Tam, skąd odjeżdżają pociągi

  

Ostatni dzwonek przeszył elektrycznym impulsem ciała wszystkich uczniów w szkole. Jego dźwięk przyniósł uwolnienie od klasówek, kartkówek czy odpytywania i obwieścił koniec młodzieżowego cierpienia aż do jutra. Był dobrym znakiem końca udręki i nadzieją, że nzazajutrz  może w jakiś sposób znowu uda się śliznąć na przedmiotach ścisłych. Bo na polaku coś sobie człowiek zawsze przypomniał, coś zmyślił, jeszcze coś dopowiedział, stworzył na poczekaniu ryzykowną tezę i ocena pozytywna była raczej gwarantowana. Chyba, że akurat nauczyciel miał  gorszy dzień. 

Załadowałem do plecaka książkę, zeszyt i długopis, wrzuciłem nielekkie brzemię na plecy i ostatni raz tego dnia odprowadziłem wzrokiem Kasię. Bardzo lubiłem obserwować dołki na jej policzkach, gdy się uśmiechała i zawsze w takich momentach czułem dziwne ukłucia w dole brzucha. 

 

   Popołudniowe słońce i temperatura na plusie zachęciły, aby wrócić do domu okrężną drogą. Koledzy, którzy szukali zaczepki i podtapiali głowy słabszych pod kranem w łazience, już dawno popędzili na przystanek autobusowy, mogłem więc bez obaw wracać ze szkoły na piechotę. Mróz szło wytrzymać, zakładałem wtedy pod dżinsy męskie rajstopy, podciągnięte pod same kolana, by na siedząco widoczne było gołe ciało nad skarpetką. Inaczej wszyscy naśmiewali się, że chodzę w gaciach i że jestem cienias. A jak było deszczowo buty przesiąkały wilgocią i później cały dzień czułem dyskomfort z powodu mokrych skarpetek. 

   Zatrzymałem wzrok na wystawie prywatnego sklepu rzemieślniczego z naklejkami. Kiedyś uzbierałem pieniądze i kupiłem jedną, która wpadła mi w oko. Nie mogłem jej jednak nigdzie przykleić, bo mimo dłuższego zanurzenia w wodzie wcale się nie trzymała. Nie wiedziałem wtedy, że tego typu rzeczy przykleja się inaczej, niż kalkomanię, która z powodów cenowych była zdecydowanie bardziej dostępna. 

 

   Później powoli przechodziłem wzdłuż szpitalnego ogrodzenia. Samotna pielęgniarka, w narzuconym na fartuch płaszczu i z nieodłącznym czepkiem na głowie, pchała lekki wózek, na którym wiozła szczelnie zasunięty czarny worek. Zrozumiałem sytuację, łzy natychmiast zalśniły mi w oczach i nie mogłem oderwać wzroku od tej sceny. Poraził mnie wyraźny brak szacunku dla zmarłej osoby. Nie było nikogo z rodziny, tylko ta kobieta nonszalancko popalająca papieroska. Odprowadziłem ją wzrokiem aż do za róg budynku i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że kurczowo trzymam palcami szpitalne ogrodzenie. 

 

   Za zakrętem, na jednej z mniejszych uliczek mój wzrok nagle przyciągnęła witryna nowego sklepu. Kolorowy szyld oznajmiał: Modele Kolejowe, podbiegłem do szyby i z zaciekawieniem popatrzyłem na lśniące skarby, równo poukładane w rzędach. 

 

Dobra Cobra przedstawia krótką – acz uniwersalną – opowieść o chłopięcości i dorastaniu. Jednak nie o tym, co później, pt.

 

Tam, skąd odjeżdżają pociągi

 

Życie bywa bardzo różne. Raz szerokie, raz podłużne.

 

   Wystawa sklepu zastawiona była różnymi modelami wagonów, lokomotyw i innych akcesoriów kolejowych w różnych skalach. Wsród nich eksponowane miejsce zajmowała czerwona lokomotywa spalinowa, ustawiona na miniaturowym torowisku. U nas na kolei takie nie jeździły, to musiała być replika maszyny z Zachodu – mój entuzjazm był więc jak najbardziej usprawiedliwiony. Przytknąłem nos do szyby, by przeczytać małe litery na jej boku: DB. Zgadłem od razu, że to nie Polskie Koleje Państwowe! 

Plastikowy model był nieziemsko piękny. Obłe kształty z przodu kontrastowały z kanciastymi lokomotywami spalinowymi Gagarin, które jeździły po lokalnych torach. Kolor – jakże inny od popularnego u nas zielonego – tylko dodawał zabawce jakże pożądanej elitarnej ekskluzywności. 

Nie potrafię powiedzieć, jak długo chłonąłem zawartość wystawy, ale w pewnym momencie przypomniałem sobie, że przecież muszę wrócić do domu. Tego dnia była to jednak decyzja rozsądku, która musiała pokonać buzujące emocje. 

 

   Odtąd sklep Modele Kolejowe odwiedzałem niemal codziennie. Gdy już ochłonąłem z powodu ogromu taboru kolejowego prezentowanego na wystawie, postanowiłem odwiedzić wnętrze tego przybytku. Zebrałem się w sobie, poczekałem, aż ktoś będzie wchodził do środka i wtedy przecisnąłem się za nim. Stojąc w kącie mogłem każdą częścią ciała do woli chłonąć zgromadzone na półkach skarby. Repliki były wspaniałe, wyprodukowane z zachowaniem najmniejszych detali i kolorów należnych zagranicznym przewoźnikom, ale poraziły mnie ceny oferowanego towaru. Kwoty takie były nie do uzbierania ze skromnego kieszonkowego. 

Próbowałem raz porozmawiać o tym z dziadkiem, że może by mi tam coś kupił w prezencie, ale nie chciał kontynuować tematu, gdy tylko zapytał o koszta ewentualnego zakupu. 

Odwiedzałem sklep, wyobrażając sobie, że mam pieniądze na kupno ukochanego modelu – wchodzę, płacę i zabieram go ze sobą. Na lekcjach rysowałem kształty lokomotyw, tworząc prywatną legendę, że kolejarze to „ostatni swobodni na tej ziemi”. Kiedyś nakrył mnie na tej czynności nauczyciel historii, przeczytał hasło, ale nic nie powiedział. 

 

Aż któregoś dnia zobaczyłem, że ukochanej czerwonej lokomotywy nie ma już na wystawie. 

 

*

   Gorączkowo szukałem go na półkach sklepowych, za szklanymi witrynami, w gablotach zawieszonych na ścianie – bez rezultatu. Ukochany model sprzedany! Nie było już po co żyć! Na dodatek, wracając do domu, zauważyłem, jak Kasia całowała się pod drzewem z jakimś nieznanym chłopakiem. Czarna rozpacz owładnęła duszę na dobre. Nie chciało mi się już nic, nie miałem sił do nauki i innych prac domowych. 

   W drodze powrotnej do domu zacząłem zachodzić na ostatni peron stacji kolejowej. Stamtąd odjeżdżało mało pociągów, więc mogłem dziesiątkami minut przesiadywać sam z mokrymi od łez oczyma i zbolałym sercem. Cierpienie trwało, mijały tygodnie, a ja nie znajdowałem ukojenia. Na dodatek raz usłyszałem na stacji rozmowę dwóch dziewczyn, które naśmiewały się między sobą, że pewnie jestem wariatem, bo jestem zainteresowany wagonami, a nie pannami. Od tamtej pory przychodziłem tam tylko wtedy, gdy byłem pewny, że nikt na nim nie przebywa. 

 

   Sklep Modele Kolejowe został zamknięty zaraz przed końcem roku szkolnego. Walczyłem z przeziębieniem, a gdy kilka dni później wracałem ulubioną trasą do domu, już go nie było. Szyld zdjęto, szyby zaklejono papierem, a na drzwiach wisiała duża solidna, nieco pordzewiała kłódka. 

To przelało falę smutku. Z rozpaczy poszedłem na bocznicę kolejową. Zbierałem kamienie z torowiska i w wielkiej złości rzucałem nimi w szyby starych lokomotyw, które okazały się jednak nadspodziewanie trwałe – nie udało mi się wybić żadnej z nich. A potem na horyzoncie pojawili się jacyś faceci i trzeba było znikać. 

 

*

   W dniu zakończenia roku szkolnego miałem więcej czasu, by po rozdaniu świadectw posiedzieć w samotności na pustym peronie. Włosy mierzwił lekki wiaterek, a w duszy pojawiła się maleńka ulga, że to wreszcie koniec tej głupiej nauki. Ale zawód miłosny nie chciał minąć. Nijak nie mogłem przegonić sprzed oczu słodkich dołków na policzkach Kasi i jej obściskiwania się z innym. 

 

Nagle na wiadukcie nad torami pojawiło się kilku mężczyzn prowadzących kogoś pod ręce. Zrzucili go ze schodów, po czym odeszli szybkim krokiem. Pokiereszowana ofiara z trudem wstała na nogi i powoli podreptała na koniec peronu, w pobliże miejsca, gdzie siedziałem. Gdy zobaczyłem krew,  natychmiast zmroził mnie dreszcz strachu. Mężczyzna usiadł na ławce obok i z trudem otarł czoło. 

– To ty – powiedział wolno. I dopiero w tym momencie rozpoznałem w nim sprzedawcę z zamkniętego niedawno sklepu z modelami. 

– Przynieś mi, proszę, trochę wody do umycia twarzy. 

Pędem pobiegłem do kolejowego WC, w którym tradycyjnie śmierdziało tak, że do oczu cisnęły się łzy. Co sił w nogach wróciłem do rannego z napełnioną butelką, znalezioną uprzednio na chodniku. 

 

Gdy mu ją podałem zdjął koszulkę i dokładnie umył twarz. Później narzucił kurtkę – którą wyjął z zakurzonego plecaka – i siedzieliśmy w milczeniu aż do przyjazdu pociągu. Obok kosza na śmieci kilka razy wylądował szary wróbel w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Ciekawe, czy on też w swoim życiu kiedykolwiek cierpiał z miłości. Zwierzęta chyba jednak miały lepiej, bo nie myślały i niepotrzebnie nie roztrząsały problemów. Ufały instynktowi. 

 

Później po odległym torze ostrożnie przetaczano skład cystern z paliwem, które wydawały przy tym ciężkie metalowe skrzypnięcia. Z oddali dobiegały przytłumione odgłosy ruchu ulicznego, ktoś zatrąbił, ktoś inny dodał gazu, a ryk silnika, wchodzącego na wysokie obroty, eksplodował w powietrzu. 

 

A na koniec nadjechał pociąg pasażerski. Drzwi otworzyły się z sykiem, mój znajomy wstał, z jękiem zarzucił plecak i ostrożnie wsiadł do wagonu, by po chwili zniknąć w jego ciemnym wnętrzu. Cała ta scena ostatecznie uświadomiła mi, że to jest już koniec czegoś niepowtarzalnego, co było mi bliskie. Poczułem łzy spływające po policzkach i szybko opuściłem głowę, by czasem nikt tego nie zobaczył. 

– Masz, to dla ciebie – usłyszałem znienacka nad uchem.

 

Sprzedawca sklepu trzymał przed sobą nieco sfatygowane, kolorowe pudełko z widocznym przez plastikowe okienko modelem czerwonej lokomotywy w środku. Ostrożnie wziąłem do ręki podarowany spalinowóz i z tego wszystkiego nie zdołałem nawet wykrztusić słowa: dziękuję. Stałem jak zauroczony, wpatrując się w jedyny w swoim rodzaju model z połamaną osią. 

Skład pasażerski z sykiem zamknął drzwi i po chwili zostałem na peronie zupełnie sam.

 

Samotność także pozostała ze mną na zawsze. 

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

Marzec 2019

 

Vector image by VectorStock / Abhiliya