Krzyżacy 1

 

Rozdział pierwszy – Zdziewuj Cnotliwiec 

   Swawolne ptactwo jak co dzień ganiało po lesie za pokarmem, żyzne gleby sposobiły plon, a korony drzew chełpiły się bujną zielenią. Nieco niżej w gęstych chaszczach było nieco mniej miło: jechało specyficznym zapachem rozkładającego się truchła, a las wypełniały odgłosy skradającej się o świcie zwierzyny, pożeranych zajęcy, zaduszanych saren oraz jeleni ryczących na rykowisku.  

Zdziewuj Cnotliwiec powoli budził się ze snu. Odziany od stóp do głowy w zielone sukno nie odznaczał się zbytnio od będącej w pełnym rozkwicie przyrody. Noc spędził pośród paproci, moszcząc sobie posłanie na miękkim o tej porze roku mchu. Chłopak powoli otworzył oczy i z radością ujrzał nad sobą ogrom listowia na drzewach.

 

Cnotliwiec dopiero co zaczynał żyć na własną rękę, gdyż ledwie kilka dni temu nawiał z rodzinnego domu, nie mogąc znieść ograniczeń jak i nawału zajęć, do których był zaprzęgany. Wiadomo, trzeba było tyrać, wszak to średniowiecze i nikomu nawet w najśmielszych snach nie śniła się automatyzacja procesów wytwórczych. Największą jednak niedogodnością – która w oczach młodzieńca urosła do miar antycznej tragedii – był zaplanowany przez ojca ślub z Bogdałą, córką lokalnego bogacza. Chudą dziewczyną o kaczym chodzie, bez wypukłości, której na dodatek wybitnie waliło spod sukni. A Zdziewuj potrzebował wolności, na dodatek wyżywając – niespotykane w swoich czasach – ideały czystości. Uwielbiał bowiem regularne kąpiele w jeziorze, na bieżąco wyciskał wszystkie krosty z twarzy oraz dbał o dobór szat i ich właściwe ułożenie. 

Chłopak postanowił więc, że od tej chwili nie będzie niczyim niewolnikiem – na złość woli ojca – tyrana o wiele mówiącym przydomku Waleczny. I tego grubego opata, co jak przybywał do grodu to od progu kazał mu się mocno ściskać tu i tam. 

 

   Cnotliwiec przeciągnął się ostrożnie i powoli opuścił głowę, przecierając zaspane jeszcze oczy, utkwione dotychczas w koronach drzew. Ale doprawdy za nic na świecie nie spodziewał się ujrzeć tego, co właśnie zobaczył przed sobą. Od wspaniałości wytwornego widoku zamarł na całym ciele, rozdziawił gębę, a po plecach przebiegł nieznany mu dotąd dreszcz rozkosznego pragnienia. 

Albowiem nie dalej, jak w odległości dziesięciu łokci zobaczył wypiętą w swoją stronę krągła biała pupa, po kształcie i białości sądząc należąca do jakiejś wysoko urodzonej damy (i mówiąc: wysoko – nie mamy na myśli kobiety poczętej gdzieś w górach). Cudowny widok poraził młodzieńca tak skutecznie, że ten – aby broń Boże nie profanować cudownej chwili i nie spłoszyć tak niespotykanego zjawiska –  natychmiast zaprzestał oddychać. Blask jasnej karnacji skóry dziewczyny odbił się w jego głodnych oczach, a niespotykana czystość wręcz poraziła. 

– Ale zbyty – pomyślał oczarowany Zdziewuj. Co oznaczało – ni mniej, ni więcej – tylko wielki podziw. 

 

Kobieta kucała jeszcze przez chwilę, stęknęła z wysiłkiem, wydała głośny pierd i nadzwyczaj sprawnie zaszeleściła co większymi liśćmi. Zdecydowany zapach dobiegł do nozdrzy chłopaka, ale nie zważał nań wcale, gdyż z napiętą niczym postronek uwagą obserwował przewspaniały widok – podobny w kształcie idealnej gruszce. Widać dzierlatka nie zaznawała głodu, ani nie uległa szkodliwemu umartwianiu, tak popularnemu wśród kobiet wszystkich epok. 

Chwila ta nie trwała jednak długo – po wszystkim cudowna pupa została szczelnie zakryta bogato zdobioną suknią. 

Dopiero teraz Cnotliwiec ujrzał przez chwilę krągły profil twarzy dziewczęcia. Zdziwił się wielce, gdyż znał ją i to dobrze, widując nie raz na oddalonej od gawiedzi trybunie honorowej podczas świąt, egzekucji i różnych festynów. 

 

Lato roku tysiąc czterysta dziesiątego zapowiadało się upalnie.

 

Dobra Cobra przedstawia wielce epicką polsko-litewską oraz zagraniczną średniowieczną opowieść szpiegowsko – historyczną, pt. 

 

Krzyżacy 1

Życie jest jak szachy. Czasem posuwasz królową, a czasem bijesz konia. 

 

 

Rozdział drugi – Tajna misja w krainie Dodżów

   Cesare Cerrara nie żył juz od czterech dni. A rycerz Mniebój z Porahtańca musiał się z nim koniecznie zobaczyć. Nie po to podróżował wiele księżyców, by na końcu dowiedzieć się, że spóźnił się o głupie kilka dni. I co teraz? Jak wypełnić rozkaz swego dowódcy? Czy na darmo przedzierał się przez lasy, pełne dzikiego zwierza i rozbójników? Czy na darmo ryzykował życiem w Krainie Trójokich Macedonów i cnotą na lagunie Przeklętych Marynarzy? 

Środki na dalszą podróż były na wyczerpaniu i zamówiwszy w najbliższej gospodzie mięsiwo Mniebój nie miał już za co kupić nawet kwarty zimnego piwa. A zmęczenie, bąble na nogach i krwawe otarcia błagały o dłuższy wypoczynek. 

– Co dalej? – Pomyślał dramatycznie, mrugając nerwowo oczami. 

– Scuza – rzekł przepraszająco oberżysta. – Ale teraz pełnia sezona,dużo turysty, a kucharz niedawno złamać ręka. Zaraz do waszmości podejdę, bo tyle praca. 

Istotnie, minęło jeszcze wiele odwróceń klepsydry, aż przed rycerzem stanęła wreszcie micha pełna flaków. Posiłek pachniał łajnem i raczej nie zachęcał do jedzenia, no, ale to wszak było średniowiecze i w poszukiwaniu lepszego miejsca na jedzenie można było stracić wiele dni. 

 

Naraz skądś pojawiło się chude dziewczę, szepcząc znużonemu podróżnikowi na ucho nieznane słowa:

– Ja dobrze robić paszczą.

– Co? – Nie zrozumiał rycerz. – Jakieś tu inne zwyczaje niż u nas w Ojczyźnie panują. 

– Za trzy guldeny ja tak waści wymlaskotać zająca, że waść aż…

 

W tej samej chwili przez osadę przebiegł trwożliwy okrzyk:

– Luca zszedł z gór!

– A co to znaczy? – Spytał Mniebój przechodzącego opodal właściciela gospody, bo nie wiedział, dlaczego tak tdramatyczny ton został w tej informacji zawarty. 

– Zara młódki zaczną płakać, a starsze kobiety praktycznie się podmyją – wyszeptał oberżysta. – Ale Luca ostatnio zachodzi praktycznie tylko do Giulietty Alfaromeo, temperamentnej wdowa, mieszkającej na skraju lasu. Choć wszak zawsze może zmienić przyzwyczajenie i nabrać ochoty na młode mięsko, w co jednak wątpię, bo chodzą słuchy, że Giulietta jako jedyna kobieta potrafi go skutecznie owinąć wokół palca. 

– Ahaaaaa. 

– Więc rozumuiesz pan – żyjemy tu cały czas na krawędzi i nikt nie wie, co zrobi Luca tym razem. A wtedy znów może polać się krew. 

 

Rozdział trzeci – Suchostój z Rajgrodu

    Suchostój z Rajgrodu zwany był także Pogrobowcem, gdyż ojciec zmarł na długo przed jego urodzeniem, raczył się świeżym piwem w położonej pod wielkim dębem gospodzie i zarazem zajeździe dla koni o sielskiej nazwie Drei Hirsche und ein Drache (Trzy Jelenie i Smok). Owa oaza dla podróżnych położona była w ziemi dobrzyńskiej, od dobrych kilkudziesięciu lat kontrolowanej przez wrogie Państwo Zakonu Krzyżackiego. 

Pan z Rajgrodu – urokliwie zielonego miejsca, gdzie psy czesze się pod włos – dumnie nosił na tarczy herb rodowy: Nawłoć z podpisem: Solofare – co z łaciny znaczyło: czynić ponownie całością. I zgodnie z tym zawołaniem najbardziej w życiu pragnął zespolenia odebranych ziem i powrotu rdzennej ludności w granice Królestwa Polskiego. 

Jako, że był to zwykły dzień roboczy, a być może także z powodu nieco zardzewiałej już tabliczki: Tylko dla Niemców – miejsce świeciło pustkami. Jeśli nie liczyć czterech głośno i buńczucznie zachowujących się brodatych mężczyzn, siedzących przy solidnym stole i popijających napoje regeneracyjne. 

Suchostój ze stoickim spokojem nieśpiesznie wychylał z kufla przednie marcowe piwo, jak gdyby mu się nigdzie nie śpieszyło. Była to jednak tylko fasada, pod którą otwarty umysł wojownika przebiegał po raz tysięczny nad szczegółami misji, do której został wybrany. Bowiem ten rozmodlony dumny polski rycerz – o którym próżno by szukać w historii jakichkolwiek zapisków, gdyż jego życie przebiegało w cieniu historii – przebywał w tajnej delegacji już drugi rok.

– A ty czego tu szukasz, przybłędo?

 

Polak powoli odwrócił się w stronę sąsiedniej ławy, skąd rzucono kąśliwą zaczepkę. Zakonnicy, noszący czarne krzyże na płaszczach, wymownie oczekiwali na odpowiedź. Wszak byli władcami  tych ziem. Pan z Rajgrodu leniwie skinął ręką na karczmarza, a gdy ten podszedł poprosił z przesadną uniżonością, by podał jego sąsiadom przedniej gorzałki na jego koszt. 

– Oczy będziesz nam tu maślił napitkiem? – Oburzył się jeden z Krzyżaków. – Nie wyglądasz mi na Niemca. 

– Jadę z Niderlandów, czcigodni panowie – rzekł Pogrobowiec, wskazując na zagraniczny wóz, zaprzężony do dużego konia. – Wiozę…

– Nie damy się oszukać! Twoja twarz, jak i pszeniczne włosy mówią, że z pewnością jesteś Polakiem. 

– Tak! – Zawtórował drugi z nich. – Wypierdalaj stąd, bo to jest miejscówka wyłącznie dla Niemców. 

 

Nagle spod jednego z drzew podniosła się niespodziewanie przysadzista kobieta. Zrzuciła kaptur i balansując dużym ciałem powoli zbliżyła się do stołu, zajmowanego przez obcokrajowców. 

 

Rozdział czwarty – Mniebój z Porachtańca i jednorożce

   Mniebój z Porahtańca obudził się cały zlany potem. We śnie znów odwiedziła go kasztelanka, która chciała robić w małżeńskiej alkowie rzeczy niegodne chrześcijanina. Rycerz bronił się dzielnie przed pokusą całą noc, przebudzając się w momentach newralgicznych , ale gdy znów zasypiał – kobieta ze zdwojoną siłą nie dawała mu spokoju. Szeptała iście diabelskie,  pozamałżeńskie pokusy, że chciałaby na kolanach, na stojąco, od zadka. Byle szybko, byle teraz, byle już. 

 

O świcie słońce wzeszło, tam gdzie wschód, a Mnieboja tradycyjnie zbudził poranny wzwód. Szybko wstał i starał się załatwić swoją mniejszą potrzebę. Jednak cieniutka stróżka moczu – jak gdyby na przekór – spływała z kręgosłupa bardzo powoli, wprawiając mężczyznę w coraz większą frustrację. Nabrzmiały do granic członek nie chciał bowiem zapomnieć obietnic ze snu i skutecznie zaciskał przewód moczowy. A w obecnej sytuacji geopolitycznej każda chwila zwłoki na sikanie mogła się naprawdę żle skończyć! 

– Ty huju! – Krzyknął w akcie desperacji na sterczącego twardo upartego koguta.  

– Ty chuju, ty chuju… – odpowiedziało echo.

W tejże samej chwili Mniebój wystraszył się nie na żarty. 

– Przebóg, jam rozpoznan! – Szepnął trwożliwie, wystraszony swoją polskością, po czym naprędce ukrył przyrodzenie pod kaftanem i pobiegł chyżo przez las w sobie jedynie znanym kierunku. 

 

Nie był zbyt wyedukowany – za co nie można było winić systemu szkolnictwa w tamtym okresie – nie mógł więc zdawać sobie sprawy, że echo odpowiedziało mu: chuju przez ce-cha, a nie przez samo h (jak to piszą zazwyczaj na murach). W tym wypadku nie mogło więc absolutnie zaistnieć odkrycie jego tajnej misji. 

 

   Znikającego śpiesznie za drzewami rycerza odprowadzały wzrokiem dwa jednorożce, pasące się na pobliskiej polanie. 

– Tatusiu, tatusiu – zapłakał mniejszy z nich. – Znów ułamałem sobie kawałek rogu. 

– Synu, zdecydowanie powinieneś się bardziej szanować. Albowiem jesteś przedstawicielem wyjątkowego gatunku. 

– Wyjątkowego, tatusiu?

– Dokładnie. Ale nadchodzą ciemne dni, kiedy będziemy otoczeni niezrozumieniem i będą nas ścigać, uznając za oznakę wcielonego zła. 

– Naprawdę tak może się stać, tatusiu?

– Tak myślę, synu. A co gorsza sądzę, że nasza rodowa tęcza pewnego dnia zostanie znakiem rozpoznawczym ludzkich chuci skierowanych wbrew naturze. Sądzę, że kiedyś z cała mocą dowali nam też Kościół i jego pozorni wyznawcy, więc niech nas cieszy obecny stan rzeczy. 

– I dlatego powinniśmy szanować Krzyżaków, tato?

– W istocie. Powinniśmy ich wielbić z całego serca, bo pozwalają żyć w niemieckich lasach i nas nie zaczepiają, ponad to przedkładając tępienie tego słowiańskiego przaśno – buraczanego polactwa i tych nisko wyrośniętych kmiotków litewskich. Hasajmy więc spokojnie po ostępach, nie przeszkadzając nikomu, a z pewnością niebawem doczekamy się dnia, kiedy to ty zostaniesz królem jednorożców. 

– I będę wtedy mógł robić te fikuśne rzeczy od tyłu, które ty możesz czynić z każdą jednorożką, kiedy tylko chcesz?

– Dobrze jest być królem, synu… – uśmiechnął się jego ojciec na myśl o figlach, przeznaczonych dla dorosłych.  – Tylko musisz dorosnąć –  pogroził młodemu palcem. – Bo dopiero wtedy te fikołki dostarczą ci tak poszukiwanej u wszystkich gatunków stworzeń satysfakcji. Ale zapamiętaj: musisz jeść ten cholerny szpinak i popijać go regularnie tym gównianym, tłustym tranem. I masz go, kurde, nie wypluwać! Bo bez tego ani rusz. 

 

Rozdział piąty – Mariol

– Zostaw go – rzuciła beznamiętnie duża kobieta, stając obok brodatych krzyżackich rycerzy. 

– Zamilknij, kobieto! – Odpowiedział jeden z nich w stronę przysadzistej baby, która śmiała im przerwać wymianę zdań z facetem podejrzewanym o to, że może być Polakiem. – I nie wtrącaj się w męskie sprawy. 

– Mówię po dobroci, zostaw go w spokoju. 

– Co? Ty, kobieta, mówisz nam, żebym zostawił to… polskie ścierwo? To nasze ziemie i nie będą się po niej wałęsać jakieś słowiańskie przybłędy. 

– Jak chcesz – wzruszyła ramionami przybyła. – Ale ostrzegałam. 

 

Podeszła do pierwszego z Niemców i popatrzyła z zaciekawieniem w jego kanciastą twarz. Po czym z szybkością, jakiej nikt by się po niej nie spodziewał, złapała go w kroku i ścisnęła tak mocno, że faceta aż skręciło, a pociekłe żółtko zalało nieskazitelnie biały płaszcz. Jego kamraci natychmiast rzucili się z mieczami na ratunek. Jednak baba sprawnie uniosła ciężki stół i przywaliła dwóm z nich tak mocno, że z pewnością na marach ich płaskich twarzy nie rozpoznają nawet najbliżsi. Po czym kobieta niby od niechcenia wskoczyła na drewnianą ławę, której druga część wyrzuciła niczym z katapulty ostatniego Krzyżaka wysoko w powietrze. 

 

Suchostój, przypatrujący się tej scenie z milczeniem, wstał i ukłonił siwiejącą już głowę w podziękowaniu. 

– Karczmarzu! – Zawołała duża kobieta do wnętrza lokalu. – Wszystko, co przy sobie mieli, jest twoje. Tylko musisz ukryć ciała tak, aby ich nikt nigdy nie znalazł. No i uważaj na niemieckie pchły. 

– Niejednego już schowałem tak skutecznie, że do dziś dnia jego rodzina myśli, że niechybnie pożarł go niedźwiedź albo wilk. 

– Nie będzie nam tu Krzyżak pluł w twarz, ni dzieci nam germanił – zaszemrała pod nosem, po czym wróciła pod drzewo i na powrót zagrzebała się w liściach. 

– Ja cię, pani, zwą? – Spytał polski rycerz. 

– Mariol. Jestem Mariol – dobiegło spod opadłego ulistnienia. – Ale zowią mnie krótko: Grzmot. 

 

Rozdział szósty – Powrót Mnieboja z misji

– Suchostój! Suchostój! – Zakrzyknął Mniebój z Porahtańca, który wreszcie wrócił z wyprawy i odnalazł swego dowódcę. 

– Ile to razy ci mówiłem, żebyś nazywał mnie: Suchostoj – skarcił go rycerz z Rajgrodu. – Albowiem wyraz Suchostuj ma negatywne konotacje i może być niedobrze rymowany przez plebs. A stąd już tylko krok do upadku autorytetów moralnych, porządku i do ogólnego chaosu! 

– Ale panie, wszak przed chwilą powiedziałeś przez u zwykłe. 

– No i co z tego?

– Pisane przez ó kreskowane brzmi bardziej dostojnie. 

– Doprawdy? – Suchostój gwałtownie zasromał twarz. 

– A na dodatek pisownia jest zgodna z modnymi ostatnio zasadami gramatyki. Gdyż my, Polacy nie gęsi, swój język mamy. A w obliczu potopu krzyżackiego każda forma manifestowania polskości jest jak najbardziej pożądaną. 

– W porządku, zatem niech zostanie… Suchostój. Może faktycznie mam jakiś osobisty problem z tymi całymi rymowankami. Za dużo romantycznej poezji się czytało. 

– Dobrze, panie. Ale… – Mniebój zamrugał nerwowo oczami, gdyż od młodzięctwa cierpiał na nerwowy tik – co tu właściwie zaszło?

– Tych czterech rycerzy Zakonu – niech im ziemia lekką będzie – zaczęło mnie bez powodu wyszydzać. A tu  widzisz końcowy efekt ich mowy nienawiści. 

 

Mniebój przez dłuższą chwilę podziwiał poskręcane ciała wrogów, po czym z uznaniem spojrzał na przełożonego. 

– Jednak to nie ja uczyniłem – wyprowadził go z błędu pan z Rajgrodu. – Wiesz przecież, że brzydzę się przemocą. Tamta kobieta to sprawiła – dokończył, wskazując na postać drzemiącą pod wielkim drzewem. 

– Ale to… to przecież jest… Mariol! – Ucieszył się rycerz, bezbłędnie ją rozpoznając. 

– Znasz ją? Ale jak to? 

– A kto by nie znał legendy Polski narodowej?! Mariol, kobieta Grzmot, bo potrafi równie skutecznie grzmotnąć ręką jak i przygrzmocić wonią pierdu z odbytu. Rozgniata orzechy rzycią z taką łatwością, jakby te były marnymi ślimakami. Ponad wszystko uwielbia pożywną zupę z bobra, gdyż od młodości była żertą dziewczynką. Córka nieznanego ojca, Krzyżaka bez imienia, co zbałamucił jej polską matkę podczas sadzenia cebuli Wychowana w lesie z jednorożcami… 

– Jednorożcami? Zaiste, widzę, że popuszczasz wodze fantazji, mój drogi – surowo przerwał mu Suchostój. 

– Ależ zapewniam, że historia ta jest…

– Dość tych fantazji! Przypominam ci, że jesteśmy chrześcijanami i nie dajemy wiary w istnienie takich magicznych stworów, które są jawnym zaprzeczeniem tego, co wiemy o stworzeniu. Dopiero powróciłeś z misji, podziel się więc lepiej jej wynikami, niż filozofowaniem o nieistniejących gatunkach zwierząt. 

 

Obaj mężczyźni pochylili się nad stołem i zaczęli szeptać między sobą zawzięcie. 

 

Rozdział siódmy – Doktor Złoty Dąb

   Na następnym popasie, w oberży pod wielkim dębem, strudzeni wędrowcy zażądali podania mięsiwa i napitku godnych wyczerpanych podróżnych – i w dość krótkim czasie dostali michę lokalnych przysmaków i po kuflu świeżo warzonego piwa. 

– A dokąd to panowie zmierzają? – spytała wścibska karczmarka. Zbyli ją jakąś naprędce wymyśloną bajeczką, gdyż z pewnością była germańskim donosicielem, a takich zawsze należało wodzić za nos i robić w przysłowiowego konia. 

 

W międzyczasie na jedną z ław wstąpił mały facecik z wąsikiem, chrząknął i rozpoczął swoje wystąpienie:

– Jestem doktor Janko Złoty Dąb z Ligi Przeciw Wymiotom, w skrócie LPW. W naszej dalekosiężnej działalności nie chodzi nam o wymiotujących pijaków, a raczej nade wszystko chcemy roztoczyć ochronę na tymi, którzy ulegają przymuleniu z powodów jadła lub choroby. Rzyganie jest bowiem wielce niewygodną sprawą, na dodatek cuchnącą i chyba nikt z nas tu obecnych nie chciałby wydalać ustami bez przyczyny. Akcja Stop Wymiotom – w skrócie SW – ma na celu odpowiedzieć na pytanie: co należy czyni, lub czego nie czynić, by zapobiec torsjom. Przede wszystkim musimy wycofać z obiegu nadpsutą żywność…

 

W tym momencie karczmarz zastrzygł nerwowo uszami, a Suchostój i Mniebój podnieśli wzrok znad michy na wpół skisłej pieczeni z podejrzanymi dodatkami w środku. 

– … i zminimalizować w ten sposób choroby wywołujące rzyganie. Uporczywe nasyłanie kontroli na nieuczciwych handlarzy i właścicieli gospód także w dużej mierze zapobiegnie zatruciom. Będzie to jednak dopiero pierwszy etap naszej wspólnej walki o nierzyganie. Drugim etapem… 

 

Wykład przerwał nagle średniowieczny długodystansowy biegacz leśny Alfred Berlin, który codziennie wyprawiał się w pobliskie knieje, aby tam dbać o dobrą formę fizyczną. Stanął u wejścia do przybytku, bacznie rzucił okiem po zebranych, po czym oskarżycielsko skierował palec wskazujący na posilających się Polaków: 

– O, Polacy! A nie wiecie, że to jest miejsce dla Niemców, położone na rodzimej niemieckiej ziemi?

– Ależ drogi panie – rzekł Pogrobowiec w języku rodowym przybyłego. – Podróżujemy z Niderlandów, aby sprzedawać Krzyżakom najprzedniejsze kawałki mięsa, albowiem jesteśmy rzeźnikami. 

– I macie tak czyste dłonie? – Zadrwił Alfred. – W tym fachu to jakiś wyjątek. Wypierdalać stąd! To niemiecka miejscówka.

– A co ci się nie podoba?   

 

Oczy wszystkich zebranych zatrzymały się na hożej kobiecie, otrzepującej ubranie z listowia.  Powoli zbliżyła się do Niemca, obejrzała go od stóp do głowy, po czym wycedziła powoli: 

– A mam powiedzieć, kim ty jesteś?

– Tylko nie per: ty – zapiekł się Herr Berlin. – Tylko nie mów mi na ty… stara babo. 

– Ten blady syn ma duże problemy z rozróżnieniem płci i nie raz znajdywano go, jak spacerował w kobiecych ciuszkach żony – zadrwiła głośno Mariol, gdyż to ona była tą, która przyszła na pomoc rodakom. 

– Co? Ja… ja… ja przecież nie mam żony! I dlatego… jestem rycerzem, który…

 

W tym momencie Kobieta Grzmot uderzyła Niemca tak mocno, że ten poleciał aż na sam skraj lasu, wbijając się z jedno z drzew. A jego mały bojowy mieczyk – złamany w połowie – upadł smętnie na trawę. 

 

C. d. N.

 

Dobra Cobra

Luty 2019

 

Image by macrovector on Freepik