Na ratunek

 

Znów przyśnił mi się mój ukochany tatuś, nieboszczyk:

– Synu, twój najbliższy dzień będzie najważniejszym dniem w całym twoim dotychczasowym życiu… – powiedział i chciał jeszcze coś dodać szczególnego, gdy…

– Heniek, on nie ma racji! – krzyczy mi brutalnie do ucha moja żona.

– Co? – siadam na łóżku, starając otrząsnąć się z letargu.

– Spałeś już?

– No… nie wiem, bo już spałem. Co jest Hela?

– Heniek, ja chyba umieram! – mówi z rozpaczą. 

Koncentruję rozespany wzrok na jej twarzy. Nie wygląda zdrowo. Widzę, że z uszu żony wycieka powoli jakaś gęsta, ropna wydzielina.

 

Wyskakuję z łóżka i zakładam grube, barchanowe kalesony. Podchodzę do okna i spoglądam na termometr: wskazuje minus trzydzieści dwa stopnie. Zima tego roku jest mroźna i ostro daje się we znaki. Z trudem wciągam grube filcowe spodnie oraz dodatkowe wełniane skarpety.

 

Dobra Cobra przedstawia opowiadanie w pełni ostateczne, 

rozgrywające się w dość krótkim czasie i na stosunkowo małej przestrzeni p.t.

 

Na ratunek

 

   Żona jęczy w kącie, że boli ją coraz bardziej. Pędzę do drugiej izby, potykając się o puste butelki po winie owocowym.

– Co robić? Hela umierać zaczyna!

Babka spogląda na mnie niewidzącym wzrokiem, beka solidnie po czym zaczyna śpiewać na całe gardło:

– Bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce!!! Lalala… A nie masz może przypadkiem szluga? Bo mi się akurat skończyły…

– Hela, ty usiądź, a ja pójdę wezwać pogotowie… 

 

Zamaszystym ruchem zarzucam na siebie futro, pamiętające jeszcze czasy wuja Protazego. Niechcący zawadzam rękawem o stojący niedaleko komputer i zwalam go na podłogę. Zestresowany ustawiam ostrożnie naszego jedynego żywiciela rodziny z powrotem na stołku. U nas zimą krucho z robotą jest. Czasem wpadnie sprzątanie domu po zmarłym, jakieś odśnieżanie albo zaklejanie reklam konkurencji. A za rozesłanie za pomocą komputera mailingu do 60 tysięcy odbiorców dostaję na rękę całe 20 złotych! Ale teraz nie ma niczego, musiałem więc niedawno rozwiązać umowę z dostawcą internetowej usługi telekomunikacyjnej. 

 

*

   Po chwili jestem pod sklepem. Biorę do ręki słuchawkę telefonu, wpatrując się na wymalowane na ścianie czarną farbą hasło: Polska mistrzem Polski.

Aparat nie działa – pewnie zamarzł. Albo zepsuła go przesiadująca tu w kółko młodzież. Przez wysokie zaspy biegnę do plebanii. Za bramą tracę równowagę, upadam i przywalam głową w metalowy słupek, na którym trzymany jest pies obronny, wabiący się Torkfemada. Skąd u niego wzięło się takie dziwne zagraniczne imię? 

Trochę zamroczony dzwonię do drzwi:

– Niech będzie pochwalony! Księże proboszczu, Hela mi choruje gwałtownie i po pogotowie dzwonić muszę. 

Wszystko jest jasne: karetka nie dojedzie, bo cały kraj zasypany jest. Otrzymuję jednak od operatora dobrą radę:

– Niech pan jak najszybciej dostarczy chorą do szpitala własnym sumptem.

Odkładam słuchawkę na wysadzany kością słoniową aparat telefoniczny, wyprodukowany w stylu starodawnym. Mój pasterz składa ręce jak do modlitwy:

– Jedynie to koń by może przeszedł… – szepcze księżowsko słodkim, wszystkowiedzącym głosem. We dwóch wyglądamy przez okno na zawalone śniegiem podwórze. Całuję na pożegnanie wielebną rękę proboszcza i migusiem pędzę do obory.

 

*

Wyciągam z kieszeni kostki cukru i czule gładzę chrapy kobyły: 

– Pojedziemy, Luśka?

Zaczepiam konia do sań wyściełanych kocami i biegnę po żonę. Nie jest dobrze. Oprócz tej gęstej wydzieliny z jej uszu zaczyna się sączyć także ciemnoczerwona krew. Owijam Helę trzema owczymi skórami i biorę ją na ręce, puszczając przy tym z wysiłku soczystego, ale jakże zjadliwego bąka. To owoc naszej wysokobiałkowej diety, zapewne ubogiej w witaminy. 

– Wio! – spinam kobyłę i sanie ruszają w drogę. Zaczyna wiać i momentalnie wpadamy w śnieżną zadymkę. 

 

   Zaraz za wsią, przy przydrożnej kapliczce, niewyraźnie widzę jakieś skulone, ośnieżone postacie. Z ciekawości zatrzymuję sanie i ostrożnie podchodzę bliżej. Po jasnej teczce jednego z nich rozpoznaję zamarzniętych na kość jehowych, którzy nie dalej, jak wczoraj po południu obchodzili wieś i rozdawali kolorowe broszury. 

Teczka z pewnością nie będzie im już potrzebna… Pod wpływem coraz silniejszego wiatru na moją głowę spada krzyż, który był umocowany na daszku kapliczki. A może to ręka boska tak mnie karze z powodu przekroczenia przykazania: nie kradnij? W każdym razie boli.

 

*

   Mróz trzyma i siecze drobinkami lodu w twarz. Szczelniej zawiązuję szalik i popędzam konia.

Gdy po kilku godzinach docieramy pod budynek pogotowia, Luśka aż paruje z wysiłku. Okrywam ją jednym z zabranych z domu kocy i biorę żonę na ręce. Twarz Heli jest biała niczym papier. Nie zwiastuje to niczego dobrego. Zataczając się po śliskim podjeździe, podchodzę do drzwi wejściowych, które otwieram silnym kopniakiem. Wewnątrz panuje chłód, półmrok i nieporządek. W kątach walają się zakrwawione bandaże, a na kaloryferze siedzi samotny szczur, obrzucając mnie czujnym spojrzeniem.

– Pomocy! – krzyczę na całe gardło. 

 

Po dłuższej chwili z jednego z pomieszczeń wychodzi lekarka w białym fartuchu i zaprasza zmęczonym tonem głosu:

– Pan wejdzie. 

Kładę moją kobietę na skajowej leżance przykrytej jednorazową folią.

– Żona chora… – zaczynam, bo właściwie nie wiem, co powiedzieć.

– A co jej dolega?

– Ano widzi pani, ta… ta wydzielina się toczyć w nocy zaczęła i… krew jej idzie z ucha…

 

Doktorka uważnie bada Helę.

– Nie jest dobrze – wyrokuje. – Musi pan ją szybko zawieźć do szpitala.

– Koń zmęczony…

– Nie mamy karetek, wszystkie są na wyjeździe. Mamy trzy porody, zawał i jedno niechrześcijańskie samozadzieżgnięcie. A jeszcze ta śnieżyca – pewnie prędko nie wrócą… Jeśli chce pan, aby pańska żona z tego wyszła, musi pan jak najszybciej zawieźć ją do szpitala.

Po głowie mi kołacze, co to może być to niechrześcijańskie samocośtam, o którym mówiła pani doktór?

 

*

   Znów wkładam żonę do sań, okrywam ją czym się tylko da i poganiam parującą kobyłę przed siebie.

 

Szpital nocą nie wygląda wcale lepiej od pogotowia. Panuje półmrok, jest zimno i pachnie karbolem. Hela zostaje natychmiast przeniesiona do sali przyjęć. Jednak po chwili następuje impas w leczeniu:

– Pańska żona nie ma przedłużonego ubezpieczenia – stwierdza pielęgniarka. – A bez tego nie możemy się nią zająć.

Zaczynają puszczać mi nerwy:

– Ona może i w tej chwili umierać zaczyna! – wykrzykuję oburzony.

– Może i tak, ale kto zapłaci grube pieniądze za leczenie? Ja mam za to płacić? 

Z oddali słyszę dosyć wyraźnie głośno przeklinającą kobietę:

– Stefan, tu skurwysynu jeden, by cię huj strzelił miedzy te twoje kaprawe, zezowate oczy! Ale żem była głupia, żem się z tobą zadała! Jak żeś se nie potrafił huja zawiązać w pęceł i dzieciaka żeś mi od razu zrobił, to tera se go urodź, ty kutasie złamany jeden! O, żesz, jak kurwa jebana boli! Pewnie ten pierdolony osesek będzie mnie całe życie męczył aż do śmierci, jak brat mamusię! Matko przenajświętsza, za co mnie to wszystko spotkało? A babcia mnie przecież, kurwa, wyraźnie ostrzegała…

 

*

   Podbiega do nas młody lekarz. Biorę go na stronę i szybko tłumaczę, jak się sprawy mają. Nie wygląda na przekonanego, sięgam więc do kieszeni i wyciągam ostatnie pieniądze, które przezornie chowałem na czarną godzinę. 

Po niedługim czasie podchodzi do mnie pielęgniarka:

– Potrzebne jest lekarstwo, aby żona jak najszybciej je zażyła. Pan pojedzie i kupi w aptece. Ta na drugim końcu miasta pełni dzisiaj nocny dyżur.

 

   Wierna Luśka znów ciągnie sanie. Przejeżdżamy przez puste i ciemne ulice, których nie mogą rozświetlić stojące z rzadka latarnie. Płatki śniegu wirują wokoło i wpadają za kołnierz futra. W aptece zrobią lek, ale trzeba poczekać. Po upływie godziny wracam do szpitala. Pucołowata salowa informuje mnie, że z powodu pogorszenia stanu zdrowia żonę trzeba było przewieźć na oddział intensywnej terapii.

Na piętrze znów powtarza się ta sama śpiewka: ubezpieczenie nie opłacone.

– A z czego ja mam je płacić?! – protestuję. 

Wreszcie staje na tym, że zgadzają się na podanie przywiezionego leku pod nadzorem lekarza, ale potem muszę zabierać żonę do domu. Proszę, żeby choć do rana mogła poleżeć na sali w cieple.

– A kto za to zapłaci?

 

*

   Ostrożnie wsadzam Helę do sań i znów opatulam ją, czym się tylko da. Zaczynam szukać pomocy. Odnajduję posterunek policji, ale jest zamknięty na cztery spusty. Podjeżdżam pod dworzec kolejowy i wnoszę żonę do środka. Siadam na zimnej posadzce, a mym ciałem wstrząsa mimowolnie bezsilny płacz.

Karmię wyziębioną Luśkę sianem, daję jej też kilka kostek cukru, które tak lubi. Wracam po żonę i widzę, że leży na wznak na środku dworcowego korytarza. Jak mnie przez chwilę nie było ktoś zerwał z niej trzy futra, w które była ubrana. Skurwesyny miastowe złodzieje! Nie mają żadnego szacunku nawet dla umierającej. Zdejmuję z konia koc i szczelnie okrywam nim Helę. Jej czoło jest coraz bardziej rozpalone.

 

W siedzibie straży pożarnej nie czuję się bezpiecznie. Podpici mężczyźni lubieżnie popatrują na moją kobietę. Gdy wracam z kibla, jeden z nich bez skrępowania obmacuje nieprzytomną żonę. Odganiam go brutalnie i na sali od razu robi się niemiła atmosfera.

– Jak ci się nie podoba, wsioku, to zjeżdżaj do siebie!

Na plebanii nikt nie odpowiada. Tak skończyły mi się wszystkie możliwe rozwiązania sytuacji. Trzeba brać nogi za pas i czym prędzej wracać.

 

*

   Zamieć śnieżna pcha nas w kierunku domu. W myślach przewidywałem, że koń może paść, ale nie sądziłem, że nadejdzie to tak szybko. Płacząc ostatni raz wyprzęgam kobyłę, spycham sanie do rowu, a żonę wsadzam na plecy. Nie wiem dokładnie gdzie jesteśmy. Staram się iść między drzewami rosnącymi wzdłuż drogi. Z tyłu chyba słyszę złowieszcze wycie sfory wygłodniałych wilków.

Nie zdaję sobie sprawy z upływu czasu. Nie czuję już rąk, wiatr dawno zdarł mi czapkę, a po mojej szyi cieknie krew, wypływająca z ust ukochanej Heli. Robi się szarówka, ale przez szalejącą zamieć nadal prawie nic nie widać. W oddali słyszę chyba dzwony naszego kościoła. Z wielkiego wysiłku,  stresu i zmęczenia wymiotuję. Po chwili upadam w głeboki śnieg. 

Zbieram się w sobie, wstaję z trudem, biorę żonę na barana i próbuję kontynuować tę naszą morderczą wędrówkę. Idę coraz wolniej, a przed oczami zaczynają mi latać białe plamy. Zmuszam ciało do zrobienia każdego kolejnego kroku. Ramiona mam zdrętwiałe od przerastającego moje możliwości ciężaru. Jak żywe stają mi obrazy z niedawno oglądanego filmu o niepokojąco złowieszczym tytule: „Morderczy sweter“. Po pewnym czasie – zupełnie jak w zwolnionym filmie – przed moimi oczami przebiega całe życie. Znów staję nad trumną tatusia… 

 

   Niespodziewanie przypominam sobie, jak w upalne, letnie popołudnie zaganialiśmy krowy do obory, a piersi Heli tak niesamowicie falowały pod jej bluzką. Po raz pierwszy całowaliśmy się przy roztrząsaczu gnoju, czego wynikiem był dziwny skurcz gdzieś w dole brzucha. Po chwili widzę jak biliśmy się z chłopakami na wiejskiej zabawie – w ruch poszły sztachety, orczyki, deski i co tam jeszcze było pod ręką. A później nastąpiło ostre migdalenie z ukochaną w stogu siana. 

Dlaczego sobie takie rzeczy akurat teraz przypominam? Chyba znów upadłem, bo czuję w ustach śnieg. Nagle zaczyna robić mi się tak dobrze…

 

*

   Nie wiem jakim cudem, ale docieramy wreszcie do domu. Kładę żonę obok pieca, ładuję do niego pełno drewna i rozpalam ogień. Znów wymiotuję. Chcę podać Heli lekarstwo, ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Może wypadło z kieszeni podczas powrotu?

Nic więcej nie mogę już zrobić. Jako, że w chałupie robi się cieplej, siadam na stołku i natychmiast zasypiam ze zmęczenia.

 

– Heniuś… Heniuś. 

Z trudem otwieram oczy.

– Heniuś, ja czuję, że… umieram – jęczy cicho moja żona. Zbiera siły i po chwili mówi nieco głośniej:

– Ja umieram, wiesz? Czuję to. W tej żałobnej chwili mam jednak ostatnie życzenie do ciebie.

Wstaję i biorę ją za rękę. Nie mam nawet sił, aby płakać.

– Bo my, Heniuś, nigdy… nie robilimy tego… no… no, wiesz… Od tyłu… 

– Od tyłu, Hela? – pytam przerażony, nie do końca rozumiejąc o co jej chodzi.

– No od tyłu, Heniuś. Tak wbrew naturze, wiesz… Co to  ksiądz tego zakazywał, jakeśmy na nauki małżeńskie uczęszczali. Nie pamiętasz?

 

Pamiętałem.

– I ty tak od tyłu… teraz… w tej dramatycznej chwili chcesz figlować?.. Chcesz, żebym ja…ciebie…teraz…

– Nigdy nie doświadczyłam, a mówią, że człowiek musi wszystkiego popróbować w życiu, a co dobre, tego powinien się trzymać. A ja teraz to do końca nie wiem, czy się dobrego trzymałam… Co, Heniuś? – kończy zachęcająco. 

 

Milczę.

– Dusza ze mnie uchodzi, Heniuś. Spełnij wolę umierającej.

Ostatnia wola to święta sprawa. Rozpinam spodnie. Hela słabą ręką robi znak krzyża.

Powoli obracam ją na brzuch i unoszę jej ciężką spódnicę.

 

*

   Leżąc w malignie dałbym głowę, że widzę, jak moja żona sprząta, zawiesza świeżo wyprane firanki, ogląda telewizję i nuci pod nosem swoją ulubioną weselną piosenkę… A przecież to niemożliwe, żeby poważnie umierająca… Nie, to niemożliwe! Pewnie majaczę i już. Oczy znów się same zamykają. Zasypiam z tego całego potwornego zmęczenia.

 

   Po jakimś czasie niepewnie siadam na łóżku. W izbie wysprzątane, pachnie rosołem, pranie rozwieszone, a żona krząta się przy kuchni gotując wodę na herbatę, 

Kiedy to wszystko widzę, zaczynam płakać. Łzy toczą się obficie po moich policzkach, spływają po brodzie i spadają na koszulę. Z wielkiego żalu klękam na podłodze i nie mogę wcale złapać tchu. 

Żona kuca przy mnie i gładzi po głowie:

– Heniuś, a ty nie cieszysz się, że żyję? 

– Cieszę, Hela, i to bardzo. Ale gdybym wiedział to wcześniej, to może zdołałbym w podobny sposób uratować… tatusia.

 

KoNiEc

Dobra Cobra

grudzień 2016

 

Opowiadanie dostępne także jako audiobook:

Vector image by VectorStock / Robot