Zamurowana

Mój kochany mąż – jedyny pan i władca – kazał zamurować mnie w wieży. Miał do tego absolutne prawo, a na dodatek było przecież średniowiecze i takie zdarzenia występowały na porządku dziennym. Zaiste nie ma więc co zaraz robić larum i podnosić głosów świętego oburzenia. Jest jak jest i już.

 

   Na początku odosobnienia, nawykła do gwaru ludzi, nie mogłam znaleźć sobie miejsca w pustym pomieszczeniu. Azali już po upływie kilku lat zaczęłam powoli znajdować radość  ze wszechobecnie dojmującej samotności.

 Zza zakratowanego okna miałam piękny widok na całą skąpaną – w zieleni latem, a w bieli zimą – okolicę. Mogłam do woli obserwować jelenie i sarny pasące się pod lasem, chłopów zajętych swoimi sprawami, jak i podróżnych zmierzających w sobie tylko wiadomym celu.

Zawsze wysłuchiwałam z uwagą wszystkich obwieszczeń heroldów, albowiem błonia pod basztą były tradycyjnym miejscem dla takich wystąpień. Odbywały się tam także wszystkie jarmarki, turnieje i egzekucje, których rytuał zapewniał zawsze przednią rozrywkę dla licznie zebranej gawiedzi.

 

Mieliśmy też srogą inkwizycję wielce pilnującą czystości wiary. Prawdziwie wierzącym nigdy ona nie przeszkadzała, odstępców jednak niechybnie karała stosem i prześladowaniem.

 

Jak powiada stare a wielce szanowane przysłowie: Dla cnoty żadna droga nie jest bezdrożem.

A w średniowieczu ulice były tak wąskie, ze obok siebie nie mogły pomieścić się dwa samochody.

 Dobra Cobra przedstawia dziś brudną opowieść średniowieczną, pt.

 

Zamurowana

 

Opowieść, podczas czytania której nowoczesne, wyemancypowane i dumne panie będą marszczyć swoje śliczne, przypudrowane noski. Nie tylko z powodu brudu.

 

   Pan mój i mąż był dobrym człowiekiem oraz posiadaczem wszelkich przymiotów, jakich tylko mogłabym szukać u władcy. Zamknięty w sobie, otoczony przez to aurą grozy, której przyczyny po części należy też upatrywać w jego długiej szramie na policzku – niemym świadku paskudnego cięcia mieczem podczas jednego z rycerskich wypadów. Władca  dbał o żonę z całego serca, gdyż ze wszystkich sił pragnął mojego szczęścia. Nadto liczył się ze zdaniem majętnej i wpływowej rodziny, która pobłogosławiła nasz związek.  Regularnie co roku dostawałam do celi po dwie nowe suknie, a gdy pojawiał się jakiś świeży utwór literacki, spisany na pergaminie, mąż zawsze posyłał go do czytania ku mojej wielkiej radości.

 

Wtenczas znałam na wylot wszystkie dostępne żywoty świętych, kroniki i romanse rycerskie. Od czasu do czasu na zamek przybywali też żonglerzy – wędrowni śpiewacy – którzy przy udziale instrumentu wykonywali piękne pieśni, sławiące bohaterskie czyny legendarnych postaci.

Odwiedzające nas regularnie trupy aktorskie odgrywały misteria i przedstawienia oparte na Biblii. Bacznie obserwowałam ich występy zza zakratowanego okna, by później móc je kontemplować całymi dniami, budując się i ucząc z wydarzeń, które spotykały niegdyś prawdziwy lud Boży.

Mój pan posyłał też codziennie rano sługę po wiaderko źródlanej wody – czerpanej z czystego szemrzącego potoku, płynącego za murami – abym się mogła napić i odświeżyć, gdy tylko przychodziła na to pora.

 

   Na wieży regularnie nawiedzało mnie ptactwo, z którym dzieliłam się okruszkami chleba i pieszczotą, za co zawsze zostawałam nagradzoną pięknymi trelami. Zwierzęta były moimi jedynymi powiernikami samotności, z którymi mogłam rozmawiać. Oprócz nich raz na miesiąc przybywał spowiednik, mąż otyły i stateczny, utwierdzający mnie w wierze i potrzebie chrześcijańskiego wytrwania:

– Dobre rzeczy bierzemy od Pana, dlaczegóż więc i tych na poły trudnych – z dziękczynieniem – brać nie możemy? 

Na pożegnanie zawsze całowałam w wiernopoddańczym geście skraj jego świątobliwej sukni, wsuwany przez mały otwór w murze służący do podawania jadła.

 

   Wieczorami docierały do mnie oddalone odgłosy muzyki i gwaru dworskiego. Często  oddawałam się pląsom w ich rytm, wspominając dni minione, jakże beztrosko wiedzione niegdyś na zabawach i ucztach.

Nie raz miałam okazję słyszeć – dobiegający przez okno – cichy panieński płacz dziewki dworskiej, wzdychającej nocą do swego ukochanego. Chyżo brałam wtedy do ręki – opowiadane przez grupę pielgrzymów zmierzających do grobu Thomasa Becketta w Canterbury – Opowieści Kanterberyjskie, by stłumić pożądanie, czasem tak silnie we mnie wzbierające. Czytałam na głos te żywe, obrazowo spisane historie, delektując się ich poetyckimi rymami, mądrymi treściami i trafnymi obserwacjami, które pozwalały zapomnieć o trudnej codzienności.

 

2

   Każdej wiosny – gdy tylko przemijały śniegi – stojąc przy oknie podziwiałam mojego męża, jedynego pana i władcę, wyruszającego z dzielnymi rycerzami na kolejną łupieżczą wyprawę. Ach, jakże postawnym, pięknym i dumnym był mężczyzną, gdy tak siedział wyprostowany na swym niezawodnym rumaku w złotej, skąpanej w blasku słońca zbroi!

Zawsze trwałam wiernie w modlitwie i poście za powodzenie jego śmiałych wypadów.

 

Wracali najczęściej zaraz po żniwach – zdziesiątkowani i paskudnie poranieni, lecz radośni z odniesienia kolejnych zwycięstw – ciągnąc ze sobą wozy wyładowane po brzegi egzotycznymi łupami. 

 

   Tamtego roku przywieźli chwiejącą się na siodle, bladolicą brankę, którą mój pan szybko ochrzcił z pogaństwa i niebawem poślubił z kościelnym błogosławieństwem. Wielki krzyk panny, dobiegający z komnat władcy, ogłosił całemu królestwu, że jest już prawowiernie rozpieczętowaną.

 

Jednakże ich małżeństwo z jakichś powodów nie było szczęśliwe. Pewnego szarego,  zimowego ranka na prędce ustawiono szubienicę, na której szybko i bez zbędnych ceregieli powieszono wychudzoną dziewczynę. 

 

Słyszałam, że po jej straceniu mąż mój znów ponowił wizyty u zakonnych siostrzyczek, prowadzących na zamku nader odważny styl życia. Odwiedzał je nawet wtedy, gdy nie byłam jeszcze zamurowaną, czyniąc to zawsze w chwilach smutku lub gdy ciężar samotności przygniatał jego duszę.

 

   Zimą – gdy duły północne, ostre wichry – nie miałam powodu, by narzekać na chłód. Za posłanie służył mi solidny kamienny podest, okryty przez zapobiegliwego męża skórami z niedźwiedzia i łosia, a zakratowane okno szczęśliwie nie wychodziło na północną stronę. Od czasu do czasu dostawałam też wiązkę drewna, bym mogła rozpalić ognisko. 

Wypełniałam czas przędąc na wrzecionie i kołowrotku, tkając krajki, tkaniny i gobeliny. To dobre zajęcie dla każdej białogłowy, które skutecznie skraca – spędzane w samotności – podobne do siebie dni. Wydaje mi się, że na wolności wiodłabym taki sam styl życia.

 

   Latem na zamku pojawiła się kolejna branka mojego męża – tym razem dziewczyna o zdrowych i rumianych licach i pełnych kształtach, która w kolejnych latach rodziła mu same dziewczynki. 

W głupocie serca swego zaraz pomyślałam, że nie jest to dobrym zwiastunem dla trwałości tego związku. Niebawem okazało się, że miałam dobre przeczucia. 

 

Kat ściął dziewczynę pewnego burzowego dnia na polach pod moim oknem, ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi. W chwilę po egzekucji biedaczka zerwała się na nogi i zaczęła biegać – już bez głowy – potrącając zebranych. Zrobił się z tego wielki rwetes. Pomocnicy kata z ogromnym trudem związali ją sznurem i wrzucili na wóz wyściełany słomą, gdzie doznała uspokojenia i powoli zastygła w ostatecznej pozie.

 

3

   Z roku na rok coraz bardziej doceniałam życie w wieży i bezpieczeństwo, które mi zapewniała. Ze wszech miar pokochałam spokój, pośród którego cały czas wzrastała moja pobożność. Azali dzięki odosobnieniu, jeszcze bardziej ukochałam Boga, znajdując w Nim niezastąpionego powiernika i pocieszyciela mojej samotności. Codziennie chwaliłam Go w modlitwach za wszystko, co od Niego otrzymywałam. Prosiłam też zawsze o powodzenie dla męża i dziękowałam za to, że władca tak się o mnie troszczy i dba.

 

  Nieraz zajmowały mnie rozmyślania nad życiem i tym, co minęło. Czasem pojawiały się  wspomnienia nieskromne, jak to o ukochanym pastuszku, który wiernie czekał na mnie pod rozłożystym jaworem. 

 

Owego roku, gdy prawie bez tchu biegłam na nasze letnie spotkanie –  podczas którego miał wyznać swoją głęboką miłość – z nagła drogę zastąpił mi przyszły mąż. Wyglądał bardzo dostojnie i dystyngowanie na swym, upstrzonym  bogatymi ozdobami, rumaku. Bez słowa zabrał mnie do zamku, a jesienią doszło do zaślubin. Przeznaczenie. Z nim nie wolno się nie zgadzać.

Służki powiadały między sobą, że kości pastuszka bieleją do dziś dnia u stóp dużego drzewa i nikt z prostaczków nie śmie ich stamtąd ruszyć.

 

4

   Jesienią, pod oknem wieży zgromadziły się nieprzebrane tłumy. Na polach miał bowiem zostać stracony pewien parobek, który niefortunnie zadał się z panną szlachetnego urodzenia. Od tygodni słyszałam słowa pieśni, wykonywanej przez zamkowych mistreli:

Zwykły piekarza syn,

miłować chciałby mnie.

O mące może coś on wie,

o damach raczej nie…

 

Poezja śpiewana poruszyła moje trzewia do cna, a gdy zobaczyłam pięknego młodzieńca – prowadzonego na mury, skąd miał zostać zrzucony z kamieniem u szyi wprost do fosy – uczyniłam gest dla białogłowy tylko przeznaczony. By go ratować naprędce upuściłam przez kraty białą chusteczkę.

 

Chłopak został uwolniony, zauważyłam jednak, że mój mąż – jedyny pan i władca – nie był rad z takiego obrotu sprawy. Liczył na przednią zabawę, którą ośmieliłam się mu z nagła przerwać. 

Obserwowałam, jak w świetle zachodzącego słońca, syn piekarza – z przewieszonym przez ramię węzełkiem – odchodził stąd na zawsze. Gdy miał już wejść do lasu, odwrócił się i machnął ręką. Byłam pewną, że uczynił ten gest dla mnie. Poczułam, że purpurowieję na twarzy, a całe ciało oblewa strumień gorąca. 

Był takim pięknym chłopcem.

 

Od tej pory przynoszono do mojej samotni mniej wyszukaną strawę, zaprzestał też odwiedzin braciszek zakonny, będący jedynym pomostem łączącym z rodzajem ludzkim.

 

  5

   Od tego czasu zaprzestałam skracać swój warkocz w kolorze jesiennego kasztana. Przez kolejne miesiące – dzień w dzień – płakałam nad nieszczęśliwymi kochankami, których losy – niczym losy bohaterów miłości fatalnej: Tristana i Izoldy – poruszały mnie zawsze do głębi.

   Po dekadach dobrobytu do naszej krainy zawitała wielka klęska głodowa, spowodowana wyjątkowo deszczowymi latami. Drastycznie spadły zbiory. Przez kraty mogłam obserwować procesje z licznymi wozami, wywożącymi umarłych z wycieńczenia. Jednak do miejsca mojej samotni żaden głód nie miał dostępu.

 

Onego czasu wyzionął ducha mój ojciec, którego pochówek oglądałam z okien wieży, obficie rosząc łzami wyjściową suknię, którą ubrałam na tę okazję. 

 

6

   Niedługo później – pewnej wyjątkowo ciemnej nocy – coś cicho zachrobotało o mury wieży. Pełna obaw powoli wyjrzałam za okno, gdzie zauważyłam ocalonego niedawno syna piekarza, wspinającego się ostrożnie po drabinie. Zrzuciłam mu swój warkocz, aby mógł bezpiecznie wspiąć się do mnie.

– O, Pani! – rzekł szeptem. – Uratowałaś mnie od niechybnej śmierci i za to chciałbym ci podziękować.

 

W nagłym przypływie nieopisanej radości przytuliłam jego rękę. Byłam w pełni zaskoczoną, gdy zacisnął ją chciwie i mocno na moim kobiecym jabłku. Spąsowiałam lecz nie cofnęłam piersi. Nie wiedząc dokładnie, co się ze mną dzieje, zbliżyłam mych ust pąkowie do jego pięknych, spragnionych i niecierpliwych pocałunku warg. 

 

Gruba krata nie stanowiła dla nas przeszkody.

 

7

   Zaraz po urodzeniu dziecka, odebrano mi je i natychmiast wrzucono do wrzącej smoły. Przybył też – dawno niewidziany – spowiednik, który w majestacie Kościoła kategorycznie zażądał wskazania ojca. Tłumaczyłam, że powicie w tej sytuacji to był swoisty cud, ale nijak nie chciał wierzyć. Wykrzykiwał, że jestem opętana i zrodziłam diabelskiego bękarta, zagrażającego rozwojowi chrześcijaństwa. Dowiedziałam się, że to z mojej winy wszędzie panuje głód, a ludzie masowo umierają w cierpieniach.

 

8

   Jasną, księżycową nocą znów wpatrywałam się w stronę lasu. Robiłam to codziennie, z drżeniem piersi wspominając kochanka, który odszedł. Nagle irracjonalnie wyczułam, że ktoś zawitał do mojej celi. Nie wiem, jak to było możliwe, gdyż od dziesiątek lat byłam  szczelnie zamurowana solidną średniowieczną zaprawą murarską z dodatkiem jajek.

 

Na środku komnaty – w świetle aureoli – stanął dziwnie wyglądający mężczyzna. Musi cudzoziemiec, gdyż był odziany w egzotyczne, zamorskie stroje. Miał tak niespotykanie czyste lico. 

– Idioci! – krzyknął bez powitania. – Zamknąć mnie na noc w wieży! Mnie! Zupełnie tak, jak tę babę ze starej legendy, co to ją tu podobno wsadzili przed wiekami. Ja jej tam było…? Rozalynda?

 

Drgnęłam na dźwięk swojego imienia. Wydawało się, że przybysz nadal mnie nie dostrzega, co było przecież raczej niemożliwe, gdyż księżyc stał dziś na bezchmurnym niebie w całej krasie. Przylgnęłam ciałem do muru, nic z tego, co się dzieje, nie rozumiejąc.

– I jak w takiej zimnej klitce można było wegetować? – dziwił się przybysz. – Bez centralnego i klimy, bez podgrzewanych siedzeń i suszarki do ręczników? I bez papieru toaletowego! Jak się tu myć, gdy można było dostać zaraz zapalenia płuc z powodu zimnej wody z rzeki? Chociaż… zdaje się, że wtedy niemyjcy nie dokonywali ablucji zbyt często.

 

Przybysz podrapał się w zamyśleniu po niebiańsko gładkim podbródku.

– Ależ wtedy musiało nieźle cuchnąć… – kontynuował. – Pewnie ta laska była jakąś bogatą dziewczynką, tylko coś tam przeskrobała i jej facet ją tu zamknął. Po części to nawet rozumiem tego kola, bo baby to potrafią czasem nieźle zaleźć za skórę… Ale żeby taką niemytą laseczkę sadzić w łóżku, to już jednak lekka przesada normalnie – wzdrygnął się wielce.

 

9

Z niedowierzaniem słuchałam tego, co prawił. Mówił niby po naszemu, ale nie pojmowałam znaczenia wielu słów, które wypowiadał. Jego nadnaturalne pojawienie się w wieży miało niezaprzeczalne znamiona cudu.

– Chyba nie miała tu źle, ta… Rozalynda. Widoki lepsze, niż z niejednego trzypoziomowego apartamentu za gruby szmalec na raty kupionego, tylko ten smród. – Mówiąc to zacisnął mimochodem dwa palce na swoim pięknym nosie. – A jak smród i brak higieny, to… brudne zęby! – wykrzyknął z odrazą. – Przecież nie wynaleźli jeszcze wtedy dentysty! Biedni ludzie…

 

Wyszczerzył w uśmiechu swoje niewiarygodnie białe – niczym świeży, zimowy śnieg –  zęby. Wydały mi się tak proste, czyste i idealne, że nie mogłam oderwać od nich oczu. Nawet na świętych obrazach nigdy takich nie widziałam. To musiał być anioł, zesłany z nieba, w odpowiedzi na moje coraz większe umartwienie.

– Umarłbym tu już pierwszego dnia od tego całego syfu i chorób, a moje gardło nie wytrzymałoby chłodu i kimania na gołych kamulcach. Jaka tu może panować temperatura zimą? I na dodatek niemyty kowal, rwący zęby bez znieczulenia, jako opcja. Masakra normalnie!

Zaczął chodzić w kółko, aż wreszcie krzyknął ze złością:

– Kurde, jak nic przez tych głupków spóźnię się jutro do serwisu z moim Maserati!

 

10

   Nie byłam zdolną do wykonania żadnego ruchu. Dopiero w środku nocy, gdy cudzoziemiec  zasnął snem twardym, powolutku zbliżyłam się do łoża, na którym spoczywał. Z jego kaftana wypadł na podłogę mały, twardy przedmiot, na którym było napisane: PRZEPUSTKA. Poniżej widniał dość tajemniczy, kolorowy herb i mały, lecz bardzo realistyczny obrazek z podpisem: Bolesław Męski. Uprawnia do korzystania z wejścia dla VIP-ów.

 

Naraz mój nieziemski gość otworzył oczy.

– Aaa! – wykrzyknął trwożliwie. – Nie pochylaj się nade mną, ty brudna czarownico!

– Aaa! – przeraziłam się nie na żarty.

– A fuj, jakaś ty zarośnięta.

– Słucham?

– I na dodatek ten nieświeży oddech i czarne zęby! – Drżał, stojąc oparty strachliwie o mur w najdalszym rogu wieży. – Powinnaś używać chociaż płynu do płukania ust, który zawsze niezawodnie odświeża, niczym powiew wiatru pod spódnicą. Bo tak, to nikt na ciebie nie poleci, mała.

 

Niesamowity blask jego białych zębów doszczętnie zawrócił mi w głowie. Z bezbrzeżnie wielkiej samotności zaczęłam błagać:

– Pocałuj! – Nie zdając sobie wcale sprawy, z tego co mówię, położyłam ostatki reputacji na jednej szali.

– Spadaj, głupia wieśniaczko! To samo mówił mi niedawno facet z myjni. Drugi raz nie dam się nabrać.

– Całuj! – krzyknęłam, rzucając się na niego pełna pasji.

 

Mężczyzna z wielkim przerażeniem skoczył na kratę, którą wyrwał i poleciał w dół do fosy  wraz ze swoją aureolą.

 

   To niechybnie nawiedził mnie anioł z nieba! Bóg dał znak, że mnie kocha i jest przy mnie! Zauroczona wspomnieniem śnieżnobiałych zębów przybysza, przez resztę nocy trwałam w dziwnym stanie podobnym do snu na jawie. Wcale nie spostrzegłam, kiedy zapiał pierwszy kur i zaczęło dnieć. 

 

11

   Burzenie muru, wywlekanie z celi, obcinanie warkocza, krępowanie sznurem i ciągnięcie końmi też było dla mnie niczym sen. Nie poczułam nawet bólu brutalnego nabijania na pal.

 

Nie słyszałam też – bo i jak – odbywającej się podczas egzekucji mężowskiej rozmowy z biskupem:

– Konia i niewiastę trudno dostać ze wszystkimi cnotami…

– Masz rację, imć szlachetny panie Rodrygo, który tak wspaniałomyślnie wspierasz swoimi hojnymi darami Kościół –  naszą Matkę Jedyną – rzekł przedstawiciel władzy duchownej. – A tak na marginesie – pochylił się do władcy – zadała się, obłąkana, z siłami ciemności. Gdy wyzionie ducha jej ciało trzeba będzie spalić, zetrzeć na proch i rozrzucić na cztery wiatry. Wierzmy, że zło, głód i przekleństwo oddalą się wtedy od nas. Obyśmy tylko znów znaleźli łaskę w oczach Boga.

 

Obaj marzyli już o wystawnej uczcie, mającej odbyć się zaraz po zachodzie słońca.

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

1 maja 2014

Opowiadanie dostępne także jako pierwszorzędny audiobook:

 

Image by vectorpocket on Freepik