Operacja

 

Na początek coś z pożółkłych kart historii medycyny:

Czopki radowe – jeden z zapomnianych specyfików XIX wiecznej medycyny – miały zapewniać mężczyznom „wybuchy radosnej żywotności”. W ich skład wchodziło masło kakaowe z domieszką radu (!) i od wewnątrz miały stymulować „osłabione narządy wymagające ożywczego wsparcia”.

Pot Umierającego – XVIII wieczny lekarz George Thomson przepisywał aplikowanie tego specyfiku głównie na hemoroidy. Jeśli problemem byłoby pozyskanie  pożądanych ilości płynu, dopuszczano przyłożenie bezpośrednio ręki wisielca do bolącego miejsca. Kurację stosowano również w leczeniu torbieli i kurzajek.

 

Dobra Cobra przedstawia potwornie naturalistyczny dramat na poły medyczny pt.

 

Operacja

 

„Obciąłem sobie palec. Oto tragedia. Mężczyzna wpada do studzienki kanalizacyjnej i umiera. To już komedia”.

Mel Brooks

 

   Zapłakany Bolesław Ćmężycki wyszedł właśnie ze Studia Włosa Łonowego „Menda i Syn“. Ze spuszczoną głową, powoli, kroczył posuwiście szurając butami i wpadając, od czasu do czasu, na przechodniów. Jeden nic nie odpowiedział, drugi wyzwał od pijaków, trzeci chciał dać w mordę, a czwarty to nawet próbował się przytulić. Bolesław nie zwracał na to uwagi. Pogrążony w żalu, bez żadnej nadziei, którą skutecznie odebrano mu w Studiu Włosa Łonowego, szedł bez celu przed siebie. Ostateczna diagnoza brzmiała: nijak nie da się przyszyć tragicznie odciętego prącia.

 

*

   Ćmężycki szefował rodzinnej firmie pogrzebowej Polski Fjuneral. Objął ją, będąc stosunkowo młodym i niedoświadczonym adeptem sztuki grabarskiej. Gdyby nie tragiczny wypadek ojca, z pewnością nadal wiódłby życie proste i nieskomplikowane. Otóż pewnego pięknego dnia, z powodu zbyt małego przekroju jednego z wykopanych świeżo grobów, tatuś musiał postawić trumnę na sztorc. Mocował się z nią niczym oblany potem Herkules, gdy nagle skrzynia z zawartością nieszczęśliwie wyśliznęła mu się z rąk i natarła całym ciężarem na jego głowę. Razem wpadli do dołu… Tak zasłonił firankę swojego życia.

 

   Czasy nie były lekkie. Ojciec Bolesława miał swoich stałych klientów, chował całe rodziny i pokolenia. Nie raz i nie dwa wiódł ostatnią drogą seniora rodu, a ukradkiem przyglądał się jego rodzinie, idącej powolnym krokiem za skrzynią. Wypatrywał wśród nich oznak słabości, śladów jakiejś przewlekłej choroby na licu czy chwiejnego zachowania. Jego oko bezbłędnie potrafiło rozpoznać kto i w jakim terminie będzie w nadchodzącym czasie wybierał się na tamten świat.

Zawód  Ćmężyckiego – seniora – otoczony był swoistą estymą. Ludzie kłaniali mu się w pas, gdy chodził ulicami miasta, bo każdy wiedział, że prędzej czy później spotka go na swej drodze. W mięsnym dostawał zawsze najlepsze kawałki bez kości, na dworcu kupował bilety bez kolejki, a kobiety marzyły o spędzeniu z nim choćby jednej jedynej nocy. 

Od przeznaczenia  nie było jednak odwrotu.

 

   Czasy uległy zmianie, upadł ustrój i – jak wszędzie – pojawiła się konkurencja w postaci zagranicznej sieciówki Last Hades Ltd. Nowa firma obniżała koszty, za nic miała uczciwość, idąc na ilość, gubiła gdzieś po drodze tradycję i szacunek dla tego fachu. Ale kto na to zważał? W świecie, gdzie panował materializm, wszyscy szukali oszczędności. Byleby było taniej. Kolorowe wieńce, wytwarzane poniżej kosztów przez pracujących w pocie czoła za miseczkę ryżu Chińczyków, pomalowana na czarno dykta i pełna automatyzacja procesu pochówczego pozwalała ciąć koszty. 

Zasady sztuki fachu grabarskiego odchodziły powoli w cień. Nocą podmieniano zwłoki, upijano nie swoich grabarzy oraz kościelnych, wybijano szyby u konkurencji, palono karawany. Nikt już nie mógł spac spokojnie! 

 

   Zdarzało się nierzadko, że rodzina sama dzwoniła do Last Hades Ltd, siedząc przy ciepłym jeszcze ciele umierającego, aby dostać prowizję za zgłoszenie pochówku. Straszne rzeczy działy się w – ze wszech miar skorumpowanym – pogotowiu ratunkowym. W imię zarobku nie wahano się przed używaniem niedozwolonych środków, wśród których zmiękczający mięśnie pavulon był tylko małą przygrywką. Chodziło o to, aby czym prędzej wysłać umierającego na tamten świat i szybko odebrać pieniądze. 

Umierający bardziej zatem niż śmierci obawiali się swojej własnej rodziny, pogotowia ratunkowego i księdza. Gdy tylko zauważali, że zaczynają czuć się źle – uciekali z domów, aby tylko nie trafić na oddział intensywnej opieki medycznej. Później znajdowano ich w parkach, na polach czy w zagajnikach bez szansy na jakąkolwiek reanimację. 

Zazwyczaj ostatnią rzeczą, którą widzieli na swoje oczy nie był raj, lecz złoto-czarny karawan z napisem Last Hades Ltd.

 

   Bolesław Ćmiężycki, w pogoni za cięciem kosztów własnych, zaczynał czuć, że zaprzepaszcza ideę, którą wpoił mu ojciec: „Ma być dostojnie, poważnie i wystawnie, żeby wszystkich chwytało za serce”. 

Dramat wydarzył się pewnego burzowego dnia, gdy Bolesław delikatnie zamykał skrzynię z nieboszczykiem, niepokojąc się, by  nie doszło do  eksplozji ciała, wypełnionego fermentującymi gazami rozkładu. Takie sytuacje zdarzają się i dzisiaj, gdy powietrze atmosferyczne jest gęste od ładunków elektrycznych. Nagle powiał silny wiatr, powstał przeciąg, trzasnęły drzwi kaplicy, a wieko trumny nadspodziewanie szybko opadło, definitywnie miażdżąc, znajdujące się na jego drodze, prącie grabarza juniora.

Niebawem w to miejsce wdała się gangrena, a lekarze bezradnie rozłożyli ręce. Amputacja… 

A jakby tego było mało – wkrótce zbankrutowała firma pogrzebowa jego ojca. Polski Fjuneral odszedł do przeszłości, podobnie jak piękne czasy, gdy starsi ludzie czuli się bezpieczni i kochani przez swoje rodziny, lekarzy, księdza no i grabarza.

 

*

– Witam! 

Bolesław Ćmiężycki podniósł głowę i zobaczył stojącego naprzeciwko niskiego mężczyznę, ubranego w niepozorny strój i mającego na nogach czarne, przykurzone buty. Na głowie nosił beret z antenką – dziś już naprawdę nieczęsto udaje się zobaczyć kogoś w tak stylowym nakryciu głowy. Co prawda – jak ogólnie wiadomo – moda kołem się toczy i co pewien czas znane trendy powracają, ale czy miało to miejsce akurat w tym momencie? To trudne pytanie i nawet Bolesław nie potrafiłby sobie szczerze na nie odpowiedzieć.

– Bolesławie, przyjacielu! 

 

Ćmężycki nie rozpoznawał tego mężczyzny. Mimowolnie pomacał się po torsie, czy znowu nie zapomniał zdjąć gorsetu, ale nie! Więc to nie mógł być podryw! 

– Zna mnie pan?

– No tak! Przecież jestem twoim przyjacielem!

– Kim? – Bolesław z niedowierzania zamrugał oczami.

– Przyjacielem, mówię – przekonywał facet w czarnym berecie z antenką. – No daj spokój, nie poznajesz mnie? 

 

Ćmężycki wytężał wszystkie swoje szare komórki, ile mu ich tam jeszcze pozostało, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć tego kolesia. 

– Kurwa! – przebiegło mu przez myśl.

– Nie znam cię – odpowiedział ostrożnie Bolesław. – I nie przypominam sobie…

– Co ty pierdolisz, Ćmężycki! Razem nie raz chadzaliśmy na spacery i do szkoły, i w ogóle, i w szczególe. Zresztą chuj, nieważne! Mam dla ciebie dobrą wiadomość: jest rada na to, aby ci z powrotem odrósł członek! 

 

Bolesława zatkało. Stał przed nim obcy człowiek, starający się wmówić mu, że jest jego przyjacielem, i skądś WIEDZĄCY, że ma problem z fallusem? Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. Takiego to trzeba albo ozłocić, albo…

– Chodź pan w tę bramę – Ćmężycki sprawnie pociągnął faceta w ciemny zaułek. Tam złapał go za marynarkę, przywalił mu w szczerzące się w uśmiechu kły i natarł na niego brutalnie:

– Skąd wiesz, miły, uśmiechnięty skurwysynu, że jestem Bolesław?

– Tylko nie miły…

– Milcz, kurwo jedna! – szarpnął go mocniej. – I odpowiadaj mi tu zaraz, skąd wiesz, że mam problem z chujem? Kto cię nasłał? – Ćmiężycki zamachnął się dłonią.

 

Koleś zasłonił twarz ręką:

– Panie… Ja niczego nie wiem, naprawdę – zapłakał. – Przyśniłeś mi się pan dziś, jak się zdrzemnąłem po dobrym obiedzie. Tylko nie bij pan już więcej! – Skurczył swe ciało i zasłonił  twarz.

– Gadaj! Gadaj, mówię!

– No mówię przecież; przyśniłeś mi się i we śnie poznałem wszystkie twoje sekrety…

– Jakie sekrety?

– No, kto jest twoim przyjacielem, jaki jest twój ulubiony kolor… 

 

Ćmężycki szarpnął kolesia jeszcze mocniej:

– No to kto jest moim przyjacielem?

– Bedyński. 

Bolesława przytkało po raz wtóry. Ale dzielnie pytał dalej:

– A jaki jest mój ulubiony kolor?

– Akwamaryna.

– Imię mojej pierwszej rybki?

– Bańdzioch.

– Jaki mam numer buta?

– 45.

– Kiedy się po raz pierwszy onanizowałem?

– 22 lutego 1975 roku przed południem.

– Co lubię na śniadanie?

– Bułkę drożdżową, grubo posmarowaną podwójną porcją masła, i ciepłe mleko z kożuchem.

– Kurwa… – szepnął do siebie zaskoczony Bolesław.

– Kobieta, którą uważasz w myślach za lepszą od żony! – szybko odpowiedział nieznajomy.

– O czym myślałem, jak srałem wczoraj wieczorem?

– O dużym statku gwiezdnym wielkości iluś tam galaktyk.

– Blondynki czy brunetki?

– Zdecydowanie blondynki! A właściwie blondyni. Najlepiej zafoliowane zdjęcia, bo sie nie tłuszczą…

Bolesław Ćmięźycki przysiadł na pobliskiej ławeczce i cicho zagwizdał.

– Niebywałe… – powiedział cicho sam do siebie. 

 

Mężczyzna w berecie chrząknął znacząco: 

– No to jak, wierzysz mi? 

 

Bolesław, jak to miał w zwyczaju w tego typu stresogennych sytuacjach, w zamyśleniu potarł swój zarost. –„Nikt nie wie o drugim człowieku tyle, jeśli nie zostało mu to objawione z góry, albo…“

– Nazywam się Włodek – przerwał rozmyślania mężczyzna w berecie, wyciągając przed siebie rękę.  Ćmężycki przybił piątkę:

– Bolesław – odpowiedział prosto. – Więc… co cię… Włodek do mnie – jak by to ująć – sprowadza?

– Wiem, że masz problem ze swoim członkiem. A właściwie z jego brakiem. 

 

Od razu przeszli do sedna problemu. 

– Pozwól, że zadam ci pytanie, bo wiem, że ty też lubisz zadawać pytania – kontynuował Włodek. 

– Gdyby mężczyzna miał do wyboru utratę jakiejś części ciała, to którą wymieniłby na samym końcu?

– No… bez ręki idzie żyć – dumał Bolesław. – Bez nogi też. Nawet bez jednej nerki ludzie żyją…

– Właśnie! – tryumfował jego nowy stary przyjaciel. – Na ostatnim miejscu każdy zdrowy na ciele i umyśle mężczyzna wymieniłby… chuja! Jednak wypadki się zdarzają i czasem, poprzez katastrofę lub straszny zbieg okoliczności, faceci swoją fujarę najnormalniej tracą. Zazdrosna kochanka, użynająca prącie tępymi nożyczkami, wypadek na kolei, gdy koła pasażerskiego szybko odcinają członka, pozostawiając – jak na ironię losu – całą resztę ciała nietkniętą… – zawiesił  na chwilę swoją wypowiedź. 

– Niekiedy amputacja jest koniecznością z powodu jakiejś strasznej choroby, na przykład potwornej dla mężczyzny choroby tego no… Burgera, nie mylić z hamburgerem. Albo gdy organ zaatakuje paskudny nowotwór. Takich wypadków jest każdego roku setki, jak nie tysiące. I co wtedy ma do zaproponowania medycyna? – zawiesił głos. 

 

Bolesław uniósł brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.

– A gówno ma do zaproponowania! – krzyknął Włodek. 

 

Przechodzący akurat obok staruszek bez ucha, mruknął od niechcenia:

– Gówno prawda. 

 

Włodek, wyprowadzony nieco z równowagi, nabrał powietrza w płuca i poczekał, aż dziadek oddali się w mantrze swojego codziennego spacerku wokół klombiku z kwiatami.

– Więc…

– Więc? – powtórzył Bolesław w napięciu.

– Więc… pokażę ci parę zdjęć – dokończył Włodek, wyciągając w kieszeni kurtki szarą kopertę. Rozłożył plik fotografii, które wyglądały na pornograficzne. 

 

Kamera zainstalowana na parkowej latarni też zwróciła uwagę ta te zdjęcia i skierowała na nie swój  czujny obiektyw. Wszystko zostało nagrane i zmagazynowane gdzieś tam daleko na tajemniczym, pojemnym serwerze. Rządy świata chorobliwie chciały wiedzieć wszystko o swoich obywatelach i śledziły ich na każdym kroku pod pozorem zapewnienia im bezpieczeństwa.

 

   Ćmężycki przypatrywał się fotkom. Wszystkie w dużych zbliżeniach pokazywały samcze organy w różnych pozycjach współżycia.

– „Marne pornusy“ – pomyślał. – „ Przy takich to nawet erekcji ciężko by było zaznać…“

Włodek z zapałem ciągnął dalej: 

– To, co widzisz na zdjęciach, to są wyhodowane sztucznie pełnowartościowe narządy płciowe. Osiągają pełny wzwód, pozwalają na ejakulację i prawdziwe zapłodnienie! Mają komórki nerwowe, więc czują i to może nawet lepiej, niż tradycyjne receptory…

 

Bolesławowi Ćmężyckiemu aż zakręciło się w głowie z wrażenia. To, czego tak pragnął od długiego już czasu, odnalazło go samo! Czyżby powrót do sprawnego życia płciowego mógł być prawdą? 

Włodek z zapałem opowiadał dalej:

– … odtworzenie ciał jamistych, tego skomplikowanego układu zatok odpowiedzialnych za osiągnięcie wzwodu. Dotąd było to niemożliwe i lekarze wspomagali się półśrodkami, to znaczy różnego rodzaju niedoskonałymi implantami…

Ćmiężycki znów odpłynął ku swoim myślom. – Tak blisko, zaledwie na wyciągnięcie ręki, znajdowało się rozwiązanie jego problemu. Koniec myśli o gumowej rurce, niedoskonale połączonej z kroczem i popuszczającej mocz do majtek. Jakby z oddali docierały do niego kuszące słowa faceta w berecie:

-… to prawdziwe wyzwanie. Po latach doświadczeń udało się odtworzyć pełnowartościowe ciało jamiste…

– Cisza! – krzyknął Bolesław. 

Spacerujący staruszek z jednym uchem zastygł w miejscu i z przestrachem zerkał oczami to w lewo, to w prawo.

– Panie…

– Jestem Włodek!

– Włodzimierzu – rzekł Ćmężycki dobitnie. – Zgadzam się na tę operację i chcę mieć nowego ptaka, członka, konia, chuja czy jak tam go medycyna jeszcze zwie, jak najszybciej! Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. 

 

   Włodek donośne strzelił palcami i zza rogu wyjechała okazała czarna limuzyna z przyciemnionymi szybami. Bezszelestnie otworzyły się drzwi. Szofer w czerwonej liberii z ukłonem zaprosił do środka. Ćmężycki usiadł na wypasionym siedzeniu, uszytym ze ściśle wyselekcjonowanej skóry szetlandzkiej owieczki. Samochód ruszył powoli, włączyła się cudowna muzyka, a długonoga śliczna hostessa zapytała Bolesława, czego się napije. 

– Niebo to czy piekło? Jak rozpoznać? – pomyślał.

Tymczasem Włodek udał się pędem po odbiór sutej prowizji za zdobycie kolejnego pacjenta.

 

++++++++++++++++

  Bolesław Ćmężycki leżał na sali operacyjnej, oczekując na zabieg. Zadziwiło go szczere powitanie i zainteresowanie, z jakim się spotkał w tej ultranowowczesnej klinice, ukrytej głęboko w lasach przed ludzkimi oczami. Takiego komfortu i szybkości obsługi medycznej nie doświadczył nigdy w życiu. Słuzba zdrowia kojarzyła mu się raczej z kolejkami oczekujących na numerek upoconych ludzi, chamskimi zachowaniami personelu oraz lekceważeniem samych pacjentów przez lekarzy. Stawiane diagnozy też wołały o pomstę do nieba. Chorym zalecano najczęściej lekarstwa, z których wypisywania lekarz był sowicie opłacany przez wielkie koncerny farmaceutyczne. Cała opieka medyczna została już dawno skorumpowana i szczęśliwy ten, któremu ordynowane leki przynosiły ulgę albo nawet – co graniczyło niemalże z cudem – poprawę.

 

   Bolesław Ćmężycki rozglądał się ciekawie po nowoczesnej sali operacyjnej. Po zastosowaniu odpowiedniego środka znieczulającego, podawanego dożylnie, wszystko słyszał i nawet mógł rozmawiać. Szalenie przystojna blond anestezjolog, siedząca przy głowie Bolesława, tak dozowała  dawki leków tak, aby pacjent nic nie czuł przez wymagany danym zabiegiem czas.

– Ależ ma pan szczęście być pierwszym pacjentem doktora Zygmunta Chrupka! – zauważyła z entuzjazmem.

– Hę? – zdziwił się zaskoczony Bolesław.

– No tak – oświadczyła anestezjolożka, ukazując w promiennym uśmiechu swoje piękne, równe, śnieżnobiałe zęby. – Męskie narządy wyhodowane w laboratorium profesora Chrupka są w pełni funkcjonalne. Osiągają całkowity wzwód, pozwalają na ejakulację i zapłodnienie. Na razie co prawda  królikom, ale…

– Co? – przerwał jej nerwowo Ćmężycki.

– W naszym Instytucie Medycyny Regeneracyjnej, w skrócie IMR, udało się wyhodować zastępcze prącie, które w niczym nie ustępuje oryginalnemu. Ba, wykazuje nawet lepszą sprawność – dodała nieco ciszej. – Na razie jednak, jak już mówiłam, służą tylko zwierzaczkom…

– Jak to, kurwa?

 

Anestezjolożka nerwowo spojrzała na Bolesława Ćmężyckiego:

– Te miłe króliki znakomicie nadają się do testów sprawności tego miłosnego organu – zauważyła z ciepłym uśmiechem.

– Ale ja… – z powodu pobudzenia nerwowego słowa nie chciały przejść Ćmężyckiemu przez gardło.

– Proszę się uspokoić! Najpierw nasi badacze wyizolowali ze skrawka ciał jamistych komórki mięśni gładkich, umożliwiających erekcję. Oraz komórki śródbłonka, wyścielające naczynia krwionośne, w których powstaje tlenek azotu, inicjujący sam wzwód. Następnie komórki  umieszczone zostały na rusztowaniu z kolagenu o rozmiarach i kształtach ciałka jamistego króliczego prącia. Potem poddano je zanurzeniu w pobudzającej wzrost odżywce, przypominającej temperaturą i składem chemicznym warunki panujące wewnątrz zwierzęcego organizmu. Resztę zrobiła sama natura! – dokończyła szczerze. 

 

Po uważnym sprawdzeniu parametrów podawanego znieczulenia, kontynuowała temat:

– Po sześciu tygodniach gotową tkankę wszczepiono dwunastu zwierzakom, a po  miesiącu od operacji naukowcy pozwolili zająć się królikom tym, co lubią najbardziej – uśmiechnęła się promieniście. – Na efekt nie trzeba było długo czekać. Już po minucie od wpuszczenia do klatki, zwierzęta zaprzęgły swoje nowe penisy do pracy. Pragnę pana zapewnić, że żaden z królików – wyposażony w ten bioinżynierski organ – nie miał problemów ze wzwodem, osiem na dwanaście było zdolnych do ejakulacji, a cztery zapłodniły swoje partnerki i doczekały się zdrowego potomstwa!

 

   Bolesławowi zrobiło się czarno przed oczyma:

– A…a….a…le – zaczął się jąkać. – N…n…nie dałem zgody… ha…. Nnn…na o…o….o…

– Proszę się uspokoić. Niektórzy niedobrze reagują na znieczulenie ogólne…

– A gówno! – warknął Ćmężycki. 

Doktor anestezjolog w lekkim pośpiechu zaczęła sprawdzać dane wyświetlone na monitorach, przebiegając zgrabnymi palcami po wykresach dawkowania i starając się wyliczyć w pamięci zakres błędu w ilości podawanej dawki.

– Nie zgadzam się! – wrzeszczał Bolesław na cały głos. – Nikt nie będzie mi tu króliczego chuja przyszywał! 

 

Personel medyczny przerwał swoje zajęcia i w napięciu przypatrywał się nerwowemu pacjentowi.

Jako pierwszy zareagował dobrze zbudowany sanitariusz Miecio, szpitalna pomoc chirurgiczna:

– Przestań pan wykrzykiwać, bo dostaniesz pan w papę – warknął brutalnie.

– Proszę się uspokoić… – anestezjolożka także próbowała opanować niemiłą sytuację.

– A taki huj! – ryczał Ćmężycki. – Nikt nie ma prawa operować mnie bez mojej zgody!

– Ale pan taką zgodę podpisał jeszcze przed przyjęciem do kliniki – oświadczyła jedna z pielęgniarek przebywających na sali. – Wiem, bo sama przygotowywałam całą pańską dokumentację…

– To nieprawda! Kłamiecie!

 

Pan Miecio powoli podszedł do stołu operacyjnego i złożył jednoznaczną propozycję:

– Chcesz w mordę? 

Eskalację nerwów przerwał wchodzący na salę chirurg:

– Proszę uśpić pacjenta! – nakazał zdecydowanie. Bardzo zależało mu na otrzymaniu wysokiej premii za przeprowadzenie pierwszej tego typu operacji na świecie i nie miał zamiaru tolerować żadnych opóźnień.

 

   Bolesław Ćmężycki próbował się szamotać, ale całe jego ciało było już bezwładne. Ponadto jego zapał ostudził skutecznie pan Miecio, dyżurujący w kącie sali z ostrą piłą chirurgiczną, trzymaną zawodowym chwytem prawej ręki. Powoli podszedł do pacjenta i pochylił się nad nim złowróżbnie.

W narastającej panice pacjent zaczął toczyć pianę z ust i przewracać oczami, wydając przy tym nieartykuowane dźwięki. Anestezjolożka sprawnie podłączyła strzykawkę i wtłoczyła kolejną dawkę przeźroczystego płynu do rurki biegnącej wprost do wenflonu pacjenta.

– Tak – powiedział lekarz, świecąc latarką w oczy Ćmężyckiego. – To tylko napad lęku przed zabiegiem. Zdarza się. 

 

   Na salę wjechał wózek ze szkalnym słojem, w którym w odpowiednich warunkach był przechowywany pierwszy wyhodowany genetycznie męski członek. Bolesław rozglądał się z niepokojem w  silnie przekrwionych oczach.

– Proszę się nie martwić – uspokajała go doktor anestezjolog, gładząc czule jego czoło zroszone kropelkami potu. – W nowych penisach powstawało nawet więcej tlenku azotu niż w naturalnych, więc zwierzęta podniecały się szybciej niż zdrowe króle z grupy kontrolnej. Profesor Chrupek od wielu lat doskonali technikę hodowli różnorakich narządów. Dziesięć lat temu opanował hodowlę pęcherza i z powodzeniem wszczepiliśmy już kilka organów naszym pacjentom. Pracuje też nad tkanką wątroby, nerek, piersi, łechtaczki, naczyń krwionośnych, a nawet serca. Implanty to przyszłość medycyny – dokończyła, poprawiając nieznacznie ukryte pod czepkiem blond włosy.

– A…le…

– Nic, nic – szeptała mu do ucha kusząco. 

 

Ćmiężycki poczuł silny zapach jej intrygujących perfum.

– Profesor Zygmunt Chrupek już wcześniej hodował fragmenty ciała jamistego prącia, ale były to wyłącznie nieduże kawałki, a ciśnienie krwi w zrekonstruowanym narządzie nie przekraczało 50 procent pożądanej wartości. Tym razem jednak udało się odtworzyć pełnowymiarowe i pełnowartościowe ciało jamiste. Jest pan pierwszym z grupy szczęśliwców, który… 

 

Bolesław Ćmężycki zasypiał. Lekarka coś tam mówiła, ale on widział wyłącznie jej poruszające się, kształtne usta.

– Jaka ona piękna… – przebiegło mu przez myśl.

– … i nadejdą takie czasy, że wyroby doktora Chrupka będzie można kupić we wszystkich sklepach, które mają zamrażarki – szczebiot anestezjolożki oddalał sie coraz bardziej. 

– Odłączcie od pacjenta wszystkie komputery! – rozkazał chirurg. – Chcę to zrobić ręcznie. Tak jak Luke Skywalker sam, bez pomocy przyrządów, trafił Gwiazdę Śmierci. Żadnych maszyn, tylko ja i pierwotne siły natury…

Ćmężycki drgnął po raz ostatni i zasnął.

 

Po oświadczeniu lekarza panu Mieciowi aż ślina pociekła po brodzie. Móc zobaczyć na własne oczy błędy w sztuce chirurgiczej? Bezcenne! I później obserwować budzącego się, ułomnego na całe życie, pacjenta. Ty już wiesz, że to kaleka, a on dopiero budzi się z nieświadomością swojego stanu. Piękne! Może nawet trochę fotek da się ukradkiem cyknąć komórką i wstawić na fejsbuka? To takie stymulujące!

 

*

   Jak to możliwe, że, mimo zastosowania narkozy, Bolesław dokładnie słyszał całą rozmowę dwóch salowych, prowadzoną w bocznym pomieszczeniu. Opowiadały ze szczegółami o okazyjnym zakupie przecenionej białej kiełbasy w lokalnych delikatesach. A później zeszły na temat profesora Zygmunta Chrupka, który dostawał w młodości w chrupawy, bo był lizusem i kujonem. 

 

*

   Coś uderzało w ciało Ćmężyckiego. Świat wirował. Pacjent, z  wysiłkiem, powoli otwierał oczy. To sanitariusz Miecio walił go po twarzy, uśmiechając się przy tym sadystycznie. 

Dla przeciwwagi, stojąca obok, piękna doktor anestezjolog uśmiechnęła się do niego promiennie:

– Operacja się udała – zaszczebiotała. – I nawet pacjent żyje! – dodała niby to żartem.

 

*

Ćmężycki powoli wracał do rzeczywistości na oddziale intensywnej terapii. Jego stępione narkozą zmysły zarejestrowały poranną rozmowę lekarza z pacjentem leżącym na sąsiednim łóżku:

– Mam dla pana dwie wiadomości, dobrą i złą. Którą chce pan usłyszeć najpierw?

– Złą.

– Musieliśmy amputować pańskie nogi. Nic nie można było zrobić…

– A ta dobra?

– Pacjent, leżący obok, zgodził się odkupić pana buty…

– Ja? – poruszył bezgłośnie wargami Bolesław.  – Po co mi jego buty?

 

Ale nikt go nie słuchał.

 

*

– Opowiem panu pewną historię – zaczął chirurg przysiadając na łóżku  Bolesława Ćmężyckiego. – Otóż, jak byłem nastolatkiem, zapragnąłem doznać oświecenia na miarę mistrzów Wschodu. I kiedyś, gdy przechodziłem obok kiosku pani Lodzi, zaintrygował mnie tytuł krzyczący z jednego z czasopism: Zostań oświecony! Był to reportaż z pewnego ośrodka duchowego rozwoju. Stanąłem w kolejce za starszym mężczyzną bez ucha, który zawsze kupował prasę dokładnie o godzinie dziewiątej zero dwie. 

Nie minęło wiele czasu i znalazłem się w wymarzonym miejscu. Mistrz od oświecenia okazał się skośnookim spaślakiem z dużym brzuchem. Był to jednak ciepły człowiek, choć dziś uważam, że brak mu było cierpliwości. 

 

Po kilku dniach Mistrz poddał mnie testowi, aby sprawdzić, czy drzemie we mnie ten rzadki pierwiastek nieziemskiej przenikliwości. Stanęliśmy nad misą, pełną wody.

– Co widzisz we wodzie? – uroczyście spytał mój duchowy przywódca.

– Kosmos, Mistrzu – odrzekłem jak nawiedzony, bo w tamtym czasie myślałem, że tak trzeba  odpowiadać. Mistrz drgnął pełen oburzenia:

– Pytam, kurwa, na serio – wycedził powoli.

– Przecież mówię, nie? Kosmos…

 

Przewodnik grzmotnął mnie swoja grubą laską, krzycząc:

– Jakbyś, złamasie, był oświecony to może i widziałbyś kosmos albo inne takie wizje byś miał. Ale po twoich głupkowatych oczach widzę, że nic a nic nie rozumiesz! 

 

Nadszedł czas, abym wyjawił mu cała prawdę:

– Mistrzu! – krzyknąłem w przypływie niepohamowanej szczerości. – Ja chcę nauczyć się tego numeru z kontrolowaniem ludzi.

– Co?

– To dlatego udawałem, że widzę kosmos we wodzie! – naśladowałem jego gadkę. – Bo chcę, abyś mnie wybrał i nauczył mieć władzę nad ludźmi.

– Kretyn – wyrwało się Przewodnikowi.

– Żądam! Nalegam! Widziałem to w telewizji, w jednym filmie…

Mistrz pogonił mnie, bijąc boleśnie laską po podbrzuszu. 

 

   Nie odzywaliśmy się do siebie przez dłuższy czas, co nie przeszkadzało mu żądać ode mnie na początku każdego miesiąca kolejnej raty za naukę, jaką rzekomo pobierałem w ośrodku. Mistrz przykręcił mi także śrubę: musiałem sprzątać, wynosić wiaderkami szambo, palić w piecu, malować płot… Dzięki dostępowi do wielu miejsc zauważyłem, że Mistrz ma o wiele lepiej zaopatrzoną lodówkę, niż nasza uczniowska kuchnia. Dlaczego tak było? 

 

   Naszą kucharką była hoża Maryla z pięknymi, krągłymi udami, które zawsze wystawiała spod spódnicy na słońce, gdy miała trochę wolnego czasu. Tym zwyczajem sprowadzała na mnie straszne pokuszenie cielesne. Była zapiekłą weganką, która gardziła nawet ziemniakami, uznając je za ohydne, nie nadające sie do spożywania, bulwy ziemi. Święcie wierzyła w reinkarnację i dlatego nie jadła mięsa, by nie przerywać wędrówki duszy w jej kolejnych wcieleniach. 

– „Uda jej się czy też nie uda” – myślałem zawsze, gdy przygotowywała dla nas kolejną porcję bezbarwnej, lecz ponoć zdrowej, strawy. Najczęściej jednak jej się nie udawało. Trudno było cokolwiek przełknąć, w czasie wolnym błądziłem więc po okolicznych ruczajach w poszukiwaniu jadalnego runa leśnego oraz sosnowych igieł.

 

   Któregoś dnia Mistrz dał mi plastikowe wiaderko pełne swojego nasienia i poprosił, abym je zawiózł do miasta. Chciał poznać liczbę żywych plemników w miligramie spermy. 

Z powodu ostrych niestrawności już wcześniej zauważyłem, że gdy wszędzie gaśnie światło, nasza kucharka chyłkiem przekrada się do apartamentów Przewodnika. Pomyślałem więc, że zapewne będą starać się niebawem o dziecko i ta myśl nawet mnie ucieszyła. 

 

W drogę pojechałem stopem z otwartym i szczerym kierowcą Jelcza. Nie wiem dlaczego, ale od razu wziął mnie za Niemca. Zaczęliśmy gadać o wszystkim, także o wojnie, gdyż tego tematu, z oczywistych powodów, nie dało się uniknąć. 

– Babka pamiętała, że byliście tacy eleganccy – zaczął. – Kiedy jechaliście swoimi samochodami, to powiewały wam białe szaliki. Do tamtego dnia nigdy w życiu nie widziała białych szalików – mówił. 

Postanowiłem wejść w tę przedziwną zabawę:

– Jechaliśmy zapewne na wschód, tam, gdzie wieczne śniegi. Szaliki miały nam służyć za kamuflaż.

– Kradliście gęsi!

– O nie, gęsi kradli Ruscy – zaoponowałem zdecydowanie.

– Babcia mówiła, że wy najpierw, a Ruscy dopiero potem to, co zostało.

– Nie do wiary… Gęsi! – zadziwiłem się bardzo.

 

Będąc pod wrażeniem tej niedługiej rozmowy zrozumiałem, że oświecenie może przyjść na człowieka nie tylko w zamkniętym ośrodku medytacyjnym. Z powodu rozpierającej mnie wewnętrznej radości, będącej pokłosiem tego odkrycia, otworzyłem okno ciężarówki i z rozmachem wyrzuciłem powierzone mi przez Mistrza plastikowe wiaderko w przydrożne krzaki.

 

Tak zakończyłem moją przygodę z oświeceniem. I właśnie tego panu też życzę – dokończył chirurg, spojrzał na zegarek i poszedł na dalszy obchód po klinice. 

 

Bolesław ze zdziwioną miną odprowadził go wzrokiem:

– Ale właściwie… czego pan mi życzy?

 

*

   Bolesław Ćmężycki – uradowany jak nigdy dotąd w całym swoim życiu (nie licząc dnia, gdy niespodziewanie dostał na imieniny resoraka Matchbox) –  minął właśnie parking, który swoją zasobnością przypominał raczej salony samochodowe w bogatej części Niemiec. 

 

Stojący przy bankomacie staruszek z jednym uchem rozpaczał głośno:

– Ludzie! Błagam, przypomnijcie mi mój PIN. Czy ktoś zna mój kod PIN? Bo umrę z głodu! Ratunku!

 

Ćmiężycki spacerował po pobliskim lesie. Członek przyjął się doskonale, powoli zaczynał też reagować na co ciekawsze bodźce zewnętrzne , a także na pewne treści zamieszczane w kolorowych miesięcznikach dla panów oraz wyświetlane późną nocą w telewizji.

 

   Podczas codziennych obchodów piękna pani anestezjolog jednoznacznie sugerowała chęć intymnego spotkania z Ćmężyckim, gdy tylko zagoją się jego rany. W tym celu zrobiła sobie operację powiększenia łechtaczki. Nigdy nie miała szczęścia do osiąganiu orgazmu, a  wszyscy spotykani dotychczas mężczyźni dążyli bardziej do własnego zaspokojenia cielesnego niż do wysłuchiwania jej egzystencjonalnych lęków i obaw. Tak to już jest na tym świecie – piękna kobieta nie powinna mieć jakichś szczególnych wymagań co do ewentualnych głębokich rozmów ze swoim partnerem. Ma się ładnie ubierać, być zgrabną, miłą, zawsze gotową do rozłożenie nóg, umieć jeździć drogim SUV-em i nie myśleć. Może dlatego dobry Bóg zazwyczaj obdarza takie kobiety życiową głupotą?

 

Anestezjolożka chirurgicznie poprawiła sobie już wcześniej biust i odessała nadmiar tłuszczu z bioder i ud. Zabiegi te sprawiły, że jej naturalne piękno zajaśniało w dwójnasób i mężczyźni nie przechodzili obok jej wdzięków spokojnie. Wielu próbowało zaprosić ją na kawę i po kawie, ale ona pozostawała niezłomna w swojej decyzji trwania w samotności. 

Jakoś jednak musiała dawać sobie radę ze swoim napięciem seksulanym. Z pomocą przychodziły jej różne wymyślne akcesoria zamawiane w jednym z szanujących prywatność swojej klienteli seks – shopów. 

Ale teraz, podobnie jak każdą ciekawą świata kobietę, intrygowała ją opcja odbycia stosunku płciowego z króliczym kutasem, przyszytym – po raz pierwszy w historii medycyny – mężczyźnie.

 

Spotkanie z pacjentem Bolesławem obudziło ją z letargu. Jego jasne oczy, wpatrujące się w nią z bezgraniczną nadzieją, uświadomiły jej, że to jest ten jedyny mężczyzna, o którego należało zadbać. Kobiecym zmysłem czuła, że będzie z nim szczęśliwa, że on ją zrozumie i że będzie miał dla niej zawsze czas. Była też prawie pewna, że z tym człowiekiem będzie chciała mieć dzieci. Wiele dzieci, które zawsze przecież mieć pragnęła. A później się jakoś ułoży: zatrudni się nianię, pomoc domową do prowadzenia domu i sprzątania, przyjedzie mamusia i młodsza siostra…

 

*

   Tego popołudnia niebo miało piękną barwę, ptaki szykowały się już do snu, a świeży zapach lasu wypełniał płuca Bolesława Ćmiężyckiego, który pomyślał, że podgoni nieco swojego członka ręcznie, aby sprawdzić postępy w przyjmowaniu go przez organizm.

Byłoby to idealne preludium dla nadchodzącego wieczoru, gdyby nie wściekła, zmutowana wiewióra, która zbiegła z doświadczalnego ośrodka hodowlanego przy elektrowni atomowej w Świerku pod Warszawą. Duża samica krążyła po okolicznych lasach na haju, w poszukiwaniu pożywienia jądrowego, do którego została przyzwyczajona latami testów. Znienacka wyskoczyła z gęstych krzaków i jednym kłapnięciem atomowej szczęki odgryzła Bolesławowego sterczącego członka, którego akurat sobie oglądał i podziwiał.

 

Ćmiężycki zamiemówił. Po pierwsze z powodu totalnego zaskoczenia, po drugie z powodu ujrzenia pierwszy raz w życiu tak ogromnego zwierzaka i po trzecie wreszcie z powodu nagłej utraty niedawno  co przyszytego organu płciowego. Zakręciło mu się w głowie, a cały jego świat się zawalił. Dopiero po dłuższej chwili z jego gardła wydobył się potworny ryk zranionego samca. Od tego krzyku opadły wszystkie igły z drzew iglastych w lesie okalającym klinikę,  ptaki powypadały z gniazd, a niebo zasnuło się chmurami. Cały las zastygł w oczekiwaniu najgorszego. 

 

Doktor anestozjolog też ten krzyk usłyszała. Po jej skórze przebiegł dreszcz rozkoszy – właśnie tak blondynki reagują na odgłos prawdziwego samca z lasu! Nie mogąc się opanować zaczęła mimowolnie pocierać udem o udo.

 

Bolesław Ćmiężycki biegł przed siebie oszalały z żalu. Ostre gałęzie raniły mu twarz, ubrania darły się, zahaczając o konary drzew, a on nieustannie pędził dalej przed siebie. Uciekał nie tylko przed własną rozpaczą. W oddali słyszał głośne przekleństwa chirurga, który ścigał go z łopatą w  ręku, dysząc wyraźną żądzą mordu:

– Aaaaaa! Kurwa! Przez tego skurwysyna stracę całą moją premię! Operacja się udała, a jednak pacjent stracił przyszytego kutasa! – myślał rozgorączkowany chirurg. – Bo mu się po lesie chodzić zachciało! Takie niedopatrzenie i nie będzie na ostatnią wpłatę na nowiutkie Porsche prosto z salonu. Sława, recenzje w fachowej prasie medycznej, sympozja, zaszczyty, zainteresowanie kobiet – te wszystkie nadzieje zniknęły w jednej chwili.

– Zajebę go, kuuurwa! – Chirurg zdarł się na całe gardło. – Zabiję skurwysyna tą tępą łopatą!!!

 

*

– Gdyby nie drwal, nie byłoby lasu – powiedział głęboko zamyślony drwal, który stał nieopodal, obok pustego o tej porze karmnika dla saren.

– A gdyby nie myśliwy, nie byłoby zwierzyny w lasach – odpowiedział radośnie, stojący obok niego i obok karmnika dla saren, myśliwy. 

 

Wstali i poszli dalej, trzymając się za ręce, jak para zakochanych. Rozmawiali z zaangażowaniem o swej misji i złym, wciąż nierozumiejącym ich świecie.

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra, 

grudzień 2012

 

 

 

Vector image by VectorStock / StockVectors