Ekipa, rosyjska z teoretykami językowymi i akademikami – habilitowanymi z lokalnych wersji językowych – popijała wieczorem w barze na dole znakomitą wódkę Bieługa. Prym wśród nich wiodła śmiejąca się basowym głosem wielce ceniona reżyserka rosyjskiego dubbingu o patronimicznym nazwisku – Anastazja Borysow Wołkowna. Spotkałem ją kilka razy na zgraniach w Londynie – światowej stolicy obróbki dźwięku –  przy okazji miksów kolejnych kinowych hitów animacji. Nie miałem wątpliwości – Rosja to będzie niebezpieczny przeciwnik. 

 

   Przed snem czytałem artykuł o tym, w jaki sposób rzeczne ryby przeżywają zimę. Dzięki tak zwanej diapauzie zwalniają metabolizm i skrywają się w starorzeczach i spokojniejszy meandrach, gdzie nurt wody jest wolniejszy. 

Poźniej przerzuciłem się na dopiero co wydaną biografię dubbingowego aktora – amatora Mateusza Grądka, zatytułowaną Nic z tego. Facet wie, o czym pisze. Sześć razy nie przyjęli go do Akademii Teatralnej, poniekąd świadczy więc swoje usługi trochę nielegalnie. Ale gra w dubbingu od młodości, więc każdy kierownik produkcji bierze go do kolejnych produkcji.  

W książce Grądek odsłania kulisy wykorzystywania go przez studia nagraniowe. Tak zwane prośby są na porządku dziennym: – nagraj tu jeszcze kilka zdań inną postacią, weź dograj parę kwestii tego fioletowego ludzika – a za dodatkową robotę nikt nie chce zapłacić. Uważając, że jak go zaprosili do czegoś innego, to winiem im też „przy okazji” jakąś przysługę za darmoszkę. 

Mateusz pisze samą prawdę. Z rozkoszą zanurzyłem się w jego wspomnieniach. Ale chyba jego kariera niechybnie ulegnie  dramatycznemu zakończeniu, bo nikt nie lubi szczerości. Swoją drogą ciekawe, co lub kto go zmusił do wywlekania takich spraw na światło dzienne. 

 

   W podobie rzecznym rybom zasnąłem później snem sprawiedliwego, nauczony wypoczywać, gdy tylko była ku temu okazja. Bo nie wiadomo, ile sił, nerwów i uwagi zaprzątną mi w głowie te przedziwne przypadkowe Mistrzostwa. 

 

*

   Następnego dnia przechodzimy z Kabackim do jednej szesnastej zawodów i… mamy ostatnie miejsce – zdołaliśmy zgromadzić tylko trzydzieści sześć punktów. Byłoby więcej, ale Wenflon w eliminacjach dał ciała w temacie castingu. Jego dobór głosów otrzymał najmniejszą ilość punktów z całej stawki. Gorzej mieli tylko przedstawiciele jednego z krajów afrykańskich. 

Może winę tego stanu rzeczy należało zrzucić na jego kondycję fizyczną. Postanowił bowiem odbyć romantyczną podróż własnym autem, jednak trudy wyprawy – spowodowane korkami, objazdami, dziurami oraz przełomami po trzęsieniach ziemi w Rumunii – dały mu bardzo w kość. Widać nie wyliczył dobrze kilometrów, nie miał dobrej kondycji ogólnej, a może oszukała go podstępna nawigacja. 

– Im zawsze się wydaje, że nasz język jest bardziej charczący, niż my to czujemy – pocieszam reżysera.

 

Za to dobrze zapunktowała ocena naszej sesji nagraniowej na komputer, podobała się jej  uniwersalność i maksymalne wykorzystanie możliwości, jakie niesie ze sobą nowoczesne oprogramowanie. 

 

*

   Wieczorem w hotelowym lobby pojawił się czad. Chyba rozpalili ogień w kuchni, by przygotować jakąś tradycyjną lokalną potrawę. 

– Czad zabija – wyciągnął do mnie rękę czarnoskóry mężczyzna. – A tak się składać, że ja być z Czadu. Mohatme Akuku, mi miło bardzo. 

Odwzajemniłem uścisk. 

– Bardzo mi miło, jestem Bożydarek Nazwisko z Polski. Ale proszę do mnie mówić Darek. 

– Dobrze – skłonił głowę Mohatme. – Ja dużo czytać o polski dubbing i jego mistrzostwo. 

– Niech pan mi powie, jak mieszkałby pan w Europie, to byłby pan Euroafrykaninem? – próbowałem zmienić temat rozmowy na mniej podniosły.

– A skąd pytanie takie nagle?

– No, bo teraz rządzi nami poprawność polityczna i na przykład w takiej Ameryce nie mówią już: Murzyn, a Afroamerykanin.

– To są wielkie zagadka współczesnego świata – stwierdził Mohatme. –  Demokracja najwyraźniej zjadać swój ogon, proszę pan. Ale i ja zadać pytanie: skąd w kraju tak zasłużonym dla dubbingu, jakim niewątpliwie jest Polska, w telewizji królować  szeptanka, czyli głos lektora czytający i skutecznie zagłuszający wszystkie kwestie w  oryginale?

– Tego do końca nie wiadomo. Myślę, że jest to wielka siła tradycji, bo kiedyś, tak jak i inne kraje socjalistyczne, klepaliśmy biedę i nie było pieniędzy na spolszczanie filmów. Podobno na początku to nawet dawano napisy – dokładnie tak, jak teraz robi to Skandynawia – ale, że odbiorniki telewizyjne miały małe ekrany, potrzebny był ktoś, kto by przybliżał nie znającemu języków narodowi, co mówią w zagranicznych językach. I tak już zostało.

– Jak już nadmieniałem, ja wielki fan waszych produkcji dubbingowych, ja oglądać wszystkie i podziwiać kunszt aktorów i ekip nagrywających też zarazem. Choć chyba raczej ja mało co rozumieć z waszego długiego i skomplikowanego języka. 

Napiliśmy się whisky w hotelowym barze, gaworząc bardziej o tym, co nas dzieli, niż co nas łączy. Oraz o gęsiach. 

 

Później miał miejsce pokaz rumuńskich szkolonych węży pasterskich. Rzecz nie do zobaczenia w żadnym innym kraju. 

 

 *

   Kokainistka Melodyna Aiszczuk była piękna jak zwykle. A można nawet zaryzykować twierdzenie, że tego dnia była nawet piękniejsza, niż Kasztanka Naczelnika. Narkotyki uczyniły jej figurę boską i dodawały sił przy dwudziesto dwu godzinnym trybie życia, wypełnionym do granic ludzkich możliwości. Zawsze rozpierała ją energia, nie stawiając sobie w pracy żadnych limitów ani ograniczeń. Zarządzała prawie całym oddziału amerykańskiego kanału telewizyjnego na Europę, doskonale potrafiąc przy tym zorganizować sobie czas i wykroić go na grę w polo, golfa, a nawet na jazdę na koniu. To właśnie podczas rekreacji często zapadły najważniejsze decyzje. 

 A trzy wypite drinki przydawały jej tylko wyrazu. 

– Tylko ty i ja, księżyc… – powiedziała rozmarzona, ni to do mnie, ni nie do mnie. – … cykający w oddali świerszcz, wiatr szumiący lekko w gałęziach drzewa… ale też: jadący w oddali autobus, szum wielkiego zakładu chemicznego, krzyki, dochodzące z tysięcznego odcinka gównianej telenoweli, głuchy odgłos tępej siekiery, rąbiącej zwłoki Heleny w piwniczce… Kurwa! – zaklęła siarczyście – gdzie na świecie można jeszcze zażyć chociaż odrobiny romantycznej atmosfery? Napijmy się! – dokończyła z fantazją, dając znak ręką kręcącemu się w pobliżu, gotowego na każde skinienie czujnemu kelnerowi. 

 

Przy następnym zamówieniu dałem mu w łapę dziesięć Euro. 

– U nas na wsi jest taka bida że jak się przechodzi koło stawu, to kaczki rzucają chleb – powiedział mężczyzna, wybitnie wzruszony hojnym datkiem. 

 

– Morświnianie czyli jazda na średniowiecznym koniu bez trzymanki – rzuciła Melodyna, upiwszy kolejny łyk alkoholowej ambrozji. – Mam taki pomysł na serial animowany o naszych praprzodkach, którzy szturmowali osadę o nazwie… dajmy na to Smoleńsk.

  Chcesz zadzierać z narodowymi traumami? Niebezpieczne. 

– W kinie przykładem cierpiącego latami z powodu miłości jest Rick z filmu Casablanca. To ja nie mogę zostać cierpiętnicą naszych czasów? Zwłaszcza, że rezyduję w Londynie, mam kasy jak lodu i właściwie to mogłabym już wcale nie pracować. 

– Do Londynu też przychodzili po swoich – powiedziałem, mając w pamięci kilka ostatnich akcji Rosjan. – A nie boisz się, że polska historia nijak się nie przebije do anglosaskiej kultury, która wszędzie zagościła na dobre? 

– Doświadczenie uczy, że każda oryginalna opowieść ma szansę zaistnieć ogólnoświatowo. Wszyscy teraz szukają oryginalności jak wariaci. Taka weźmy na to Amy Winehouse – brzydka Żydóweczka z paskudnymi nałogami – a wszyscy ją przecież łyknęli, chociaż miała niemile charczący głos…  A się przyjęła.

– Bo wychowała się w Anglii i śpiewała po angielsku. 

– Tata mówi: idź na odwyk, a ja na to: nie, nie, nie! – wykrzyczała Melodyna pijana słowami wielkiego przeboju Amy. Po czym się rozpłakała.  

– Przyniosę chusteczki – powiedziałem i odprowadziłem ją do stolika przy oknie. 

– Nie idź, łzy same obeschną… – poprosiła. – Ale jakby coś z tego wyszło, to nagrasz głosy do tej produkcji? 

– Jak akurat nie będę w innym projekcie…

– Wyszarpnę cię! – przerwała gwałtownie, przyciskając moja rękę do swojej chudej, acz sprężystej piersi. 

– Jeśli tylko zdołasz przekonać nasze kierownictwo produkcji… A ty zawsze to potrafisz. 

– Chcę tego. Załatwię ci to, przecież jestem waszym najlepszym klientem. A ty… jesteś moim bohaterem…  znaczy: tych Mistrzostw – zmieszała się. – A teraz… może… znów zatańczymy?

 

Wirowała zawodowo wielkim wyczuciem rytmu i oddaniem partnerowi. Ale to wszystko było takie papierowe i bez żaru. Praca wyssała z niej człowieczeństwo. 

 

*

   W jednej ósmej Mistrzostw z rywalizacji odpadła Holandia, Hiszpania i Wietnam. Niemcy niespodziewanie zajmowali ostatnie miejsce. Organizacja pracy, porządek i dokładność to za mało, żeby przejść do dalszej rywalizacji.  Ekipa naszych zachodnich sąsiadów okazała się zbyt  zachowawcza i powolna.

Ale w sumie tak się pracuje wszędzie: wolno. W filmie fabularnym na postsynchronach w Hollywood nagrywają w studiu pięć do siedmiu linijek tekstu na godzinę. Jeśli w ogóle zachodzi potrzeba zastąpienia  dźwięku z planu, spowodowana złą jakością. U nas średnia w dubbingu to około sto wierszy na godzinę, a są aktorzy, którzy spokojnie wyciągają w tym czasie nawet ponad trzysta linijek tekstu. Wszystko zależy od dobrego tłumaczenia, układki – czyli tego, jak dobrze tekst leży w kłapach animowanej postaci – i czy reżyser wie, czego chce, czy raczej będzie rzucał interpretacyjne kłody pod nogi odtwórcy, zwalniając cały proces dubbingu. 

 

   Ale teraz nie ma reżysera. Jest tylko wybrany przeze mnie sprawny aktor, sprzęt i ja. Poprzedniego wieczoru Łabacki dał się zaprosić francuzom na kolację, podczas której polało się dużo czerwonego wina. Potem wydarzył się dziwny wypadek: w nagłym zamieszaniu Wenflon  upadł na podłogę, ktoś poleciał na niego, w efekcie czego pękł mu obojczyk. Trudno powiedzieć, czy to było celowe działanie ekipy z Paryża, czy raczej niefortunny wypadek. Każde złamanie potrafi nieźle boleć. 

 

Wieczorem w drodze do baru zaczepił mnie jakiś facet w nieco przykusym garniturku: 

– Przepraszam, pozwoli pan, że się przedstawię: Polski Narodowy Biały Ser – koordynator na Europę: Stefan Cipusia. 

– Miło mi. 

– Czy przypadkiem nie zechciałby pan być twarzą naszego narodowego produktu, używanego co dnia nie tylko rano przez miliony polskich rodzin? Nie wiem, jak pan, ale ja prywatnie nie wyobrażam sobie śniadania bez białego sera, dżemu polskich owoców, w którym zawsze drzemie siła, no i polskich miodów, pachnących gryką, dzięcieliną i polnym kwieciem. Oraz świeżego polskiego pieczywa. 

– Aż tak one wszystkie panu pachną? Przecież miód to tylko miód – powiedziałem. Od lat trwałem w zadziwieniu opisami znawców whisky, romantycznie porównujących jej aromat, smak i finisz do bukietu owoców. Ja tam lubiłem najtańszą łychę, której oni nie cenili, bo… byłą najtańsza. Ale przynajmniej tak nie gryzła w gardło. 

– Nie mam teraz jakoś czasu, wie pan: dziewczyna stygnie – wskazałem ręką ogólnie na hotelową salę, żeby się go pozbyć. –  Ale kiedyś możemy wrócić do rozmowy. Bądźmy w kontakcie, dobrze? Do widzenia.  

– A jaki jest pana numer telefonu? – krzyknął. 

– Przecież znajdzie mnie pan… jakoś.  

 

 

C.d.N

 

Dobra Cobra

Kwiecień 2021

 

Vector image by VectorStock / Mariasha