Suma wszystkich złości

 

Tego dnia – będąc pod przemożnym wpływem jednego z prasowych artykułów – Franek Kujawiak oświadczył, że zaprzestaje jeść mięso. Od tej pory nie mógł dłużej znosić psychicznie wszystkich cierpień, zadawanych zwierzętom podczas chowu, transportu i uboju oraz okrucieństwa pazernych na pieniądze hodowców. Jego czyn wydawał się nam niewinną próbą zmiany stylu życia, a być może nawet lekko nachalnym zwróceniem na siebie większej uwagi. Nasz kolega bowiem od zawsze był trochę odludkiem. Utrzymywał tylko kilka wypróbowanych znajomości, na swój sposób bojąc się zaangażowania w większą liczbę przyjaciół. 

 

Ja też nie należałem w młodości do lwów salonowych. Franek był moim przyjacielem, łączyła nas silna nić porozumienia, nie miałem więc najmniejszego problemu z zaakceptowaniem jego postępowej decyzji. 

 

Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść prawie współczesną, pt.

 

Suma wszystkich złości

 

Fantastyczne w życiu jest to, że toczy się ono dalej.

Frederic Beigbeder, pisarz francuski.

 

   Z wegetariańską praktyką były wtedy o wiele większe problemy niż to ma miejsce dzisiaj. I to zarówno, jeśli chodzi o zdobywanie potraw bezmięsnych, jak też wymyślanie samych przepisów. Czasy nie były lekkie, kraj ogarnięty kryzysem, wszędzie występowały notoryczne braki w zaopatrzeniu. Kolejki przed sklepami nie należały wcale do rzadkości. Z wielką premedytacją urządzano polowania na podstawowe produkty spożywcze, nie mówiąc już o bardziej wyrafinowanych jego formach, wówczas absolutnie niedostępnych.

Początkowo za pokarm służył Frankowi głównie żółty ser, przyrządzany na wiele zmyślnych sposobów. Smażył grube płaty na patelni, które udawały kotlety – co nazywaliśmy humorystycznie „podeszwą”. Później suszył je i wędził w dymie z gałęzi drzew i krzewów. 

Czasem próbował częstować tak przyrządzoną potrawą. Nie przepadaliśmy za tą kuchnią ze względu na intensywny i ostry zapaszek, unoszący się nad przygotowanym jedzeniem. Całkiem inny od znanych nam dotychczas smaków, wyniesionych z domów. Choć nie powiem: ser, wędzony na jałowcu, był nawet całkiem znośny.

 

   Niekiedy, jak to czasami bywa w życiu, zdarzały się małe wpadki. Gdy – pełen dobrej woli – chciałem go poczęstować kanapką z pasztetową lub serdelową, odmawiał zasmucony.

Nie czyniłem tego jednak z wyrachowania, ot po prostu sprawy diety nie zajmowały zbytnio mojej uwagi. 

 

*

   Później do naszej dzielnicy sprowadzili się Waruszakowie – dość mili ludzie, z którymi Franek szybko odnalazł wspólny język. Oni też – podobnie, jak mój przyjaciel – przestrzegali diety bezmięsnej. Mój kolega nie raz opowiadał z wypiekami na twarzy o nowych pomysłach i sposobach przyrządzania potraw. Pasty ze słonecznika, marchwi czy fasoli były tak dobre, że nawet ja powoli zaczynałem ulegać ich wspólnej fascynacji nowymi smakami. 

Henryk Waruszak – siwy pan po pięćdziesiątce – udowadniał, że to wszystko dla zdrowia.

Wedle jego słów wegetarian nie imają się żadne choroby cywilizacyjne, mają o wiele niższy poziom cholesterolu we krwi, żyją dłużej niż wskazuje średnia krajowa i latami cieszą się zdrowiem, szczęściem, siłą i witalnością.

Przez młodzieńczą przekorę wołaliśmy za nimi na podwórku: W dżemie siła drzemie!

 

   W rok czy dwa później na naszym terenie otwarto sklep ze zdrową żywnością, nad którym zawisł duży, jaskrawy szyld z nazwą – Wegetariański Raj. Jego właściciel, smutny i chudy mężczyzna o końskiej twarzy, stosował – znane wszystkim dobrym sprzedawcom – sztuczki marketingowe, aby jak najszerzej rozpropagować swoją działalność. Z wielką siłą namawiał, kusił, obiecywał i przekonywał. Dawał zniżki, organizował promocje i degustacje. Przeklinał tych, którzy nie chcieli przyjąć jedynie właściwego punktu widzenia. Jego radykalne zachowanie dość poważnie zaczęło mnie wtedy niepokoić.

 

Kryzys w kraju powoli przemijał i zaczynało się żyć lepiej. 

 

*

   Coraz liczniejsze rzesze konsumentów zaczęły identyfikować się ze spożywaniem szeroko reklamowanych produktów sojowych, które w owym czasie były na rynku absolutnym novum. Lżej strawne, niż wszechobecne mięso, można je było szybko przygotować do spożycia, i to na wiele różnych sposobów. 

Człowiek zazwyczaj ulega silnym charakterom i daje się uwieść nowym trendom. Wegetariański Raj z tygodnia na tydzień podwajał utarg swoim właścicielom.

Miałem z soją niejaki problem – po jej zjedzeniu zawsze wyzwalały się u mnie wielkie ilości gazów, ponadto w żołądku coś wtedy straszliwie piekło i wściekle bulgotało. Nie czułem też tak dużej siły fizycznej i ciepłoty ciała, jak po spożyciu mięsa. 

 

   Wraz z nową ideą na naszym terenie pojawili się pierwsi zagorzali zwolennicy diety bezmięsnej. Ludzi ci z dużą wojowniczością podchodzili do prowadzących tradycyjną kuchnię. Po obu stronach rozpoczęły się niesnaski, rozpowszechniło krytykanctwo i wyśmiewanie inaczej myślących. Zaczęto coraz zacieklej udowadniać swoje racje.

 

   Pewnego dnia z niemałym zdziwieniem zauważyłem, że na opustoszałej hali zakładu, produkującego jeszcze do niedawna duże elementy metalowe, zawisła wielka, brezentowa płachta, obwieszczająca powstanie w tym miejscu nowego kościoła. Zgromadzenie Bezmięsnych dość szybko rozpoczęło ekspansję ideologiczną, niosąc dobrą jarską nowinę za pomocą argumentów nie do odrzucenia.

Zadziwiająco szybko rosnący liczebnie kościół wysyłał swoich wiernych, by chodzili od domu do domu i kolportowali ulotki z dobrą nowiną, a także przekonywali nieprzekonanych i burzyli mury oporu opornych. 

 

Któregoś dnia trzech śmiałych wyznawców nowej religii zapukało i do moich drzwi. Od progu zasypali mnie słowami, nie dając dojść do głosu. Przymilali się, oferowali książki, związane z wegetarianizmem, obiecywali zdrowie i długowieczność – to wszystko pod warunkiem przynależności do ich Zgromadzenia. I oczywiście przestrzegania odpowiedniej diety.

Nie umiem odpierać argumentów, na których tematyce się nie znam. Obiecałem więc –  mimo swojej woli – że zapoznam się z ich naukami. Później przez długi czas miałem pretensje sam do siebie, że nie potrafiłem zachowywać się asertywnie. 

 

*

   Któregoś wieczoru do mych drzwi zapukał Franek, przynosząc wiadomość, że w najbliższym czasie udaje się na nauki do Seminarium Bezmięsnego, znajdującego się w dalekim mieście. Poczułem wielki smutek z powodu rozstania. 

Pożegnaliśmy się mocnym uściskiem. Życzyłem mu powodzenia i samych sukcesów w nowym miejscu. Czułem jego wewnętrzne rozdwojenie z powodu wyjazdu ze świata, który tak dobrze znał od najmłodszych lat. Nasza zażyłość w tamtym czasie mocno oziębła, czego powodem był jego coraz większy radykalizm w kwestiach żywieniowych. Ale wspomnienia szczerej młodzieńczej przyjaźni wciąż tkwiły w nas głęboko.

Dopiero w tym momencie zrozumiałem, ile znaczyła dla mnie ta znajomość. Pustki po nim nie potrafiłem niczym zapełnić.

 

   Kolejnej jesieni pojawili się u nas weganie. Nastawieni ekstremistycznie do swoich braci mniejszych – wegetarian – jak i do zwykłych mieszkańców dzielnicy, dość szybko znaleźli poklask, szczególnie wśród młodego pokolenia, które w przekorze zawsze szuka silnych i oryginalnych autorytetów. Działali z całą bezwzględnością, sprytnie zajmując niepopularne stanowiska publiczne, by później dzięki temu mieć szerokie wpływy na masy ludzkie. 

Jedzący mięso zaczęli być szykanowani. Duża presja ze strony nowo myślących, niepewna przyszłość i wreszcie zwolnienia z pracy – to wszystko zaczęło stawać się udziałem niewiernych mięsoszy oraz bogu ducha winnych wegetarian.

 

Na szczęście w tamtym okresie byłem zatrudniony w zagranicznej firmie, której szefom nie w głowach były te pokarmowe wojny, dzięki czemu uniknąłem większości prześladowań. Obcy mi był też strach, związany z zagrożeniem utraty pracy. Niestety, raz czy dwa zostałem napadnięty i pobity przez bojówki Zgromadzenia, które prowadziły ścisłą ewidencję nienawróconych. Zdumiewająco dobrze wiedzieli, kogo i gdzie można zastać oraz czym mu skutecznie pogrozić.

 

   W dość krótkim czasie coraz większa liczba mieszkańców dzielnicy przechodziła na weganizm. Głównie dla zwykłego spokoju oraz poczucia stabilności zawodowej. 

Każdy wierny wyznawca musiał regularnie odprowadzać Zgromadzeniu dziesięcinę ze wszystkich swoich dochodów oraz uczęszczać na cotygodniowe spotkania Bezmięsnych, gdzie w zdecydowany sposób prano mózgi. Nieco przypadkowo uczestniczyłem w jednym ze spotkań modlitewnych, gdzie pomiędzy błaganiami, zanoszonymi w pogański sposób do Wielkiego Bóstwa Soi, w kazaniu używano perfidnych argumentów za wyższością weganizmu i jego jedyniesłuszności dziejowej. Spotkanie zakończono nawiedzonymi pląsami przed świętą figurą weganizmu.

Zdecydowanie nie spodobało mi się wtedy to, co zobaczyłem i usłyszałem.

 

   Ludzie byli zastraszani, w większości utracili otwartość i przyjazne nastawienie do świata. Zapewne w domowych zaciszach nadal gotowali tak, jak wcześniej, jednak na pokaz stawali się modelowymi wyznawcami nowego stylu życia. 

 

*

   Pilnie przeglądałem internet w poszukiwaniu prawdy. Dość szybko dało się zauważyć, że tylko w naszym kraju zapanowały tak wielkie obostrzenia, szantaż i terror. Inne państwa nie miały z nowym wyznaniem aż takich problemów. Być może były to społeczeństwa bardziej dojrzałe, bogatsze materialnie i umysłowo, by dać się złapać na lep wojowniczych ekstremistów, żerujących na najniższych ludzkich instynktach. A u nas wzrastało coraz szersze przekonanie, że dzięki niejedzeniu mięsa jesteś lepszy od innych. A kto by nie chciał być lepszym od głupiego sąsiada czy ograniczonego kierownika w pracy?

 

   Myślę, że dzieje naszego narodu musiały mieć wielki wpływ na rozpowszechnienie takich postaw. Od wieków nieprzyzwyczajeni do wolności, ciągle gnębieni najazdami, wojnami i rozbiorami, nie nauczyliśmy się brać odpowiedzialności za własne wybory. Smutna powojenna historia zniszczyła dumę rodaków do cna. Tumiwisizm, warcholstwo i uleganie silniejszemu zakorzeniły się w naszej nacji na zawsze.

 

   Z coraz większym niepokojem odkrywałem, że cała ta wegańska teoria opiera się mocno na obcej mi ideowo wschodniej wierze w reinkarnację. Teoria wędrówki dusz uczyła, że jeśli rodzisz się jako mysz i jak jesteś dobrą myszą, twoja dusza w następnym wcieleniu odrodzi się w ciele psa, potem krowy, owcy czy słonia. A jak nadal będzie dobrze, to kiedyś awansuje i zamieszka w ciele nowonarodzonego człowieka. I wtedy znów: jak będziesz dobry w postępowaniu, po śmierci twoja dusza odrodzi się w jeszcze lepszym człowieku. A jak będziesz czynił źle  – wracasz z powrotem do ciała jakiegoś zwierzęcia.

 

Wysiłki Bezmięsnego Zgromadzenia polegały głównie na tym, by za nic nie przerywać tego niekończącego łańcucha kolejnych wcieleń. Bo jak tylko zjesz mięso zabitego zwierzęcia – przerwiesz tym samym misterną drogę wędrówki dusz, które przez twój uczynek nagle nie mają gdzie mieszkać. I cały system kar i nagród natychmiast się wali.

Stwierdziłem, że to dość kruche podstawy, aby zostać jaroszem. Z mlekiem matki wyssałem bowiem inną filozofię, która w czasie wchodzenia w dorosłość i zdobywania coraz większej świadomości, znów nabrała dla mnie dużego znaczenia. Wedle mojego pojmowania świata każdy człowiek dysponuje tylko jedną, jedyną unikalną duszą, którą Bóg obdarowuje go w chwili poczęcia i odbiera mu ją w chwili śmierci. Inaczej misterny plan zbawienia traci jakikolwiek sens i znaczenie.

 

   Dla świętego spokoju zaprzestałem publicznego spożywania pokarmów pochodzenia zwierzęcego. Natomiast w zaciszu domowym delektowałem się jego zapachem i smakiem. Produkty z uboju kupowałem w innym mieście, aby nie być narażonym na coraz powszechniejszą inwigilację. Ciągle pokrzepiałem się w duszy słowami Stwórcy, który nie tylko dozwolił, ale i zalecił ludziom, żyjącym po potopie, spożywanie mięsa: 

Wszystko, co się rusza i żyje, niech służy wam za pokarm; 

tak, jak zielone jarzyny, daję wam wszystko.

 

Od tamtego czasu warunki życia na Ziemi uległy znacznemu pogorszeniu: wielu badaczy biblijnych sugeruje wprost, że musiało zmienić się ciśnienie, propagacja słońca, skład powietrza i wiele innych czynników. Zrobiło się zwyczajnie zimniej i aby mieć siły człowiek musiał zacząć jeść pokarmy pochodzenia zwierzęcego. 

Co więcej nieoczekiwanie zauważyłem, że religia prawdziwego Boga jest religią miłości, a nie polem do szantażu i zastraszenia.

 

Ciągłą potrzebą Owocowców było więc także suplementowanie diety odpowiednikami witaminy B 12, występującej w wartościowej formie tylko i wyłącznie w mięsie. Dzięki ich ciągłej pogoni za zamiennikami opóźniło się to, co i tak miało zawitać niebawem na nasz teren.

 

*

   Całymi latami trwała ta swoista maskarada, grana przez wielu dla świętego spokoju. Działo się tak do czasu, gdy osiedlili się u nas fanatyczni frutarianie, ściśle przestrzegający diety owocowej. Można zaryzykować stwierdzenie, że byli najwyższą znaną formą bezmięsności. Ich nauczyciele z wielką bezwzględnością egzekwowali posłuszeństwo. Najlepszym Owocowcem był zawsze ten, który miał w pogardzie którekolwiek z bardziej liberalnych sposobów podejścia do diety. A nagrodą za praktyczne wyżywanie frutarianizmu był raj, do którego wstępowało się zaraz po śmierci. Taka była teoria.

Ekstremiści siłą i szantażem zjednywali sobie rzędy dusz. Nieposłuszni zaczynali być surowo karani, zgodnie z nowo wprowadzonym ogólnokrajowym Owocowym Prawem. 

 

   Pewnego dnia siłą zaciągnięto wszystkich mieszkańców miasta na rynek, gdzie miała miejsce pierwsza pokazowa egzekucja jednego z opozycjonistów. Nie zważając na histeryczne błagania o litość zarówno skazańca, jego rodziny, i innych zgromadzonych, z zimną krwią poderżnięto mu gardło.

Moją uwagę zwróciła jednak nie ofiara, a kat. Miał takie znajome ruchy ciała… 

 

Po egzekucji przepchnąłem się na tyły, gdzie na naradzie zebrała się grupa rządzących Owocowców. Oprawca przemył zakrwawione dłonie i zdjął kaptur. Ujrzałem jego twarz i w tym momencie moim ciałem wstrząsnął wielki dreszcz. To był Franek Kujawiak.

 

Tego samego wieczoru wyjechałem z miasta na zawsze.

 

***

   Zacząłem podróżować. Odwiedzałem szczęśliwe krainy, widziałem rzeczy, o których nawet nie śniłem.

 

Po trzech latach wędrówki niespodziewanie trafiłem do królestwa Amberozji, gdzie na widok jego dumnych i pięknych mieszkańców wpadłem w zachwyt nad wielkim dziełem stworzenia. Mijałem strzeliste budowle, ozdobione misternymi dziełami sztuki zdobienniczej. Oglądałem piękne place i kunsztowne fontanny. Podziwiałem mądry zmysł projektantów, którzy – mimo wielkich wyzwań i nieodłącznej w takich wypadkach pokusy pychy – potrafili zachować doskonały umiar pomiędzy swoimi dziełami a przyrodą. Jedno nie dominowało nad drugim, czy to zbyt gęstą zabudową czy też zbyt wielkimi połaciami lasów i parków.

 

   Przechodząc obok zamku, położonego na strzelistej górze, skąd rozpościerał się przepiękny widok na cała okolicą, zostałem przywołany przez kobietę, stojącą u szczytu schodów.

– Jestem królową Amberozji – powiedziała łagodnie. Tak poznałem tę piękną i majestatyczną kobietę. Uklęknąwszy na kolano, oddałem jej w pełni zasłużony hołd.

– Jak znajdujesz moje królestwo, podróżniku?

Wyraziłem zachwyt nad pięknem tej krainy. Wychwalałem jej architektów i budowniczych, jej mieszkańców, a nawet i tych, którym było dane zobaczyć to miejsce.

Zostałem zaproszony do zamku, gdzie wkrótce na moją cześć wydano uroczysty obiad. Tym razem  mogłem docenić kunszt kucharzy, zadziwiające smaki potraw oraz piękną porcelanę i misternych kształtów złocone sztućce.

 

   Radowałem się i chłonąłem piękno królowej i jej córki. Obie kobiety były do siebie nadzwyczaj podobne. Te same złote włosy, ten sam kształt ciała, prawie taki sam tembr głosu.

Po sutym posiłku zostałem zaproszony do biblioteki, gdzie w zachwyt wprawiły mnie tysiące bogato zdobionych ksiąg, poustawianych rzędami na półkach aż pod sam sufit. Do późnych godzin nocnych rozprawialiśmy we trójkę o filozofii, nauce i sztuce. Rozmowa z tymi nadzwyczajnymi kobietami była miodem, balsamem i pokarmem dla duszy. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem tak mądrych i inteligentnych kobiet, które z wielkim znawstwem i elokwencją rozprawiałyby na każdy z poruszonych tematów. 

 

Tego wieczoru czułem wielką radość z powodu zaspokojenia chyba wszystkich potrzeb psychicznych, mentalnych, emocjonalnych i duchowych, jakie do tej pory miałem.

 

**

   Będąc pod wrażeniem wydarzeń minionego dnia długo nie mogłem zasnąć. Przewracając się z boku na bok jeszcze raz przeżywałem te pełne mądrości rozmowy. 

Gdy wreszcie poczułem znużenie i senność, usłyszałem lekki szmer w okolicy drzwi. Ktoś je otworzył, by następnie szybko zamknąć. Mimowolnie naprężyłem mięśnie, przygotowując się do odparcia podstępnego ataku. Serce zaczęło walić jak młotem. 

 

W sypialni panował mrok. Szczelnie zasłonięte okna nie przepuszczały ani skrawka światła. Ktoś zbliżał się ostrożnie lekkimi krokami bosych stóp do łóżka. Trwając w wielkim napięciu poczułem naraz zmysłowy zapach, by po chwili doświadczyć ciepła kobiety, która wtuliła się we mnie całym ciałem. Z początku, zbyt zaskoczony zaistniałą sytuacją, trwałem w bezruchu, lecz po chwili – zachęcony bijącym od niej żarem – zacząłem powoli pieścić jej zmysłowe kształty. Cudownie reagowała na dotyk. Czułem wielką uległość, co było dla mnie nieomylnym znakiem, by przejść do następnego etapu naszej tajemniczej znajomości.

 

Jeszcze nigdy nie napotkałem damy tak wspaniale oddającej się sztuce miłości. Jej wyczuwalny wstyd i nieśmiałość dodawały mi sił witalnych. Ciało tajemniczej partnerki przekazywało sygnały, które rozpoznawałem w lot. Oddychała głęboko, raz po raz jęcząc cichutko, gdy doprowadzałem ją na kolejny szczyt uniesienia. Noc trwała w nieskończoność, nie było też końca pieszczocie i spełnieniu. Wreszcie wyczerpani i utrudzeni zasnęliśmy mocno wtuleni w siebie.

 

**

   Poranny posiłek, podany mi dokładnie w czasie, gdy już ubrany wyszedłem z sypialni, spożyłem w samotności.

 

Później udałem się do miasta w celu dalszego podziwiania kunsztu budowniczych. Ulica za ulicą, dom za domem – miejsce to wprawiało mnie w coraz większy zachwyt. Idealne linie, wytyczone przez projektantów, krzyżowały się z proporcjonalnymi krzywiznami. Wielokrotnie powstrzymywałem okrzyki zachwytu nad sztuką zdobniczą, tak bogato prezentowaną w królestwie Amberozji.

 

   Wczesnym popołudniem – wielce utrudzony – wróciłem na zamek, gdzie czekano już na mnie z wystawną kolacją. Bawiąc królową i jej córkę rozmową, starałem się wychwycić, która z pań mogła być wczoraj moim gościem. Jednak nie zauważyłem ani jednego spojrzenia czy gestu, nie usłyszałem ani jednego słowa, które by zdradziło, kto odwiedził mnie ubiegłej nocy.

 

Po posiłku zasiedliśmy w sali audiencyjnej, by oglądać – zapierające dech w piersiach – występy cyrkowców. Tak niesamowitej sztuce – gromadzącej syntezę pokazów akrobatycznych z całego chyba świata – przyglądałem się po raz pierwszy w życiu. Z upływem czasu Chapiteau pokazywali coraz to zręczniejsze i bardziej zaskakujące sztuczki. Przed naszymi oczami rozgrywało się kolorowe przedstawienie, dopracowane z niezwykłą precyzją, którego każdy element był misternie spleciony w zadziwiający i cudowny spektakl. Z zapartym tchem oglądaliśmy alegoryczną historię samotnika, poszukującego własnego miejsca na ziemi.

 

**

   Leżąc na posłaniu, zastanawiałem się, czy i tej nocy znów odwiedzi mnie owa tajemnicza nieznajoma. Przed oczami kolorowe obrazy z wieczornego występu mieszały się ze wspomnieniem słodyczy wczorajszego spotkania w alkowie. Czas oczekiwania dłużył się coraz bardziej. 

 

Naraz pośród ciszy wychwyciłem znajome skrzypnięcie drzwi, by już po chwili poczuć przy sobie żar, bijący od kobiecego ciała. Natychmiast wyczułem, że tym razem mam do czynienia z inną panią, która zdecydowaniem, śmiałością i wyrafinowaniem dominowała w łóżku w sposób dla mnie prawie nieakceptowalny. Nauczony przez naturę do kontrolowania przebiegu aktu zespolenia, tutaj nie miałem absolutnie niczego do powiedzenia. 

 

Kobieta niespotykanym znawstwem pieszczoty doprowadzała mnie co raz na skraj spełnienia, z której umiejętnie potrafiła w każdej chwili zawrócić. Dominowała nade mną swoim zdecydowaniem i wyrafinowaniem sztuki miłosnej. Nigdy nie spotkałem partnerki tak bardzo opiekuńczej i dbającej w łóżku o zapewnienie mężczyźnie pełnej rozkoszy. Leżąc pod nią, z rozkrzyżowanymi ponad głową rękoma, drżałem z powodu coraz większego podniecenia.

 

Gdy poczuła, że nadchodzi jej czas, dosiadła mnie okrakiem, doznając uniesienia za uniesieniem. Wiła się rozkosznie po szerokim łożu, co było wielce schlebiającym świadectwem mego nowo odkrytego geniuszu. Gdy dostałem wreszcie przyzwolenie, by pieścić jej idealnych wymiarów, wciąż nienasycone i spragnione dotyku ciało, oddała mi się w pełni. Razem doznawaliśmy kolejnych spazmów spełnienia, nie mogąc złapać tchu podczas trwającej w nieskończoność orgii upajania się naszymi ciałami.

 

**

   Podczas wspólnego śniadania znów próbowałem ze wszystkich sił dostrzec u pań jakiś znak  zdradzony gestem czy spojrzeniem, by rozpoznać, która z nich odwiedziła mnie ostatniej nocy. Nie ulegało wątpliwości, że miałem do czynienia z dwiema różnymi kobietami. Jednak nic takiego nie nastąpiło. 

Schlebiałem sobie w próżności serca mego. Myślałem: jestem tak atrakcyjnym mężczyzną, że królowa i jej córka natychmiast zdecydowały się oddać cieleśnie.

 

Resztę dnia spędziłem w cudownych ogrodach królewskich, chwaląc w duchu to piękne miejsce z mnóstwem niespotykanych i egzotycznych roślin.

 

   Byłem pewien, że tej nocy nic już się nie wydarzy. Czując spełnienie, a zarazem ogromne zmęczenie, dość szybko podziękowałem paniom za wspólne towarzystwo, usprawiedliwiając niedyspozycję nagłym bólem głowy. 

Prawie od razu zasnąłem snem sprawiedliwego. 

 

   Zbudził mnie gwałtowny ruch i intensywny zapach, towarzyszący pojawieniu się w sypialni niezapowiedzianego gościa. Nim wyrwałem się do reszty z letargu, zostałem przywiązany nadgarstkami do solidnej ramy łoża. Po chwili poczułem na sobie zmarznięte ciało kobiety. Jej perfumy oszałamiały intensywnością zapachu. Bez ceregieli wprowadziła fallusa w miejsce, które sama wybrała. Nastąpił bolesny seks, nie dający żadnej radości, poza zwierzęcym spełnieniem tajemniczej partnerki, które wyraziła z przerażającym, głuchym skowytem. Po chwili pełnej napięcia opadła w moich nogach, by tam powoli dojść do siebie. Później dokładnie zlizała każdą kroplę nektaru miłości swoim zadziwiająco chropowatym językiem.

 

Gdy na dworze zaczęło szarzeć, zimną ręką niezręcznie pogładziła mój policzek. Jej gest sprawił, że zadrżałem na całym ciele. Powolnym ruchem rozwiązała krępujące węzły, po czym odeszła z ociąganiem, nim światło słoneczne mogło zdradzić jej tożsamość. Leżałem jak sparaliżowany do czasu, aż słońce stanęło wysoko na nieboskłonie.

 

**

   Nie ulegało wątpliwości, że przez kolejne noce gościłem u siebie trzy różne kobiety. Zakładając, że pierwsze dwie, to były Królowa i jej córka – czego też nie byłem przecież na sto procent pewien – kim mogła być ta trzecia? Czy na zamku przebywał jeszcze ktoś, kogo do tej pory nie spotkałem? I jaką tajemnicę skrywały te odwiedziny?

 

Do karety odprowadziła mnie córka Królowej. 

– Nasz ojciec zginął dwa lata temu w jednej z poważnych potyczek – wyznała ze smutkiem przy pożegnaniu. – Postanowił bronić wolności królestwa, za co zapłacił najwyższą cenę. Niestety, to co pan nieustannie podziwia przez ostatnie dni: budowle, mieszkańców, sztukę – jest w niewoli. Mimo patriotycznego zrywu nie zdołaliśmy jej zapobiec. Nasi mężczyźni zostali zabici, kobiety zhańbione, dzieci uprowadzone. A my zmuszone do przyjęcia obcego zwierzchnictwa. Teraz musimy tańczyć, jak nam zagrają. To jest cena, jaką płacimy za trwanie naszego status quo ante.

 

Zaintrygowany jej wypowiedzią spytałem:

  Powiadasz: nasz ojciec? Czy w zamku mieszka z wami ktoś jeszcze?

– Mam jeszcze siostrę. Niestety cały czas przebywa w odosobnieniu w powodu choroby nieuleczalnego trądu.

 

***

   Wpatruję się w muchę, krążącą w kółko wokół lampy powieszonej na środku sufitu. Skąd bierze tyle siły, aby niestrudzenie przemierzać tę samą trasę? Jaki niespożyty zapas energii pcha ją do powtarzania tej czynności? Taki mały organizm…

Zza zamkniętych drzwi dobiega lekki szmer szpitalnego korytarza. Potrzeba mi ciszy i spokoju, można wtedy przemyśleć na nowo całe swoje życie. Zastanowić się, co i dlaczego poszło nie tak. Leżąc wspominam dni dawne, gdy byłem szczęśliwy i miałem przyjaciół. Zapachy przeszłości, które są niezawodnie wytworem mózgu, intensyfikują – i tak już wyraźne – doznania.

Nagle zdaję sobie sprawę, że ktoś jest ze mną w izolatce. Po co przyszedł? Jak długo tu przebywa? Dlaczego nic nie mówi? 

 

Powoli, z wysiłkiem, odwracam twarz w jego kierunku. 

 

To… Franek Kujawiak. Uśmiecha się, bardzo z czegoś zadowolony. Zauważam jednak, że ma zmęczoną, bladą twarz… pochyloną sylwetkę… a jego ręce drżą.

– Wreszcie się spotykamy – cedzi przez zęby. – Ile to już lat?

 

Powoli zbieram siły do odpowiedzi.

– Nie pamiętam.

– Nieważne. Od nas nie da się uciec. 

– Wyjechałeś z miasta, sądząc, że będziesz wolny? Ile trwał czas twojej swobody? Czy warto było dla tych kilku lat iluzorycznej wolności odrzucić naszą ofertę przyłączenia się do Owocowego Kościoła i życia w szczęściu? A po śmierci pewności zbawienia i zażywania wiecznych słodyczy we frutariańskim raju?

– Słowa. To tylko słowa, nigdzie nie mające swego poparcia.

– Dlatego tu jesteś… Wiesz, Bracia są rozproszeni po całym świecie. Nie zdajesz sobie nawet sprawy, ale byłeś obserwowany przez cały czas. A Królowa Amberozji… cóż… Tylko posłusznie wykonała naszą małą prośbę. Nie miała innego wyjścia.

 

Wpatruję się we Franka z wielką uwagą. Więc to tak wyglądają zwycięzcy, którzy podporządkowali sobie kawał świata. To tak tryumfuje kłamstwo. Jak to możliwe, że wychowaliśmy się na jednym podwórku?

Uśmiecham się do niego:

– Teraz wreszcie mogę ci zwrócić ten diament, który dostałem w rodzinnym spadku  – mówię z rezygnacją, powoli grzebiąc w połach szpitalnej koszuli.

Franek z ciekawością pochyla się nieco do przodu. Zawsze zadziwia u takich osobników przemożna żądza posiadania dóbr materialnych.

 

Gwałtownie przyciągam jego twarz i całuję w usta. Franek próbuje się uwolnić, jednak podczas szamotaniny traci równowagę i upada na łóżko. Trzymam go mocno ostatkiem sił, jakie mi pozostały. Liżę językiem jego podniebienie, zęby i oczy. Pocieram chorymi rękoma szyję i ramiona. Po dłuższej chwili wreszcie udaje mu się oderwać. 

Tak musi się stać. Nie potrzebuję jednak niczego więcej. 

 

Kujawiak staje w najdalszym kącie sali, poszarzały na twarzy. Nie może wydusić z siebie żadnego dźwięku. Jest śmiertelnie przerażony. Kawałki mojej gnijącej skóry opadają z niego płatami.

– Jak… jak mogłeś? – zdobywa się wreszcie na szept, dochodzący jakby z innego świata.

 

To nie jest głos, jaki do tej pory znałem: pewny, pyszny, pełen buty i władzy. Teraz dźwięczą w nim nuty śmierci. Mój przyjaciel patrzy na mnie z rozszerzonymi ze strachu oczami. Oniemiały sunie drżącymi dłońmi po ścianie. W jedną, a potem w drugą stronę. Po długiej chwili udaje mu się wreszcie namacać drzwi. Pcha je i z przeraźliwym krzykiem ucieka.

Opadam na poduszkę. 

 

Z leprozorium nikt nie wychodzi żywy.

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

październik 2014

 

Audiobook:

 

Cytat: Wszystko, co się rusza i żyje, niech służy wam za pokarm; tak, jak zielone jarzyny, daję wam wszystko – pochodzi z Księgi Rodzaju 9, 3, według Nowego Przekładu Pisma Świętego, wydanego przez Towarzystwo Biblijne w Polsce.

 

Vector image by sentavio on freepik.com