Falujące auto 1

 

Falosław Torbacz – syn Józefa, prezesa, nader agresywnie pozyskującej klientów, firmy spedycyjnej Torbacz i Trzej Synowie – otworzył lodówkę i wyciągnął z niej butelkę ulubionej oranżady. Odkręcił z sykiem zakrętkę i wypił kilka łyków zimnego napoju. 

Wciąż wspominał historię, którą przeżył ostatniego lata, zaraz po swoim śmiałym, marcowym  wypadzie do Londynu, gdzie zwiał z powodu nienawiści do swojego ojca, który był brzydki na zewnątrz i w środku. W wolnych chwilach, zamiast zgłębiać tajniki spedycji, młody Falosław – ku bardzo słabo zawoalowanej nienawiści swego rodzica – wolał ćwiczyć elektryczny break dance. Bowiem na fali popularności tańca w telewizji uwierzył, że właśnie w Anglii czeka na niego ziemia obiecana. Wyobrażał sobie wieść tam życie takie, jakie zazwyczaj przedstawiają twórcy rapowych teledysków: bogaci faceci ze złotymi łańcuchami na swoich grubych szyjach, napalone, piękne, roznegliżowane babki oraz super bryki i eleganckie alkohole. 

 

Rzeczywistość niestety nieco zweryfikowała te młodzieńcze wyobrażenia. Na dodatek okazało się, że jest tam strasznie drogo. Głodny i przemarznięty chłopak trafił po trzech dniach pobytu na Wyspach do polskiej ambasady, gdzie z litości – po licznych telefonach od rodziny – udzielono mu pożyczki na bilet autobusowy do domu. 

Stary Torbacz, w oczekiwaniu na powrót marnotrawnego syna, z namaszczeniem szykował bat na jego dupę.

 

Biatlonistka Małgorzata Ruchała wychodząc za mąż w jednym z wywiadów zapowiedziała, że na pewno nie będzie miała podwójnego nazwiska. Warto nadmienić, że jej przyszły mąż nazywa się Bosko.

Dobra Cobra – autor tak nudny, że nawet sny ma co noc te same –

 prezentuje dziś opowiadanie na wskroś współczesne pt.

 

Falujące auto

 

Ojciec przynosił z lasu trujące grzyby. Nie szkodziły jej, bo zakładała majtki na lewą stronę

 

   Wysiadając w Warszawie, przypadkowo, ale jakże fartownie, Falosław znalazł w autobusie reklamówkę z funtami – pozostawioną przez jednego z pijanych pasażerów za oparciem fotela. Młody Torbacz nie został należycie wychowany i radośnie skorzystał z cudzego nieszczęścia, nie myśląc nawet o dramacie poszkodowanego i utracie jego wielomiesięcznego zarobku.

 

Najpierw wyskoczył do kantoru, wymienił walutę na złotówki, a potem poszedł na wystawny obiad do Świata Burgerów – zaparkowanego nieopodal, zdezelowanego autobusu z szybkim żarciem, podstawianym codziennie dla wygłodzonych i zgnębionych pracowników okolicznych biur. 

W nowobogackim geście postawił nawet po hambugsie trzem ładnym panienkom, kręcącym się tam, i w kółko szczebiocącym piskliwymi głosikami! Ale dziewczyny naciągnęły go tylko na jedzenie, nie chcąc dać nic w zamian, nawet zabawić dłuższą chwilą rozmowy. Po spożyciu zafundowanego posiłku – całe w uśmiechach – oddaliły się pośpiesznie, nie wiążąc z tą znajomością żadnych planów na przyszłość.

Młody Torbacz nie wiedział, bo i skąd, że panny znały się dobrze na ludziach, były bowiem liderkami klubu anonimowych alkoholików „Podaj Rękę” w Gniewie, koło Malborka. A do Warszawy przyjechały z wycieczką – nagrodą dla najwytrwalszych pacjentów odwykowni.

 

   Wracając pociągiem osobowym do rodzinnego miasta Szydłowiec, chłopak ujrzał, postawioną na rogatkach Radomia reklamę komisu samochodowego Niezawodny Salon Aut Używanych U Pobożnego Stefana. Nigdy nie posiadał własnego samochodu, ale myśl nabycia takowego bardzo mu się spodobała. Wyskoczył więc szybko z pociągu, gdy ten tylko zwolnił na w kółko  remontowanych rozjazdach. 

 

Wiedziony impulsem posiadania eleganckiej fury skierował swe kroki do bramy, na wzór średniowieczny szczelnie oklejonej kolorowymi chorągiewkami i proporcami. Tam, po godzinie pełnej wahań, strachu, zimnego potu i targów z usłużnymi lecz kategorycznymi sprzedawcami, wyjechał na główną arterię Radomia dwudrzwiowym białym Mercedesem z rozsuwanym dachem, słynny rocznik 1965. 

Na drogę otrzymał głośne i wypasione błogosławieństwo właściciela salonu.

 

   Licznik auta zapewne był wielokrotnie cofany, o czym chłopak nie miał zielonego pojęcia, bo nie znał się wcale na biznesie aut używanych, czerpiąc swą całą wiedzę motoryzacyjną jedynie z kolorowych obrazków, zamieszczanych w miesięcznikach. Sfatygowany silnik samochodu chodził dość nierówno, a lakier dawno już zmatowiał. Po kilku kilometrach jazdy entuzjazm młodzieńca nieco przygasł, ponieważ musiał zapłacić mandat za niesprawny system oświetlenia. Ale kiedy wreszcie wydostał się z miasta na boczną drogę do Szydłowca – alternatywną dla nowo wybudowanej, płatnej ekspresówki – powróciła entuzjastyczna duma posiadacza pięknego auta.

 

Był wspaniały, słoneczny letni dzień. Muchy brzęczały na polach, kruki, sroki i gołębie leniwie unosiły się w czystym powietrzu, a świerszcze i motyle uderzały o przednią szybę. Gdzieś w dali przebiegła mała mysz, podążając polną ścieżyną do swych ziomków. Ciepły wiaterek owiewał młodzieńca, z ochotą zaczął więc podśpiewywać do wtóru rockowych kawałków, docierających z włączonego radia, które – chwalić Boga – działało.

Po dziesięciu kilometrach podróży na desce kontrolnej zapłonęła czerwona lampka. Na pobliskiej stacji benzynowej zaś powiedziano mu, że nie ma już ani kropli gazu w stulitrowym zbiorniku, zrobionym z pospawanego bojlera, który zajmował zdecydowaną część bagażnika auta. Młodzieniec poprosił o  średnią dolewkę. Dopiero wtedy zorientował się, że w aucie przecieka też chłodnica. 

 

Kiedy rzecz całą zobaczył pompiarz, mruknął pod nosem: 

– O, kurwa! – i wzniósłszy oczy do nieba, zatankował Falosławowi gaz na dalszą drogę. Po czym doradził, aby czym prędzej oddał wóz do punktu zakupu. Na odjezdnym zaś z obrzydzeniem zdarł ze zderzaka świętobliwą naklejkę Niezawodnego Salonu Aut Używanych.

 

   Pobożny Stefan stał na placu z różańcem w ręku, lekko poruszając ustami w rytm odmawiania  kolejnych zdrowiasiek. Swoimi świńskimi oczkami cały czas z czujnością nadzorował kręcących się po placu potencjalnych nabywców oraz wchodzących im w tyłki pracowników Salonu. 

Nic nie uchodziło jego uwadze. Widział, że Polakowskiego trzeba zwolnić, bo się opieprza w robocie i nie wyrabia sześciuset procent normy, tak jak inni, którzy biegali truchcikiem, a spod ich nóg wydobywały się obłoczki kurzu.

– Chciałbym oddać dopiero co zakupiony samochód – rzekł Torbacz ze szczerą, młodzieńczą naiwnością.

 

Właściciel salonu spojrzał na niego z nieukrywaną pogardą. Znał ten typ klienta. I wiedział bardzo dobrze, jak sobie z nim radzić.

– Chcesz złamać nasze święte przymierze, synu? – spytał w prorockim uniesieniu.

– Przymierze?

– Albowiem dla mnie umowa sprzedaży to świętość. Puściłem ci jeden z najlepszych produktów, z tych zgromadzonych na moim placu – wskazał ręką na setki błyszczących aut, poustawianych rzędami hen aż do pól porośniętych zbożem.

– Ale ten Merc ma…

– Zamilcz! – krzyknął Pobożny Stefan – Mercedes. Mer-si-des – tak się wymawia z szacunkiem nazwę tej marki po anglosasku – pouczył go. – To król szos, który nigdy się nie psuje.

– Może i tak, ale strasznie dużo chla na setkę, bo po kilku kilometrach zabrakło mi paliwa.

– Boś nie zatankował go przed jazdą. A co myślisz, że będę jeszcze sponsorował twoje podróże, młody? – oburzył się sprzedawca.

 

W tym samym momencie z koła samochodu niespodziewanie oderwał się srebrzysty kołpak i zatoczył smętnie kółko po utwardzonym klepisku.

 

Pobożny Stefan przywalił boleśnie w krocze młodzieńca trzymanym w ręce solidnym różańcem i wykrzyknął:

– Śmiesz krytykować mój specjalny wybór dla ciebie? I ten czas poświęcony twojemu wyborowi? Mówisz, że ten piękny Mercedes ci się nie podoba? Wypierdalaj mi stąd, młody, w trymiga, bo jak wypuszczę psy, to na dupie przez ruski rok nie usiądziesz!

– Ale wydaje mi się, że rękojmia obejmuje wypadki, gdy klient chce…

– O święci niebiescy! – krzyknął właściciel Salonu. – Jeszcze mnie na dodatek chce straszyć prawami kupującego! Mnie, weterana branży motoryzacyjnej, przez duże M pisanej! 

 

Pobożny Stefan ukląkł na ziemi i zaczął żarliwie błagać niebiosa:

– Panie, jeśli ten gówniarz w tej chwili nie odjedzie, ześlij na niego plagi większe od tych egipskich! 

 

Przerażony Torbacz – wychowany przez matkę w poczuciu katolickiej winy grzechu pierworodnego i bojaźni wobec kapłanów, zastępujących Boga na ziemi, oraz mogących w cudowny sposób zaistnieć kar Bożych – czym prędzej wskoczył do auta i wcisnął gaz do dechy. Za sobą słyszał coraz słabsze odgłosy gorliwych modłów pobożnego właściciela Niezawodnego Salonu:

– Pozwól mi, Panie, spuścić moje wierne psy z łańcuchów, aby dobrze wygryzły dupę temu nieokrzesanemu młokosowi…

 

   Kawałek dalej, w trakcie podjazdu na niewielki pagórek, przegrzała się chłodnica. Falosław musiał więc na jałowym biegu zjechać tyłem kilkaset metrów do kolejnej stacji benzynowej, tam zaś płyn chłodniczy uległ zagotowaniu. Nieco wystraszonemu kierowcy udało się go ostatecznie schłodzić, po czym nalał do chodnicy świeżej wody z kranu. 

Pełen wiary, która udzieliła mu się być może od Pobożnego Stefana, ruszył w dalszą drogę.

 

Jechał między polami i lasami, podczas gdy w radiu nadawali kolejną piosenkę, której zwrotkę z entuzjazmem  zaśpiewał na całe gardło wraz z wykonawcą:

Byłem w Ryjo, byłem w Bajo, miałem bilet na Hawajo,

byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie

wszystko huj, bo ja wam mówię wszystko huj,

może czasem trochę mniejszy, ale potem jeszcze większy.

 

Wóz znów sprawował się znakomicie, a przekaz piosenki napawał właściciela auta wiarą w dobrą przyszłość, choć nie zastanawiał się nad końcową, nieco profetyczną linijką tekstu.

 

Jednak, gdy przejechał parę kilometrów znów zapaliła się lampka ostrzegająca o niedostatku paliwa. Chłopak musiał więc zawrócić, aby na znanej mu już stacji benzynowej zatankować tym razem o wiele większą ilość gazu. Kiedy powrócił na szosę, zza horyzontu szybko wyszła czarna chmura deszczowa, dokonując gwałtownego ataku wodnego.

Nie stropiony i ciągle dumny ze swego nabytku, młodzieniec zjechał na pobocze, odpiął taśmy przytrzymujące złożone płótno i nacisnął guzik rozciągający dach. Rozległ się przeciągły zgrzyt, uniósł się białawy dymek, ale poza tym nic więcej się nie wydarzyło. Przemoczony Torbacz biegał w panice wokół auta, usiłując ręką przesunąć rusztowanie, pręty były jednak doszczętnie zardzewiałe.

Obrzucił swój samochód spojrzeniem pełnym wyrzutu. Potem zasiadł za kierownicą, czując, że spodnie przemakają mu od coraz większej kałuży, powstałej na czerwonym, skajowym siedzeniu. Odgarnął z oczu mokry kosmyk włosów i włączył wycieraczki, które też, dziwnym trafem, nie zadziałały.

 

Entuzjazm kierowcy znacznie zmalał. Jechał przez kilkanaście kilometrów w strugach deszczu, podzwaniając zębami i z pasją obmyślał rewizytę w Niezawodnym Salonie Aut Używanych w Radomiu. Miał wielką chęć zawrócić i w iście westernowym stylu wybić zęby właścicielowi salonu i jego miodoustym, usłużnym pracownikom. Wtedy pomyślał też po raz pierwszy w życiu, że nie miałby nic przeciwko skorzystaniu z ojcowskich rozwiązań siłowych, stosowanych w jego – podstępnej i nie do końca czystej moralnie – działalności zawodowej. Zaczynał podziwiać rodziciela, który nawet swojej jedynej córki nie zawahał się oddać w leasing operacyjny, byle by tylko pozyskać kolejny intratny kontrakt. Tatuś zawsze szedł po trupach do celu.

 

Nastrój młodzieńca poprawił się wszakże z chwilą, gdy chmury rozeszły się, a słońce nieoczekiwanie zalało okolicę swoim jasnym blaskiem. Odeszły też depresyjne myśli, a życie znów wydawało się piękne. Ciepło skutecznie osuszyło samochód i jego właściciela. W rzeczy samej  trochę go oszwabiono, ale co z tego? Samochód tak czy owak posuwał się przed siebie, a kiedy wskaźnik poziomu paliwa znowu zaczął histeryzować, Torbacz niemal z radością pośpieszył koić potrzeby niedożartego silnika na kolejnej, napotkanej po drodze, stacji autogazu.

 

Cdn…

 

Dobra Cobra

Grudzień 2013

 

Opowiadanie także w wersji audiobooka:

Vector image by VectorStock / Robot