W górę i na dół 1

 

 

Rozdział I – Uniemyśl, godzina 03.22

   Krystyna Ociełło wyjechała samochodem o trzeciej dwadzieścia dwie nad ranem. Dziś wypadała niedziela handlowa, a kierowca z kilkoma paletami towaru zajechał wczoraj zaraz przed zamknięciem sklepu. Do otwarcia placówki musiała z koleżanką zarejestrować produkty w  komputerze, rozłożyć go na półkach, nadwyżki poukładać w magazynie, posprzątać, sprawdzić ceny i co tam jeszcze będzie do zrobienia. W duchu pragnęła, żeby dostawca nie pomylił się w ilości zamówionego towaru, co wcześniej już się kilkakrotnie zdarzało. Wtedy na dodatek wszystko trzeba było powtórnie przeliczyć, spisać protokół, zapakować, owinąć folią i zgłosić reklamację do hurtowni. 

Dożyła kapitalizmu, który smagał po plecach każdego bez wyjątku. A szczególnie mieszkańców  małych miejscowości. Przed pracownikami stawiano coraz więcej zadań, dawano coraz mniej czasu na ich wykonanie, a pensje pozostawały zamrożone i pracowało się praktycznie za tyle samo, co kilka lat wcześniej. Musiała w pocie czoła zasuwać dla chutliwego szefa, który lubił się o pracownice „w żartach” poocierać na zapleczu. Na jego co raz to nowe auto terenowe, butikowe stroje żony, ich wspólne wyprawy w dalekie kraje i oczywiście na podatki, zbierane przez państwo praktycznie od wszystkiego. Na dodatek ten „dobry” poprzedni rząd oskubał ją z prawie wszystkich oszczędności, składanych na starość przez kilkanaście lat w jednym z Otwartych Funduszy Emerytalnych. To było czyste zdzierstwo, ale usprawiedliwione zgodnością zaborczej ustawy z konstytucją. Nikt już nie szanował ludzi. Więc i ona nie szanowała władzy. 

   Zgadzała się, żeby część pensji dostawać pod stołem. Miała układ z księdzem, któremu corocznie dawała tysiąc złotych do świętej rączki, za co dostawała kwit o darowiźnie na pięć razy większą kwotę. Potwierdzenie takie bez skrupułów składała z dorocznym zeznaniem PIT i dostawała za to większy zwrot z podatku. Wolnymi popołudniami z chęcią brała chałupnictwo, za które też nie żądała żadnego rachunku – zróżnicowana stawka była ustalana przed robotą, a przy odbiorze od razu dostawała określoną kwotę wypłaty. Czasami wpadało też jakieś sprzątanie magazynów czy pobliskiej fabryki, naturalnie też płatne ekstra z ręki do ręki. 

   Pamiętała wszystkie wydarzenia z młodej historii posocjalistycznej Polski, tak szumnie nazywanej dziś Niepodległą. Lecha Wałęsę, który obiecywał każdemu obywatelowi sto milionów starych złotych, co było czczą zagrywką polityczną i z czego oczywiście nic nie wyszło. Urząd nie przeszkodził mu wziąć od amerykańskiej wytwórni filmowej dziesięć milionów dolarów zadatku na poczet filmu o Solidarności i nie zapłacić od tej kwoty żadnego podatku. Podczas gdy w tym samym roku urząd skarbowy straszliwie skroił jej uczciwego ojca, który gdzieś pomylił się w papierach, przez co przez następne kilka lat żyli bardzo skromnie. Pamiętała także próby wprowadzenia pro – katolickiej ustawy antypornograficznej przez prawicę, której propozycja z dziwną lekkością szybko uległa rozmyciu, gdy przedstawiciele świerszczykowych wydawnictw przywieźli komu trzeba kilka walizek forsy. O czym jakoś już się później nigdy nie mówiło. 

   W każde kolejne wolne wybory jechała pod Błażejów i w trakcie wędrówek po okolicznych grzbietach gór, porośniętych lasem, chrzaniła tak zwany „obywatelski obowiązek”. Już dawno zrozumiała, że polityka to omamianie ludzi i ciągłe wskazywanie jakiegoś wyimaginowanego zagrożenia, dzięki któremu wszyscy mieli się zjednoczyć i dać przy urnach legitymizację następnym cwanym i nadzwyczaj złotoustym nierobom, by w jej imieniu rządzili krajem przez kolejne lata. A oni w nagrodę za wybranie mieli społeczeństwo w głebokiej dupie, dbając tylko o to, by się w jak najkrótszym czasie jak najwięcej nachapać. 

 

Dobra Cobra przedstawia opowieść pełną bólu, ludzkich dramatów i nie tylko historycznie niewygodnej prawdy. Opowiadanie, które w swej narracji eksponuje wielkie zagrożenie oraz niespodziewane wzloty oraz upadki bohaterów, których losami rządzi łut szczęścia lub nieszczęścia, pt

W górę i na dół

Część pierwsza

Ludzie, którzy nie śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. 

Gabriel Garcia Marquez 

 

Rozdział II – Lubawka, jedenaście kilometrów od Uniemyśla, godzina 03.37 

   Krystyna Ociełło jechała do pracy pośród mgieł starym, wysłużonym Cinquecento. Auto nie miało dobrych świateł, musiała więc wytężać wzrok, aby czasem nie wyjechać poza krawędź drogi. Jej myśli znowu wróciły do rodzinnych opowieści sprzed wojny. 

   Jej pradziad w tej okolicy posiadał piękny majątek i był właścicielem niezłego szmatu ziemi. Ruiny kościoła z XVII wieku, otoczone kamiennym murem, do dziś dumnie stały na jednym ze wzgórz Uniemyśla. Po Drugiej Wojnie Światowej na tak zwane Ziemie Odzyskane sprowadzono Polaków ze Wschodu. Gdyby nie zabór odwiecznych niemieckich terenów być może byłaby dziś  kobietą wykształconą, która miałby odpowiednio wysoki status społeczny. Może nawet byłaby doktorową, kto to może wiedzieć? Czy jeśliby powojenna historia nie uległa zmianie i gdyby Niemcy nadal posiadali te ziemie – czy byłaby dziś bardziej szczęśliwa w Niemczech, niż w Polsce Niepodległej? 

   Kobieta zwolniła przed niestrzeżonym przejazdem kolejowym, ale gęsta mgła nie pozwalała niczego dojrzeć. Opuściła szybę samochodu i wystawiła głowę na zewnątrz. Od razu pożałowała tej decyzji i potrząsnęła głową, gdy z ramki drzwi na szyję spadło kilka zimnych kropli wody. Włączyła bieg i powoli dodała gazu.

  Niemal w tym samym momencie auto zostało znienacka uderzone z dużą siłą w prawy bok. Krystyna krzyknęła w panice, a po chwili w światłach reflektorów w przerażeniem ujrzała ciemny zarys wagonu, miażdżący drzwi auta. Zamarła z przerażenia, a całe życie w jednym momencie przeleciało jej przed oczami. Podejmowała próby oswobodzenia, by móc uciec przed śmiercią, ale zaklinowany pas bezpieczeństwa mocno trzymał jej ciało. Ciężka cysterna nieubłaganie wciągała przód auta pod stalowe koła. 

 

Rozdział III – Kamienna Góra, dwadzieścia jeden kilometrów dalej, godzina 03.56

   Stojącą samotnie na peronie walizkę pierwszy dostrzegł dyżurny ruchu. Trudno było jej nie zauważyć od momentu, gdy zaczęła świecić pulsującym, czerwonym światłem. Mężczyzna wyszedł z biura i powoli skierował kroki w stronę tajemniczego przedmiotu. Co to mogło być za cholerstwo? Po dłuższej chwili dołączył do niego kolega Stefan ze stacji rozrządowej.  We dwóch z pewnej odległości obserwowali to dziwne zjawisko. 

– I co teraz? 

– A bo ja wiem, co. Kto to zostawił na peronie? 

– Na szkoleniach kiedyś było coś o terroryzmie…

– U nas? Weź nie rób se jaj. Może we Wrocławiu, albo dalej, to takie rzeczy są bardziej prawdopodobne, jak komuś coś w zdrowym umyśle odjebie od tego wielkomiejskiego szczęścia.  Ale tu?

– To co robimy?

–  Skąd się to wzięło, przecież najbliższy pociąg odjeżdża w każdą niedzielę dopiero o szóstej trzydzieści. 

 

Nagle walizka wydała świszczący gwizd, po czym eksplodowała w sposób podobny filmowemu: spektakularnie – z jednoczesnymi iskrami, ogniem i hukiem. Dwaj kolejarze natychmiast upadli na peron w poszukiwaniu ochrony przed zranieniem. 

Wokół nich rozpościerał się jasny dym, przez który ze zgrozą usłyszeli łoskot przetaczających się po głównym torze wagonów. 

 

Rozdział IV – Witków Ślaski, dziesięć kilometrów dalej, godzina 04.12

   Zawiadowca stacji był szczerze zdziwiony rannym telefonem z Kamiennej Góry. Jak to możliwe, że kilka oderwanych z jakiegoś składu wagonów minęło czerwone światła w pobliskim Sędzisławiu i podążało w jego stronę? Znów powtarzała się sytuacja sprzed ponad roku, gdy trzy piaskarki pędziły w dół w duża szybkością i nie szło ich zatrzymać? Już wtedy telewizja dała im nieźle popalić. A teraz to mógł wybuchnąć skandal na całego! 

Kolejarz szybko sprawdził blokadę toru i wyszedłszy na zewnątrz oczekiwał na dalszy rozwój wypadków. Na początku usłyszał tylko łoskot pędzącego z siłą grawitacji składu, który jednak wyraźnie zwolnił przed peronem. Mężczyzna wziął głęboki oddech ulgi, założył czapkę, wziął latarkę i poszedł zobaczyć zgubę. Wagony nie miały żadnego oświetlenia. A więc urwane. Dobrze, że zadziałała blokada i nie doszło do żadnego wypadku. 

W tym samym momencie skład drgnął i nabierając pędu przejechał z coraz większym łoskotem przed nosem przerażonego zawiadowcy, bez trudu pokonując zablokowany wcześniej tor. Struchlały ze strachu mężczyzna zdefektował w spodnie, jakby był niemowlęciem, a nie dorosłym facetem w sile wieku. 

 

Rozdział V – Wrocław, godzina 04.18

   O godzinie czwartej osiemnaście w mieszkaniu Giewontów nieoczekiwanie zadzwonił telefon. Lucjan przeszedł do kuchni i – słysząc dochodzący z pokoju płacz rozbudzonej trzyletniej Heli i uspokajający głos żony – podniósł słuchawkę. 

 Lucjan Giewont urodził się nad morzem, co było wielkim chichotem losu, gdyż odkąd pamiętał zawsze pragnął być góralem. Zatem to nie jego wina, że matka powiła go w Wejherowie podczas jednego z większych sztormów na Bałtyku, który wyrzucił na brzeg dwa kutry rybackie i masę bursztynu.   

Młody Giewont ćwiczył w sosnowym lasku rzuty własnoręcznie zrobioną ciupagą, nabierał coraz większej umiejętności w chodzeniu w kierpcach, zakupionych podczas szkolnej wycieczki do  Zakopanego,  kolekcjonował też pocztówki z widokami gór. Jego dziad ze strony ojca – rybak z rybaka – kręcił głową na tę młodzieńczą fanaberię i nie raz siarczyście zaklął, gdy tylko widział wnuka, który nie wrodził się w rodzinę. Ojciec Lucjana przymuszał syna do szorowania śmierdzącego rybami pokładu rodzinnego kutra, a czasem siłą zabierał chłopaka na nocny połów. 

Jednak mimo tak drastycznej metody wychowawczej marzenie młodego Giewonta nijak nie chciało przeminąć. 

W marzeniach Lucjan przemierzał górskie szlaki, zdobywał coraz to nowe szczyty, pędził owce na hale, pływał w lodowatym potoku i blisko kolegował z szerokoplecym dziewczęciem o silnym udzie i gęstym, długim warkoczu. 

Więc gdy tylko osiągnął pełnoletność i zdał maturę, wyprowadził się z rodzinnego domu i rozpoczął studia w Krakowie. Tam szczęśliwym zbiegiem okoliczności poznał uroczą Hannę, dziarską dziewczynę, pochodzącą z Limanowej, i z miejsca się w niej zakochał. Los rzucił ich do Wrocławia, gdzie oboje dostali intratne propozycje pracy, jednak we wszystkie wolne weekendy wyruszali na górskie szlaki Dolnego Śląska, Tatr i Beskidów. 

W słuchawce telefonu odezwał się szef Giewonta z Wojewódzkiego Centrum Zarządzania Kryzysowego. 

 

Rozdział VI – Wałbrzych Miasto, godzina 04.29

   Przerażenie na stacji rozrządowej w Wałbrzychu przybrało znamiona paniki. Kilka samotnych wagonów pędziło w ich stronę, mimo wielu blokad stopujących, zamontowanych na torach i szerokich, wyhamowujących zakrętów po drodze. Nie było jasne, dlaczego nikt nie odbierał telefonów na położonej przed nimi stacji Boguszów. Kiedy była potrzeba linia najnormalniej pod słońcem nie działała. Próbowano nawiązać połączenie drogą radiową, ale z takim samym rezultatem. Coś musiało pójść bardzo nie tak, że wszystkie certyfikowane systemy bezpieczeństwa naraz odmówiły współpracy. Może brygada, która poprzedniego dnia przebudowywała elementy zabezpieczenia ruchu, przeoczyła coś z właściwym ustawieniem kluczy zwrotnic i stąd ten wczesnoporanny paraliż całego systemu zarządzaniu ruchem? 

W Wałbrzychu przestawiono rozrząd na bocznicę za stacją, na tor położono kilka zwalniaczy i z niepokojem oczekiwano na dalszy rozwój wypadków. 

Żelastwo z łoskotem przemknęło tylnym torem za nastawnią, po czym popędziło we wcześniej zadanym kierunku. Po chwili dał się słyszeć głośny pisk, gdy wagony najechały kołami na hamulce torowe. Kolejarze, którzy dobiegli na boczny tor, ze zdziwieniem zobaczyli przed sobą tylko… jedną cysternę. W wagonie natychmiast zaciągnięto hamulec postojowy i postawiono dodatkową blokadę od strony stacji.

Ale komunikaty mówiły przecież o kliku wagonach…

   Młody kolejarz, pełniący dyżur w budce rozrządowej stacji Wałbrzych Miasto, usiadł na krześle, by opanować drgawki mięśni nóg. Nie sądził, że emocje, związane z możliwością bycia współwinnym katastrofy kolejowej, mogą być aż tak duże. Został w nastawni niemalże sam, obserwując, jak z z sąsiedniego pomieszczenia zaciekawiony dyżurny ruchu też wyglądał przez duże okno. 

Nagle uwagę młodego kolejarza przykuło dziwne zjawisko, rozgrywające się po jego lewej stronie. Przejazd kolejowy opuścił automatyczne zapory, po czym przed przerażonymi oczami chłopaka po głównym torze w szarości świtu przejechało z duża szybkością kilka samotnych wagonów, pędząc  w stronę Świdnicy. By ratować sytuację chłopak natychmiast szarpnął odpowiednią wajchę, by skierować skład na boczny tor, ale zrobił to zbyt późno. 

 

Rozdział VII – Wnętrze karetki pogotowia, Kamienna Góra, godzina 04.36

   Poobijana Krystyna Ociełło majaczyła na leżance karetki, pędzącej na sygnale do szpitala. Była Niemką, naturalizowaną po drugiej Wojnie Światowej, której pradziad Erich Pusche miał w okolicy Langwartersdorfu – obecnie Unisławia Śląskiego – duży majątek. Po wysiedleniu Niemców z tych terenów w 1945 roku, w następnych dwóch dekadach ewangelicki kościół popadł w zapomnienie. Świątynia była kilkakrotnie celowo podpalana, raz w latach sześćdziesiątych, drugi raz w roku siedemdziesiątym drugim, co osłabiło jej konstrukcję i było przyczyną późniejszego zawalenia stropu, dachu i części budynku. Wszystko działo się przy niemej akceptacji władzy ludowej, która na ziemiach odzyskanych za wszelką cenę pragnęła zatrzeć wspomnienie o Niemcach, dawnych mieszkańcach tych terenów. 

 

Kilkanaście metrów na zachód od kościoła, na zalesionej górce leżał opuszczony, zarośnięty i zdewastowany cmentarz, założony na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, na którym spoczywały prochy przodków Krystyny. Ostatnie pochówki Niemców, którzy zostali w Polsce po wojnie, miały tam miejsce w latach pięćdziesiątych XX wieku. 

   Ociełło otrzymała wyraźny rozkaz, by nigdy pod jakimkolwiek pozorem nie sprzątać ani nie dbać o rodzinne groby, by nic nie zwracało uwagi ani na nią, ani na okolicę. Zakradała się więc tam tylko co pewien czas, najczęściej wczesnymi letnimi rankami, by przy wtórze szczebiotu budzącego się ptactwa pobyć przy rodzinie. Stojąc w gęstwinie drzew pocieszała się myślą, że przyroda o wiele bardziej przystroiła rodzinne groby wijącą się wokoło zielenią, niż ona mogłaby ukwiecić je różami, bratkami czy hortensjami. 

 

Rozdział VIII – Jaworzyna Śląska, dwadzieścia trzy kilometry dalej, godzina 04.46

   Stefan Mikujć potrząsnął głową przez sen. Jednak coś jakby wibracja wdzierała się w dalszym ciągu do jego głowy. To przecież niemożliwe, by ktoś budził go w niedzielę nad ranem. Ale telefon nie dawał za wygraną. Gdy go wreszcie odebrał niemal od razu otrzeźwiał po ubiegło dniowym  pijaństwie. Wpadł pod prysznic, odkręcił zimną wodę, wytarł się włochatym ręcznikiem, założył służbowy mundur okręgowego inspektora utrzymania ruchu kolejowego, podrapał się po genitaliach i niemal na ślepo pognał do samochodu, zaparkowanego w bocznej uliczce. Drżącymi palcami wybrał numer na swojej komórce. 

– Na policję dzwonili wędkarze, którzy siedzieli dziś w nocy na łowisku wzdłuż rzeki Lubiechowska Woda – relacjonował jeden z jego podwładnych. – Z przerażeniem zauważyli w pewnym momencie kilka samotnych wagonów pędzących bez lokomotywy w stronę Świdnicy. 

– Ale jak to możliwe? – zachodził w głowę Mikujć. – Przecież po drodze jest tyle różnego rodzaju kolejowych zabezpieczeń. 

– Mamy informacje, że w Wałbrzychu zatrzymano jeden z jadących w dół wagonów. 

– Tylko jeden?

– To też ich dziwi. 

– Dobra, nie ma co gadać. Trzeba pozamykać przejazdy kolejowe. I niech policja obstawi  wszystkie przejścia przez tory – także te strzeżone – w jak najszybszym czasie. 

– Wszystko już poobstawiane na rozkaz z Wrocławia. 

– Z Wrocławia?! – mruknął  z przerażeniem Stefan Mikujć. – Zapowiada się niezły pasztet – dokończył pod nosem, głęboko zaciągając się papierosem. Sprawa zawędrowała już do województwa… 

 

Przez kilka minut jechał w milczeniu, rozważając różne scenariusze wydarzeń. Z rozmyślań wyrwał go ponowny dzwonek telefonu. 

 

– Właśnie zadzwonił stróż z fabryki sznurków w Świebodzicach. Był niedawno na obchodzie i ze zgrozą zauważył pędzące w stronę Świdnicy wagony bez lokomotywy. 

– Cholera – zaklął pod nosem Mikujć. – Zbliża się jakaś nieuchronna katastrofa i to na duża skalę. Nie ma tu gdzieś może jakiegoś starego, poniemieckiego tunelu z torami, do którego moglibyśmy skierować te pieprzone wagony? 

– Panie inspektorze, ale dlaczego one jadą samoistnie w naszą stronę? – spytał dociekliwie jeden z pracowników biura, którego usłyszał w słuchawce. – Przecież do nas nie jest cały czas w dół i są miejsca, gdzie tor na przestrzeni wielu kilometrów wyraźnie prowadzi w górę. 

– No właśnie – jęknął okręgowy inspektor utrzymania ruchu – oto jest pytanie: dlaczego wagony bez lokomotywy pędzą sobie tak w dół i do góry i to wcale nie wiedzione siłą grawitacji? Zupełnie jak… majtki prostytutki. 

Drżącą ręką odłożył komórkę i wyjął z kieszeni kolejnego papierosa. Wtedy telefon zadzwonił po raz trzeci. 

 

Rozdział IX – Wrocław, godzina 05.18

   Wojewódzkie Centrum Zarządzania Kryzysowego we Wrocławiu zostało postawione na nogi po nocnym telefonie jego szefa, zawiadamiającym o kradzieży kilku wagonów z miejscowości Trutnov w Czechach. Skład został przetoczony pod osłoną ciemności i mgieł na polską stronę w okolicach przejścia granicznego w Lubawce. Służby kolejowe nie zareagowały na czas, bo ich systemy ostrzegania i zamknięcia toru przestały w tajemniczy sposób działać na całym czeskim odcinku. 

Po niedługim czasie do centrum antykryzysowego dotarły regionalne meldunki o poruszającym się z południa pociągu bez lokomotywy. W Wałbrzychu udało się zatrzymać na bocznym torze jedną cysternę, ale jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności reszta wagonów pomknęła dalej w stronę Świdnicy. 

Warszawa też nadała komunikat w podobnym tonie. Dobrze, że tym razem jakoś nie wtrącali się do prowadzonej akcji. Przynajmniej na razie. Pewnie  dla ważniaków ze stolicy było jeszcze zbyt rano. 

   Zamknięto ruch na torze od Świebodzic do Świdnicy, ręcznie przestawiono i zablokowano wszystkie rozjazdy, ustawiono zaporę na bocznicy kolejowej niedaleko świdnickiej fabryki Electroluxa i… czekano. 

– Jak to możliwe, że te wagony ciągle jadą pchane siłą grawitacji? – zastanawiał się gorączkowo zastępca centrum zarządzania antykryzysowego Lucjan Giewont. – Z Wałbrzycha to jeszcze rozumiem, bo tam jest faktycznie z górki przez pewien czas. Ale dalej? 

   Giewont był wybitnej klasy specjalistą do spraw wykrywania niewykrywalnego. Po ukończeni studiów – wiedziony bardziej ciekawością niż zainteresowaniem – przyjął zaproszenie na testy psychologiczne w pewnym ośrodku, oddalonym od skupisk ludzkich i ukrytym w poniemieckim zameczku. Sprawdzian poszedł dobrze i po kilku rozmowach z różnymi ludźmi dostał angaż do nowo powstającej komórki antykryzysowej. Zapobieganie kryzysom było jednak tylko jej wąskim zakresem działalności. Praca polegała na przebywaniu pod telefonem dwadzieścia cztery godziny na dobę i ciągłym przechodzeniu rygorystycznych szkoleń w kraju jak i za granicą. 

Uciekający pociąg na pierwszy rzut oka wydawał się czymś błahym w porównaniu z innymi sprawami, które Lucjan w ostatnim czasie prowadził. Nadal niewyjaśnionym pozostawał temat czterech naprutych w cztery dupy grabarzy, którzy jadąc na bani przebili karawanem mur starego, poniemieckiego cmentarza i zatrzymali się dopiero na drugim rzędzie nagrobków. Zbiegiem okoliczności trumna z przewożonym nieboszczykiem przebiła przednią szybę auta i wpadła do grobowca rodzinnego rodziny Haussman. Sztywne ciało zetknęło się ze złożonymi tam kośćmi, w wyniku czego nastąpił cud i przewożony zmarły… ożył. 

 

Rozdział X – Wrocław, godzina 05.54 

   W Wojewódzkim Centrum Zarządzania Kryzysowego w wielkiej ciszy oczekiwano na meldunek ze Świdnicy, w stronę której – pchany siłą grawitacji – popędził skład cystern. 

Nie doczekano się jednak ich przyjazdu, wobec czego w pośpiechu wytoczono na tor drezynę, do której wsiadło trzech kolejarzy w celu przeprowadzenia rekonesansu toru. Podróżowali właściwą, prawa stroną szlaku, jednak w każdej chwili byli gotowi na awaryjne zatrzymanie pojazdu, gdyby okazało się, że nadjeżdżający skład z jakichś powodów także ciągnie ich stroną. 

   W oddali na górskim rowerze mknął przed siebie jakiś nie mogący spać amator sportu na dwóch kołkach, za następnym zakrętem wyłoniło się nowe osiedle małych domków jednorodzinnych, z zamontowanymi na dachach panelami słonecznymi. Moda na pseudo ekologię zagościła nawet w małych miejscowościach. Kupujący fotowoltaikę nie zadawali pytań, ile wody trzeba było zużyć do wyprodukowania paneli i jaki ślad węglowy zostawiło za sobą ich wyprodukowanie. Kuszeni rządowymi programami, obietnicą dwunastoletniego okresu zwrotu inwestycji i prawie  dwudziestoletnią sprawnością elementów słonecznych, a na dodatek podpierani atrakcyjnym kredytem na połowę instalacji – kupowali technologię w ciemno, wierząc obietnicom na papierze. Nikt nie policzył, że na tej transakcji przez pierwszą dekadę zarabiają wyłącznie banki, producenci i sprzedawcy, a także zakład energetyczny, każący sobie płacić myto za pobieranie energii elektrycznej do sieci. No i państwo, zbierające podatek VAT. 

Po zamontowaniu właściciel najczęściej zauważał mniejszą od zakładanej wydajność całego zespołu i – jeśli nadal był nastawiony do życia ekologicznie i dotąd nie zauważył, że jest nabijany w butelkę – brał kolejny „zielony” kredyt i zakładał kolejny zestaw, na zarabianiu którego znów stał na samym końcu „łańcucha pokarmowego”. 

   Po kilku kilometrach, za Bolesławcem, podróżujący drezyną kolejarze zauważyli pośród pól stojący na torze skład. Zwolnili, by bacznie obserwować znalezisko. Nagle jeden z mężczyzn krzyknął, a pozostali szybko przełączyli za pomocą solidnej wajchy kierunek jazdy i z wielką szybkością zaczęli wracać w kierunku Świdnicy. 

– Meldują, że cysterna za Bolesławcem jest już po zderzeniu. A może nawet po wybuchu, bo nie miała tam miejsca żadna katastrofa kolejowa, ze względu na pusty tor.  

– Po wybuchu? – upewnił się Lucjan Giewont. 

– Wyglądała, jakby była rozerwana od środka. 

 

Po chwili dzwoniono z meldunkiem z Wałbrzycha, gdzie na bocznym torze stała wcześniej unieruchomiona jedna z cystern: 

– Wagon ma zainstalowany detonator i dość duży ładunek wybuchowy pod spodem. Sparaliżowany prawie do nieprzytomności saper donosi, że do eksplozji nie doszło tylko dlatego, bo z zestawu musiały wcześnie wypaść dziewięcio woltowe baterie, inicjujące cały proces. Przesyłam zdjęcia, pokazujące brak plastikowej klapki i zasilania. 

Giewont z narastającym przerażeniem oglądał załączony obraz, a włosy na jego karku stanęły dęba. 

– Siła wiatru?

– Jest spokojnie, więc ewentualne zagrożenie będzie się przesuwało stosunkowo wolno w kierunku najbliższych skupisk ludzkich. 

– Cholera jasna! – Lucjan zmiął pod nosem przekleństwo. – Otoczyć teren i wysłać tam w trybie natychmiastowym jednostkę chemiczną. 

Szybkim wzrokiem obrzucił mapę pogody z zaznaczonym kierunkiem i siłą wiatru. To, co zobaczył nie napawało go dobrym przeczuciem. 

 

Rozdział XI – Wrocław, godzina 06.20

   Giewont od razu przypomniał sobie Białystok i wypadek z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. O drugiej w nocy wykoleił się tam pociąg, mający w składzie także cysterny ze skroplonym chlorem o pojemności czterdziestu sześciu metrów sześciennych każda. Wystąpiło realne zagrożenie życia w promieniu około sześciu kilometrów. Ostrożnie szacowano, że mogło wtedy zginąć nawet sto osiemdziesiąt tysięcy osób, znajdujących się w samych tylko budynkach mieszkalnych. 

Dla porównania: w czasie wielkiej katastrofy elektrowni atomowej w Czarnobylu bezpośrednio  zginęło tylko trzydzieści jeden osób, a na chorobę popromienną zmarło kolejne dwadzieścia osiem.  Pobliską Prypeć zamieszkiwało wtedy mniej niż pięćdziesiąt tysięcy ludzi. 

Na szczęście dla Białegostoku wagony nie uległy wtedy rozszczelnieniu. Choć gdyby pociąg wykoleił się kilka metrów wcześniej, na wiadukcie, prawie z całą pewnością cysterny spadłyby w dół na przebiegającą pod nim ulicę. I niemal na pewno doszłoby do wycieku chloru, który mógł uśmiercić w strasznych męczarniach setki tysięcy mieszkańców miasta. 

Komórka Giewonta niespokojnie zawibrowała. 

– Znów musiałeś wyjść rano do tej swojej roboty – powiedziała z wyrzutem jego żona. 

– Tym razem to żadne zagrożenie – bagatelizował sprawę. – Jakiś mały wypadek…

– Po twoim głosie słyszę, że znów dzieje się coś poważnego. 

I po co było, w przypływie partnerskiej szczerości, opowiadać Hani o tych wszystkich czyhających na cywilizację zagrożeniach? 

– Ależ nie, kochanie. Po prostu jakiś ciężarówka, przewożąca paliwo, zepsuła się na przejeździe kolejowym i to zablokowało ruch…  

– Daruj sobie te uspokajające gadki, wstawiaj je innym, ale nie mnie. Słyszę po twoim głosie, że nie jest dobrze. Jeszcze nigdy nie widziałam tyle przejeżdżającej pod naszym blokiem policji i wojska. 

– Widziałaś?! 

Po co to powiedział? Pod wpływem emocji nie powinno mu się to wyrwać, ale… 

– W każdym razie chce ci powiedzieć, że mam już dość tej twojej pracy, tego twojego ciągłego wychodzenia i powrotów o nienormalnych porach. I tego całego cholernego poczucia stresu, które ściągasz na rodzinę. Jak tego definitywnie nie rzucisz, to zabiorę Julcię i wyprowadzimy się od ciebie.

Połączenie zostało przerwane. 

 

C. d. N.

 

Dobra Cobra

Kwiecień 2023

 

Vector image by Freepik on freepik.com