Wizyta Mikołaja 1

Stałem w ciemnym salonie, przyglądając się przez okna jakże pięknej tego roku zimie. Okolica, w której zamieszkiwaliśmy, była cicha i spokojna. Gdzieś w oddali czasami zaszczekał  pies lub cicho przejechał samochód. Dokładnie odśnieżony podjazd dodawał naszemu podwórzu schludności. Park z drugiej strony domu wyglądał wręcz bajecznie cały przykryty białą pierzyną śniegu. Niedaleko garaży dzieci ulepiły bałwana. Stał tam z nosem z marchewki, guziczkami z węgla i specjalnie zakupioną na ten cel miotłą. Na grzbiet miał narzuconą moją starą kurtkę od Hugo Bossa, w której prezentował się całkiem nienagannie. 

Grudzień to miesiąc, z którym od młodości miałem jak najbardziej pozytywne skojarzenia. Nadchodziły Święta – ten magiczny czas, w którym miało się wolne i przebywało w gronie rodzinnym. Wysprzątany dom, ładne ubrania, niecierpliwe oczekiwanie na prezenty – to wszystko szczęśliwie przetrwało w moim życiu do dziś. Tyle, że to teraz ja – jako głowa rodziny – rozporządzałem szczęściem moich najbliższych. 

 

   Z kuchni dobiegały odgłosy krzątaniny, a zapach pieczonych ciast i przygotowywanych przez żonę świątecznych potraw napełniał aromatem cały dom. Na piętrze słychać było wesoło grający telewizor i dziecięcy śmiech mojego najmłodszego syna. Wierny Kondo – nasz pies rasy basset tricolor – spał w najlepsze na swoim ulubionym fotelu. 

Nadchodzące Święta pozwalały popatrzeć z dystansem na mijający rok. Zajmuję się bankowością inwestycyjną, która przynosiła w ostatnich miesiącach nadzwyczaj dobre zyski, a wszyscy zatrudnieni w firmie menadżerowie zostali obdarowani w grudniu nadzwyczaj hojnymi premiami. Mogłem spokojnie planować zimowe wakacje w jednym z naszych ulubionych kurortów w Szwajcarii. W początkach stycznia najstarsza córka kończy osiemnaście lat i z tej okazji zamówiłem dla niej elegancki prezent – całkiem dobrze wyposażony damski model samochodu z oferty Mercedesa.

 

Dobra Cobra przedstawia opowieść okołomikołajową, w której bogactwo jest cnotą, a słowo „mój” jest odmieniane nader często i na dodatek w wielu przypadkach, pt. 

 

Wizyta Mikołaja 1

 

Tylko zamknąwszy za sobą drzwi, można otworzyć okno w przyszłość.

Francoise Sagan

2

   Popatrzyłem na wiszące na ścianach salonu dyskretnie podświetlone obrazy, składające się na całkiem porządną kolekcję malarstwa współczesnego. Zbierane według założonego planu i gromadzone przy pomocy zaufanego marszanda, który od wielu lat trzymał rękę na pulsie rynku sztuki. Zdecydowanie nie przepadałem za nowoczesnymi bohomazami, nad które przekładałem spokojniejszą formę ekspresji. Kolekcja rok w rok stawała się coraz cenniejsza i była kolejną dobrą inwestycją na przyszłość.

 

Podszedłem do obrazu Artura Wyciora Głowa dziewczynki biało – biała. Oświetlona postać spoglądała mi prosto w oczy. Dobrze znałem historię tego płótna. Za życia artysta zachowywał się, jakby malował dla siebie i wąskiego kręgu przyjaciół. Na tak zwanej szerokiej publiczności zupełnie mu nie zależało. Obraz wypatrzył pewnego razu w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym doktor Śmuda, zaprotegowany Samborskiemu przez ich wspólnego znajomego. Lekarz skutecznie zmiękczył Wyciora porządnym koniakiem i zaproponował cenę siedemnastu tysięcy – kwotę jak na owe czasy poważną, było to bowiem około ośmiu ówczesnych pensji. Malarz obłaskawiony alkoholem oświadczył, że trzynaście tysięcy wystarczy i sprzedał dzieło doktorowi. 

Obraz wypłynął na rynek w październiku dwa tysiące drugiego roku na aukcji w Desie Unicum. Z wywoławczej ceny siedemdziesięciu tysięcy płótno szybko doszło do prawie stu pięćdziesięciu. Po kolejnych kilku latach starań i zabiegów udało mi się odkupić ten obraz od drugiego właściciela za kwotę niewiele większą od tej, którą zań zapłacił. Kolekcjonerom do Wyciora ciągle daleko, stąd jego sztuka nadal sprzedawana jest poniżej swojej wartości.

 

 3

   Nie spodziewałem się, że w tak miłej wieczornej chwili zadzwoni gong u drzwi wejściowych. Nie u furty na ulicy, ale u drzwi wejściowych! Coś było nie tak. Ktoś przeskoczył przez wysokie ogrodzenie? Namacałem w kieszeni pilot służący do wzywania firmy ochroniarskiej. W hallu natychmiast zebrała się cała moja rodzina wiedziona ciekawością, któż też odwiedza nas o tej nietypowej porze. Otworzyłem drzwi i ku wielkiemu zaskoczeniu ujrzałem stojącego przede mną Świętego Mikołaja – zażywnego jegomościa obowiązkowo ubranego w czerwony strój, z białą długą brodą i  workiem prezentów na plecach. Dzieci pisnęły z zachwytu, a piękna jak lalka żona przytuliła się do mnie swoimi rozkosznymi małymi piersiami. 

 

Zapewne pomyśleli, że zrobiłem im niespodziankę. To jednak zdecydowanie nie był mój pomysł, nie planowałem takiej atrakcji na dzisiejszy wieczór. Co więcej – w ogóle niczego takiego nie planowałem. Pies także wydawał się zaintrygowany tą niecodzienną wizytą. Obwąchał przybysza uważnie, by po chwili powoli wrócić na fotel, w którym drzemał. 

– Ho, ho, ho! – odezwał się Święty, w sposób, w jaki zazwyczaj to robi we wszystkich anglosaskich filmach.

– Słucham? – spytałem niezbyt mądrze. Jednak nic innego nie przyszło mi do głowy w tym momencie.

– Przynoszę prezenty! – oświadczył Mikołaj. Szczęka mi opadła, gdy postawił na podłodze duży wór z prezentami. A jeszcze bardziej mi opadła, gdy zobaczyłem na podjeździe zaparkowane sanie pełne czerwonych worków z zaczepionym do nich dorodnym reniferem. 

 

Jak się tu dostał? Przecież brama nie była w ogóle otwierana – sprawdziłem to kątem oka na centralce alarmu w bocznej ścianie hallu.

– Mikołaj nie potrzebuje otwartych bram – zaśmiał się głośno przybyły, jakby czytając w moich myślach. – Wpuśćcie mnie, bo trochę zmarzłem podróżując po niebie w tak mroźną pogodę. 

 

4

   Mój syn Piotruś wydawał się zachwycony odwiedzinami Mikołaja. Jego rozszerzone oczy mówiły same za siebie o znaczeniu tej niespodziewanej wizyty. Starsza o osiem lat Paulina z powątpiewaniem godnym jej wieku węszyła w tym wypadku spisek i podstęp. Tylko najstarsza Klara i moja żona doceniały zorganizowanie tak nietypowej romantycznej niespodzianki.

 

Czułem się wybitnie niekomfortowo. Jeśli ten facet potrafił czytać moje myśli to był jeszcze bardziej niebezpieczny, niż to sobie mogłem wyobrazić. Powoli zacząłem naciskać pilot alarmu, gdy z wora wypadł wprost pod moje nogi rarytas dla każdego prawdziwego kolekcjonera kolejarstwa: dawno wycofany z produkcji skład trzech wagonów towarowych firmy Fleischmann – z ery pierwszej, malowany w oryginalnych znakach kolei niemieckiej K. P. E. V. Pudełko lśniło nowością. Drżącą ręką podniosłem ten unikat z podłogi i zajrzałem chciwie przez przeźroczyste okienko. Absolutnie nowy stan fabryczny, nigdy nie otwierany! Nie wierzyłem w to, co trzymałem w ręku.

 

   Tymczasem Mikołaj rozdawał moim członkom rodziny przygotowane dla nich prezenty: żona otrzymała tajemnicze duże pudło przewiązane szeroką wstążką, a ponadto elegancką torbę z nazwą najlepszego jubilera w naszym mieście. Uśmiechnięta i szczęśliwa pocałowała mnie w policzek. Dzieci też odbierały jedno po drugim ślicznie zapakowane w błyszczący kolorowy papier torby. Szczęśliwe  pobiegli do salonu, aby je tam rozpakować.  

 

Zostałem sam na sam z Mikołajem, który wpatrywał się w moją twarz z dobrodusznym uśmiechem. Stojący na podwórku renifer zabeczał doniośle.

– Mam dla ciebie coś jeszcze – powiedział Święty i zawrócił do sań, stojących na podjeździe. Zarzuciłem kurtkę i chcąc nie chcąc podążyłem za nim. Pewnie mój ojciec to wszystko zorganizował. Nawet było to w jego stylu – uwielbiał sprawiać wszystkim niespodzianki. – Ale jak to zrobił? – myślałem gorączkowo. Mikołaj zdjął z sań duży czerwony wór i wręczył mi go:

– Będziesz zadowolony – zapewnił, po czym wysypał na kostkę brukową karmę dla renifera. Spojrzałem na świeży śnieg pokrywający podwórko. Ani śladu sań! Czyli naprawdę zjawili się z nieba? Przez krótką chwilę dałem się uwieść wodzom fantazji.

– Może wrócimy do środka? – spytał Mikołaj. – Odpoczął bym i może coś tam na ciepło przetrącił, ho, ho, ho… – poklepał się po wydatnym brzuchu. 

 

Jak miałem gościć w domu obcego faceta? Nagle przed oczami zobaczyłem podsunięty mi paszport. Mikołaj nazywał się Huikko Alatalo. Na zdjęciu widniała twarz Świętego, a dane adresowe wskazywały, że pochodzi z Rovaniemi, rodzinnego miasta Mikołaja, znajdującego się przy kole podbiegunowym w Finlandii. Dokument wyglądał na prawdziwy, pachniał nowością i był ważny na kolejne dziesięć lat. Coraz bardziej zadziwiony całą sytuacją gestem ręki zaprosiłem go do mojego domu.   

 

5

   Podniecone dzieci biegały pokazując sobie nawzajem i mamie to, co dostali w  prezencie. Dary były iście królewskie: Piotruś dostał szybki model laptopa, najnowszą konsolę do gier, stertę kolorowych książek i kosmiczne buty sportowe od AdMaxa – najmodniejszego producenta obuwia w tym sezonie. Paulina została obdarowana odjazdowym stereofonicznym zestawem muzycznym i najnowszym modelem telefonu komórkowego. Klara wydawała się uszczęśliwiona nową złotą kartą kredytową oraz wydrukiem z jej nazwiskiem potwierdzającym pokaźną lokatą w banku. Ponadto dostała okazale opakowaną kolekcję filmów na dvd. Moja żona przymierzała elegancką biżuterię, a na podłodze stały nierozpakowane pudła z luksusową bielizną od Janet Reger. Dostała też skrzynkę jej ulubionych win z nowego świata oraz stylowy neseser wypełniony sztabkami złota.

 

   Mikołaj z nieukrywaną radością na twarzy wodził po nas wzrokiem. U wejścia do salonu zauważyłem także pudła z wypisanym na nich moim imieniem. Powoli zacząłem je rozpakowywać. Moim oczom ukazała się cała nowa seria modeli wagonów firmy Lima, które miały dopiero wejść do produkcji wczesną wiosną. W locie potrafiłem docenić kunszt wykonania najdrobniejszych detali, malowanie oraz nowy sposób mocowania sprzęgów wagonów. Ponadto zostałem obdarowany trzema parami butów od londyńskich szewców John Lobb‘s i najmodniejszą w tym sezonie marynarką od Bossa – wszystko dokładnie w rozmiarze, który noszę. Całość uzupełniał jeden z eleganckich zegarków szwajcarskiej wytwórni A. Lange und Sohne. 

 

Usiadłem na najbliższym fotelu. Nie miałem chyba zbyt mądrej miny wobec tego, co się właśnie działo w naszym domu. W istocie szumiało mi w głowie. Nie rozumiałem całego zajścia. Być może tę wizytę zaaranżował mój ojciec, ale co z samym wejściem   Mikołaja na naszą posiadłość? Brama nie była otwierana, nie było także żadnych śladów sań na śniegu ani żadnego dźwigu. Wyglądało jakby gość istotnie przybył  z powietrza. 

Z coraz większym przerażeniem docierało do mnie, że być może jestem uczestnikiem jakiegoś ponadnormalnego zjawiska. Jednak jako osoba twardo stąpająca po ziemi nie dopuszczałem tej myśli do siebie. Przecież musiało być jakieś wytłumaczenie zaistniałej sytuacji. 

 

Święty popatrzył na mnie tym swoim wszystkowiedzącym wzrokiem i powiedział:

– Ja też zazwyczaj jestem realistą. 

 

6

   Poczułem, że oblewa mnie fala gorąca. Ten facet znał moje wszystkie myśli!

– Koniaczek? – spytałem, chcąc zyskać na czasie aby nieco pozbierać myśli.

– O, chętnie! – szczerze ucieszył się Mikołaj. Szczęśliwe dzieci rozbiegły się po pokojach, a żona wróciła do kuchni. Zostaliśmy sami. Z dobrze zaopatrzonego barku wyjąłem butelkę długo sezonowanego trunku i ostrożnie rozlałem do kieliszków.

– Był pan kiedyś biskupem Miry, nieprawdaż? – spytałem. Czytałem o korzeniach Świętego i akurat ta informacja przyszła mi w tym momencie do głowy.

– Tak, tak – piękne miasto – Mikołaj rozparł się wygodnie w fotelu. – Mira była wtedy stolicą Licji, ale to było tak dawno, gdzieś na początku IV wieku… Sam już dokładnie nie pamiętam. 

 

Przez chwilę wciągał opary alkoholu, unoszące się znad kieliszka, a potem przełknął tęgi łyk i z uznaniem kiwnął siwą głową. Nie wierzyłem temu, co usłyszałem. Czy ten Huikko mógł być naprawdę jakimś przedwiecznym gościem? Od razu przyszły mi na myśl różne filmy fantastyczne i bajki, gdzie bohaterowie często dożywali tysięcy lat. Ale czy realnie w dzisiejszych czasach ktoś taki mógł istnieć?

– Obawiam się jednak, że większość moich przygód została zaczerpnięta z życiorysu opata Mikołaja z klasztoru Syjon – dodał skromnie Święty. – A potem wmieszał się w to kościół. I poszło. 

– Chyba nie wszystko jednak jest wymysłem. Tym trzem ubogim pannom rzeczywiście pan pomógł? – nawiązałem do znanej opowieści o pomocy, jakiej udzielił ojcu trzech dziewcząt, dyskretnie podrzucając przez okno woreczek złota na posag. 

Mikołaj podrapał się po głowie:

– Hmm, te trzy woreczki ze złotem były im wtedy bardzo potrzebne. Ale sam pan rozumie – czasy były takie, że bez posagu zostałyby starymi pannami, a szkoda by było, szkoda, bo dziewczynki były jak, nie przymierzając, maliny.

– Tak ładne? – spytałem dość głupio.

– To też! Ale miały wiele innych zalet – zreflektował się szybko przybysz.

– Żyjąc w dzisiejszych czasach zapewne dostałyby zasiłek dla bezrobotnych – wzruszyłem ramionami.

 

Koniak działał uspokajająco na napięte jak postronki nerwy. 

– Może i tak – mruknął Święty. – Tylko, że gdyby wtedy państwo pobierało tak wysokie podatki, jak robi to dziś, to prawdopodobnie już w dzieciństwie pomarłyby z głodu biedactwa.

Postanowiłem zaoponować: 

– Może jednak nie byłoby aż tak tragicznie. Przecież państwo dba o ubogie rodziny, a i pan mógłby pomóc…

– Zapominamy o podatku od darowizn… A poza tym, jeżeli państwo coś daje, to najpierw musi zabrać. A zabiera zawsze więcej niż daje.

 

Mikołaj wcale nie był taki głupi, mimo teoretycznie zaawansowanego wieku. 

 

7

– Ale chyba jednak nie jest tak źle, przecież rozdaje pan prezenty i w dzisiejszych czasach – rzuciłem. 

Święty rozpromienił się na twarzy: 

– A cóż mi pozostało, przecież takie jest moje powołanie. Ale sam pan chyba przyzna, że generalnie prezentów z roku na rok jest coraz mniej. Głównie właśnie z powodu wysokich podatków. 

– Ma pan swoje sposoby na ominięcie fiskusa? – spytałem zaciekawiony. 

– Nie będę się chwalił, ja to robię, ale niestety faktycznie jest coraz gorzej. Chciano niedawno opodatkować moje renifery…

– I co?

– O, chwilowo nic. Nastąpiły „przejściowe” kłopoty z klasyfikacją i sprawę odłożono na później.

– Zapewne niebawem ktoś mądry dojdzie do tego, że powinno się panu zakazać działalności, bo nie posiada pan rządowej koncesji.

– Były nawet pewne próby, ale nie potrafiono się zdecydować, jakiej działalności ta koncesja miałaby dotyczyć. Podobnie było w wielu innych kwestiach. Do dzisiaj na przykład trzy ministerstwa kłócą się o to, jakiego rodzaju zeznanie podatkowe mam wypełnić. Proszę sobie wyobrazić, że niektórzy to nawet zdążyli się z tego habilitować, ha ha ha. 

– Jednym słowem można powiedzieć, że działa pan głównie w „szarej strefie”.

– Jak większość twoich rodaków.

– A nie boi się pan tak otwarcie o tym mówić?

– A niby dlaczego? Urzędnicy podatkowi też lubią otrzymywać prezenty. Może nawet bardziej niż inni… – dodał na poły filozoficznie.

– I pewnie nie chce pan niczego zmieniać?

– Oczywiście, że nie. Jestem przecież konserwatystą. Uważam jednak, że państwo powinno być neutralne światopoglądowo.

– No tak, tak… tak, ale czy „świeckość” Mikołaja nie jest właśnie światopoglądem?

 

– Opowiem panu dowcip. Stary, ale chyba znowu aktualny. Na spotkaniu Rady Zakładowej kopalni „Bytom” górnik, zachował się w sposób nieodpowiedzialny i spytał: Gdzie jest węgiel z kopalni „Bytom”? Wie pan co było dalej?

– Znam tę historię – ucieszyłem się. – Po przerwie inny górnik spytał: „Gdzie jest ten górnik z kopalni „Bytom”, co się pytoł, gdzie jest węgiel z kopalni „Bytom”.

– No widzi pan. Zawsze uważałem pana za inteligentnego człowieka… Więc… o co pan pytał?

– Pytałem… Eee, za inteligentnego człowieka? Więc pan mnie jednak zna? Ale skąd? 

 

Święty uśmiechnął się do mnie jowialnie. 

– Polejmy jeszcze tej cudnie ożywczej wody życia? 

 

8

   Wstałem i nalałem po jeszcze jednym kieliszku. Pomyślałem też, że dobrze byłoby włączyć jakąś miłą muzykę w tle. Zdecydowanym krokiem podszedłem do szafki ze sprzętem grającym. To prawda, że zapłaciłem za niego niemałe pieniądze, ale warty był każdej wydanej na niego złotówki.

 

Wyszukałem pośród płyt kompakt polskiego chóru kameralnego Schola Cantorum Gedanensis dyrygowanego przez Jana Łukaszewskiego.  Włączyłem utwór drugi – kompozycję żyjącego w latach tysiąc pięćset dwadzieścia cztery – tysiąc pięćset sześćdziesiąt Wacława z Szamotuł – Modlitwa, gdzie  dziatki spać idą.

Na dźwięk pierwszych taktów twarz Mikołaja rozpromieniła się. Nawet nieznacznie zaczął podrygiwać ciałem. Od razu pomyślałem, że pewnie kiedyś taka muzyka była traktowana jak dzisiejsze disco. Po wybrzmieniu ostatniego taktu zatrzymałem odtwarzacz i odwróciłem się do świętego z chęcią kontynuowania rozmowy. Naraz z kuchni do naszych uszu dobiegł straszliwy hałas. Rzuciliśmy się we dwójkę do drzwi. 

 

Nad rozsypanymi po podłodze metalowymi miskami stała pochylona moja żona. Uśmiechała się przepraszająco:

– Panowie, z ręki mi poleciały. Właśnie miałam nastawiać babkę krakowską, gdy…

– Babka krakowska! – krzyknął Mikołaj. – Czy pozwoli pani, że jej pomogę. Mam ukończoną Królewską Akademię Smaku.

– Naprawdę? – zdziwiła się żona. – Jeśli tak… – przerwała i popatrzyła na mnie, szukając przyzwolenia na ten kulinarny eksperyment. 

 

Nie miałem niczego przeciwko ich wspólnemu pieczeniu. 

– Może zostanie pan u nas na kolacji? – spytałem, a Święty wyraźnie się ucieszył. 

 

Postałem w kuchni kilka minut, w czasie których ustalili z jakiego przepisu będą korzystać przy pieczeniu babki, a potem wróciłem do salonu. 

 

9

   Na oparciu fotela ciągle stało pudełko ze składem trzech wagonów towarowych, które podarował mi nasz tajemniczy gość z dalekiej Finlandii. Z wielką ostrożnością otworzyłem je i delikatnie wyjąłem skład na stół. Z emocji drżały mi ręce. Powoli udałem się na piętro, aby tam w zaciszu gabinetu rozkoszować się pięknem tych modeli. W rogu obok okna stała budowana od lat trzypiętrowa makieta kolejowa. Sprowadzałem do jej budowy najlepsze materiały oraz gotowe elementy. Wielopoziomowe sterowanie pociągami i sygnalizacją zapewniała nowoczesna rozdzielnia. W gablotach przy ścianie stała cała moja kolejowa kolekcja. Zbierałem tylko rarytasy warte swojej ceny.

 

   Z jednej z półek zdjąłem parowóz Fleischmanna klasy dziewięćdziesiąt pięć, ery pierwszej, z imitatorem dźwięku napędzany na dziesięć kół, z czego dwa koła miał podłączone do zasilania trakcyjnego. Model przedstawiał pruski model klasy T 20, później znany jako T 95.0, wprowadzony do użytku po raz pierwszy w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim. Pomalowany na zielono – czarno z czerwonym podwoziem wyglądał naprawdę niesamowicie. Z przodu i z tyłu miał po dwie diody oświetlające i pierwszoklasowe sprzęgi do sczepiania wagonów. 

Połączyłem cały zestaw i powoli uruchomiłem zasilanie. Lokomotywa ruszyła rozświetlając przed sobą tor. Patrzyłem jak oczarowany na jadący skład. Skierowałem go na dolny poziom i zatrzymałem na jednej ze stacji przeładunkowych znajdujących się na przeciwko mnie. Takiego widoku już dawno nie miałem przed oczami. Na ostatni wagon nałożyłem czerwone lampy końcowe. Przygasiłem światło w salonie i ponownie uruchomiłem kolejkę. Dźwięk sunącej lokomotywy był tak realistyczny, że znów ciarki przeszły mnie po całym ciele. Skierowałem skład do tunelu. Tak mi się podobał wjazd lokomotywy do środka, że wiele razy cofałem ją i wjeżdżałem tam ponownie.

 

Przez uchylone drzwi gabinetu poczułem dochodzący z dołu zapach przypalonego ciasta. Wyłączyłem zasilanie makiety i szybko udałem się do kuchni.

 

C.d.N.

 

Dobra Cobra

2010/2017

 

Audiobook:

Image by Freepik