W górę i na dół 3

 

Rozdział XXII – torowisko, położone na zachód od Wrocławia, godz 07.16

   Lokomotywa DW 289 nie zwolniła biegu. Skład blokujący tor 4-2 zjeżdżał na bocznicę bardzo powoli. Lucjan zaczarowywał wzrokiem biała lampkę, która praktycznie stała w miejscu. A do niej coraz bardziej zbliżał się zestaw maszynisty Protaśko. Zebrani w Centrum Kryzysowym wstrzymali oddech. Znali z teoretycznych wykładów śmiertelną moc chloru. Nie było żadnej nadziei. Alarm zderzeniowy uaktywnił się głośnym brzęczykiem. To… był koniec. Wszyscy zamarli w przerażeniu. 

   Niezłomny obserwował przeszkodę, do której było coraz bliżej. Teoretycznie miał jeszcze czas, aby zdążyć wyskoczyć z lokomotywy. Była nawet szansa, że się tylko połamie, a siła bezwładności nie wciągnie go pod stalowe koła. Ale zawsze wykonywał służbowe polecenia. Teraz też wiedział, że musi wytrwać do końca, choćby nie wiadomo jaki on miał być. Ludzie po drugiej stronie radia zaufali mu, a on nie mógł zawieść ich wiary. Przetoczenie cysterny było najważniejszym zadaniem w jego całym życiu zawodowym. Kolejarz postanowił je wypełnić siłą woli. 

Odjął jeszcze trochę mocy z silnika spalinowego i nieruchomo trwał obserwując coraz bardziej zbliżający się kształt wagonu. Spojrzał w lewo, gdzie mignął mu przed oczami jakiś pokrwawiony facet. Skąd on się do cholery wziął? Protaśko miał tak skupioną uwagę na cysternie, że go najzwyczajniej nie zauważył. Spojrzał do tyłu, człowiek chyba się poruszył, więc chyba przeżyje spotkanie trzeciego stopnia z koleją.

Gdy maszynista znów spojrzał przed siebie, tanker akurat zahaczył podestem o zjeżdżający z głównego toru ostatni wagon. Lokomotywą strasznie szarpnęło i Zygmunt poleciał prosto na stalową podłogę.

 

Dobra Cobra przedstawia opowieść pełną bólu, ludzkich dramatów i nie tylko historycznie niewygodnej prawdy. Opowiadanie, które w swej narracji eksponuje wielkie zagrożenie oraz niespodziewane wzloty oraz upadki bohaterów, których losami rządzi łut szczęścia lub nieszczęścia, pt

W górę i na dół

Część trzecia

Ludzie, którzy nie śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. 

Gabriel Garcia Marquez 

 

Rozdział XXIII – na torowisku na zachód od Wrocławia, godz. 07.17

   Czy tak wyglądał koniec? W głowie Niezłomnego błysnęło nadzwyczaj jasne światło. Z poziomu podłogi obserwował wnętrze lokomotywy. Nie słyszał szumu dieslowskiego silnika, nie czuł żadnych drgań lokomotywy. Czy tak wyglądało kolejarskie niebo? Po niezmiernie długiej chwili powróciła mu władza w rękach. Powoli usiadł i potarł dłonią zakrwawioną skroń. Złapał uchwyt i stanął ostrożnie na nogi. 

DW 289 niestrudzenie parła do przodu. Protaśko ze zdziwieniem przeczytał nazwę mijanej stacji: Wrocław Brochów. Dopiero teraz dotarło do niego, ze radio skrzeczy wywoływaniem. 

– Tu lokomotywa DW 290 – zameldował. – Mijam stację Wrocław Brochów. 

Wybuch niepohamowanej radości przetoczył się po pomieszczeniach Centrum Kryzysowego. 

 

Rozdział XXIV – Wrocław, godz. 07.18

   Lucjan Giewont usiadł przy komputerze i z wielkim zdziwieniem porównywał pewne fakty, które nie dawały mu spokoju. Jego przełożony zawiadomił o pędzącym składzie z chemikaliami dobre dziesięć minut wcześniej, niż przyszedł pilny komunikat z Warszawy z tą wiadomością. Skąd szef nagle posiadał więcej informacji niż centrala?

– Meldują, że cysterna, stojąca za Bolesławcem, była pusta – zaskrzeczało radio. 

– Nie wiozła chloru?

– Nie. 

– A ta druga ze Świdnicy? 

– Zaraz powinniśmy wiedzieć, już ją badają wojskowi chemicy. Ale wstępne oględziny nie wskazują na zagrożenie. 

   Więc może tu wcale nie chodziło o chlor, a o coś więcej. Giewont w trybie nagłym poprosił o przesłanie treści esemesów i historii lokalizacji wszystkich zagranicznych podróżnych, przybywających obecnie na Dolnym Śląsku. Ekran komputera wypełniła po chwili siatka tras. Właściciele kilku niemieckich numerów najwyraźniej spotkali się późnym wieczorem w pewnym odludnym miejscu. Mogła to być przymiarka do znalezienia czegoś, może odkopania jakiejś części skarbu, zagrabionego przez Niemców przed zakończeniem wojny, i próba przewiezienia go pod osłona nocy na teren Europy Zachodniej. Granice zniesiono wiele lat temu, więc przy odrobinie szczęścia można było spokojnie wywieźć wszystko. Niby służba graniczna czuwała i robiła wyrywkowe kontrole, ale dziś wszyscy byli zajęci tymi cholernymi cysternami. 

   Lokomotywa DW 289, pchająca ostatnią z cystern, szczęśliwie okrążyła Wrocław i mijała kolejne przystanki kolejowe: Świętą Katarzynę, Ziębice Wrocławskie… Za wszelką cenę należało ją zatrzymać gdzieś w tamtej okolicy. 

– Za Lizawcami jest bocznica dużego zakładu gospodarowania odpadami. Dalej mamy już tylko prosty tor i Oławę. Zbyt duże ryzyko dla mieszkańców.

– Wajcha! – krzyknął Giewont. – Teraz!

– Pilny komunikat w sprawie rozjazdu dwadzieścia dwa. Proszę natychmiast przełożyć rozrząd na główny tor z Wrocławia. Zaraz dojedzie do was jeden wagon z… odpadami. Trzeba go pilnie przyjąć. Powtarzam… 

– Komunikat do prowadzącego lokomotywę, pchającą cysternę: stop! Zawracaj pan stamtąd jak najszybciej! Tor pusty. 

Potężny silnik diesla wszedł na wysokie obroty, z a rury wydechowej wzleciał ku niebu głąb czarnego dymu. Zygmunt Protaśko zawrócił maszynę i pognał w kierunku, z którego przyjechał. A pchana siłą bezwładności cysterna uderzyła w zamkniętą jeszcze bramę zakładu, wyłamując ją ze zgrzytem, i popędziła wgłąb zakładu. Wszyscy obecni na sali wstrzymali oddech. 

Cysterna wbiła się w hałdę odpadów za stacją kolejową Lizawce. Gdy padł kurz kilku pracowników zakładu utylizacji wyszło z hali i powoli zbliżyło się do miejsca, gdzie wagon wypadł z toru i przewrócił się na bok. Wokoło roznosił się taki dziwny, trochę duszący zapach, który zaprawionym w pracy w smrodzie robotnikom nie włączył żadnych lampek ostrzegających w głowach.

 

Rozdział XXV – Niemcy Wschodnie, godz. 07.40

   Prośba do Rettungsleitstelle, wschodnioniemieckiego odpowiednika biura zarządzania antykryzysowego, szybko dała wymierną odpowiedź. Lokalizacja wyraźnie wskazywała, że posiadacze tych samych numerów komórkowych wracali z Polski razem w jednej grupie. 

Niemiecka strona natychmiast postawiła w najwyższym stopniu gotowości wojsko i policję. 

Samolot zwiadowczy Luftwaffe Eurofighter Typhoon – wysłany z siedemdziesiątego czwartego szwadronu lotniczego, stacjonującego w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Monachium Neuburgu – lecąc na dużej wysokości, w kilka minut przekazał nadzwyczaj wyraźne zdjęcia zwiadowcze. Konwój czterech ciężarówek, znajdujący się około osiemdziesiąt kilometrów za polską granicą, ominął od południa Bischofswerdę,  po czym jadąc lokalnymi drogami rozdzielił się na dwie części.   

Po konsultacji niemiecka strona zdecydowała się przeprowadzić w trybie natychmiastowym akcję zatrzymania pojazdów. Dzięki lokalizacji telefonów, dość szybko namierzono kilka aut osobowych, które podążały od granicy w bliskiej odległości konwoju. 

W szybkim tempie dynamicznie modyfikowano skomplikowaną akcję zatrzymania. Dzięki numerom rejestracyjnym, przesłanym koordynatorowi akcji, w ciągu kilku sekund na biurkach pojawiły się wszystkie informacje o właścicielach aut. Żaden z nich nie był karany, co samo w sobie było już dość podejrzane. 

Należało zachować jak największą ostrożność, bo konwój mógł przewozić bezcenne skarby kultury, zrabowane w czasie wojny, a teraz transportowane do Niemiec z dobrze zakamuflowanej przez ponad siedemdziesiąt lat kryjówki. 

Do akcji wkroczyły samoloty zwiadowcze, patrole policyjne w nieoznakowanych samochodach, helikoptery i wojsko. Na rozkaz zwierzchnika sił zbrojnych Niemiec, ogłoszono alarm w dwóch oddziałach komandosów z jednostki antyterrorystycznej GSG9 der Bundespolizei. Świetnie wyszkolona formacja była w przeszłości niejednokrotnie używana do walki z wrogiem w kraju jak i za granicą, pomagała przy odbijania zakładników, a także eskortowaniu ważnych osób i przesyłek. Jej chrztem bojowym była udana próba uwolnienia niemieckiego samolotu z rąk terrorystów z Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, co miało miejsce w stolicy Jemenu – Mogadiszu w październiku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. 

Jeden samolot transportowy wystartował prosto z głównej bazy GSG9, położonej w Sankt Augustin pod Bonn. Drugi zabrał żołnierzy trzeciej grupy pułku powietrzno – desantowego prosto z bazy ćwiczebnej oddziału w górach Harz. 

Akcję należało przeprowadzić w sposób skoordynowany. Z Berlina wydano rozkaz ze zgodą na wyłączenie w odpowiednim momencie wszystkich nadajników sieci komórkowych na tym obszarze, aby w czasie ataku przestępcy nie mieli ze sobą kontaktu. 

Komandosi mieli zostać zrzuceni na kilkanaście kilometrów przed przewidywanymi trasami  przejazdu rozdzielonego konwoju i tam przygotować misterną zasadzkę.   

 

Rozdział XXVI – Centrum Zarządzania Kryzysowego, Wrocław, godz. 09.02

– Mamy raport, że cysterna z hałdy odpadów za stacją Lizawce także nie przewoziła chloru. Jest pusta. 

– Co jest, do kurwy nędzy? – mruknął do siebie Lucjan Giewont, coraz bardziej czując, że właśnie ktoś robi go w wielkiego balona. 

 

   Swego czasu aktor High Grant, grający brytyjskiego premiera w filmie To tylko miłość, zasugerował, że ma możliwość wydania rozkazu chłopcom ze specjalnej jednostki, by ci zlikwidowali każdego, kto zagrażał krajowi. Lub jego obywatelom. To była prawda. Władza rzeczywiście posiadała takie możliwości i od czasu do czasu najlepsi niemieccy żołnierze byli wynajmowani do ściśle tajnych zadań. Gdyby ich rozkazy kiedykolwiek ujrzały światło dzienne – z pewnością nie byłoby to chlubą ani dla władz, ani dla kraju.

 

  Oprócz standardowego wyposażenia w różne wersje najbardziej niezawodnych szturmowych karabinów maszynowych Heckler und Koch MP5, żołnierze GSG9 zabrali ze sobą także granaty hukowo – błyskowe, których  niejednokrotnie używano z powodzeniem w wielu akcjach.

Według do dziś niepotwierdzonej hipotezy jeden z tego typu granatów mógł zostać użyty w tunelu Alma w Paryżu podczas zlikwidowania angielskiej królowej serc, księżny Diany, trzydziestego pierwszego sierpnia 1997 roku w Paryżu. Jego wybuch sparaliżował na kilka sekund kierowcę, wiozącego dawną żonę księcia Karola i i jej kochanka – Emada El-Din Mohameda Abdela Moneima Fayeda, znanego szerzej jako Dodi Al-Fayed junior – z Hotelu Ritz, w wyniku czego doszło do tragicznego w skutkach wypadku. 

   O podobny efekt chodziło i tym razem. Rząd niemiecki nie mógł sobie pozwolić na polityczne rozgrzebywanie niechlubnej faszystowskiej przeszłości. Szturm miał zostać przeprowadzony w błyskawicznym tempie, a granaty hukowe dawały komandosom niezbędny czas do wkroczenia na pole walki. Za wszelką cenę nie chciano dopuścić, aby którykolwiek z uczestników konwoju zdążył wysadzić ciężarówki z przewożoną w nich nieznaną, a domniemanie pożądaną i cenną zawartością. Bo owiane tajemnicą zrabowane skarby Trzeciej Rzeszy do dziś nie zostały odnalezione nawet w małej części.

Komandosi z GSG-9 dokonali desantu i cierpliwie czekali wzdłuż dróg na rozkaz do ataku na nadjeżdżający konwój. Rozkaz, który w końcu wydano w najlepszym dla powodzenia całej akcji momencie. 

 

Rozdział XXVII – las w okolicach Błażejowa, godz. 09.23 

   Krystyna Ociełło biegła ile sił w poprzek zagajnika. Co raz mijała porozrzucane wokoło śmieci, niektóre zapakowane w worki, inne walające się luzem i roznoszone po okolicy przez ptactwo. Resztki żywności, potłuczone szkło, masę plastikowych opakowań i butelek, uschnięte tuje, wykopane z czyjegoś ogrodu, poremontowy gruz: połamane kafelki, opakowania po gipsie i farbach, zdjęty ze starych dachów rakotwórczy eternit, części samochodowe i co tylko można było sobie jeszcze wyobrazić. 

Polacy to straszne brudasy. Nie mieli nawyku utrzymywania porządku w  okolicy, w której mieszkali. Kiedyś na tych ziemiach było inaczej, na pewno czyściej, ale… to już chyba nie wróci. Im dłużej Ociełło mieszkała w Polsce, tym widziała coraz mniejsze szanse na powrót Niemców na te tereny. Oczywiście jej co bardziej majętni rodacy kupowali skrawki ziemi w granicach dawnej Rzeszy, ale to było zbyt mało, aby przejąć te tereny. A lokalnych ludzi i ich przyzwyczajeń na siłę się nie zmieni. 

   Zdyszana Krystyna dobiegła wreszcie do skały, położonej w dziko zarośniętym parowie. Z nawyku ostrożności zastygła na chwilę w bezruchu, nasłuchując, czy w okolicy nie ma jakiegoś niepożądanego turysty czy innego przypadkowego zbieracza runa leśnego. Ale kto o zdrowym rozsądku szedłby przez gęstwinę, ryzykując niepotrzebnym zniszczeniem odzieży i narażając siebie na atak niebezpiecznych kleszczy, które przenosiły tę straszną chorobę wraz z późniejszymi powikłaniami? 

Ociełło przysiadła u nasady głazu i natychmiast zastygła w przerażeniu. Wśród świeżo wygniecionej trawy zauważyła nienaturalną czerwień. Chwilę trwało, nim przyszła do siebie i wsunęła się przez szczelinę skały do środka.  

W świetle mocnej latarki przesmyk natychmiast zajaśniał surowym wyglądem. Gdzieniegdzie po kamieniach powoli spływała woda, tworząc przez dziesiątki lat powolnej penetracji nacieki krasowe, tworzące dość oryginalne wzory. Kobieta ruszyła dobrze znaną sobie drogą wśród kamieniska. Trzy zakręty w lewo, dwa w prawo i jeszcze dwa w lewo i znalazła się przed ścianą, która skutecznie zagradzała dalszą drogę. Każdy, kto teoretycznie dotarłby do tego miejsca, byłby zmuszony zawrócić. Po raz kolejny w swoim życiu Krystyna była pod wrażeniem mądrości niemieckich inżynierów, którzy tak misternie zaprojektowali cały tutejszy kompleks. Nikt nie powołany nie miał szans, aby przejść dalej. 

Sięgnęła na niewidoczną dla postronnego obserwatora półkę skalną, na której przechowywali naoliwiony i załadowany pistolet. Z bronią w ręku natychmiast poczuła się pewniej. 

Już miała pchnąć kamień w znanym sobie miejscu, aby zadziałała dźwignia i mogła wejść do pieczary, gdy znów ujrzała przy nogach kolejną ciemnoczerwoną plamę. Przeładowała Lugera i wstrzymawszy oddech weszła do środka. 

W tym momencie przypomniała sobie słowa ukochanej babci: Du musst mutig sein – musisz być dzielna. Und vorsichtig – i ostrożna. A oni z Siegfredem nie zachowali oczekiwanej przez przełożonych ostrożności. Zostali zaskoczeni, co jej ukochany przypłacił życiem. 

   Mężczyzna leżał na wznak, a jego szkliste oczy wpatrzone były w skalne sklepienie. Zaschnięta strużka krwi utworzyła plamę wokół jego głowy. W tej chwili nie wiedzieć czemu przypomniała sobie słodkie przekomarzanie z Siegfredem, gdy pewnego razu leżeli wtuleni w siebie po spędzeniu namiętnej nocy: 

– Powiedz, proszę, ciepłe słowo.

– Parówka. 

– Ha ha ha. A jakieś mądre słowo?

– Marcel Proust. 

 

Ze łzami w oczach Ociełło potoczyła szklistym od łez wzrokiem po grocie, którą ogołocono ze wszystkiego, co mieli strzec. Istota jej życia została przez kogoś odkryta. Co w takiej sytuacji powie przełożonym? Z pewnością nie uwierzą w jej tłumaczenie, bo przecież nikt nie znał tego miejsca, w którym przechowywano zasmołowane skrzynie, dodatkowo obleczone grubą warstwą brezentu. Bez dwóch zdań zostanie oskarżona o zdradę, a za takie coś czekała tylko jedna kara: kulka i zakopanie ciała w miejscu, gdzie nikt go już nigdy nie odnajdzie. 

W wielkiej emocji spojrzała na wyświetlacz telefonu komórkowego i w jednej chwili zrozumiała, dlaczego ich odkryto. W lesie okalającym jaskinię był zasięg gsm. 

Kobieta wstała z kolan i przycisnęła drżące plecy do skały, nieświadomie zahaczając butem o misternie rozciągnięty drut, który jakimś trafem ominęła podczas wejścia do jaskinii. W mgnieniu oka potężna eksplozja zawaliła całą pieczarę, grzebiąc w niej na zawsze Krystynę i Siegfreda.

 

Rozdział XXVIII – miesiąc później

   Ale mimo zaangażowania ludzi i sprzętu z całej akcji i tak nic by nie wyszło. To tak, jakby ktoś nieufnemu czarnemu małolatowi z biednych przedmieść USA kolorowymi broszurami reklamował Bal Policji. Wszystko w tej sprawie było zbyt dobrą układanką, zbyt schematyczną, tak dobrze do siebie pasującą, jak podręcznikowo zaplanowana akcja. Powłączane telefony komórkowe, które zostawiały ślad lokalizacyjny, cały konwój – jadący wbrew zdrowemu rozsądkowi razem – wszystko ładne i aż się prosi, by na pierwszy rzut oka w to uwierzyć. Dać wiarę choć na pewien czas, który był niezbędny do przeprowadzenia właściwej akcji w innym miejscu. A potem było już po prostu za późno. Prawdziwe działania zostały prowadzone gdzie indziej, a ich cel pozostał ukryty na zawsze. Od zawodowców nie należało oczekiwać popełnienia błędów. Może kiedyś jakiś szczegół ujrzy światło dzienne, ale pewnie nikt powiąże tych spraw ze sobą. 

  Niemieccy komandosi zatrzymali wszystkich zszokowanych nagłym atakiem uczestników nocnego rajdu w Polsce. Okazali się nimi skauci z okręgu monachijskiego i ich opiekunowie , którzy korzystając z otwartych granic urządzili sobie nocny rajd w celach dydaktyczno – szkoleniowych. A tego feralnego ranka wracali z udanej improwizacji najazdu na Polskę we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. 

   Lucjan Giewont wyglądał przez szybę samochodu na sierpniowy Wrocław. Przekręcił nadgarstek i spojrzał na drogi sportowy zegarek z trzema tarczami. Było po dziewiątej rano, słońce pięknie świeciło, a ptaki wesoło dokazywały w pobliskich krzakach. Majestatyczny budynek Wojewódzkiego Centrum Zarządzania Kryzysowego, w którym pracował do dzisiaj, położony był w miłym sąsiedztwie urokliwego parku, gdzie nie raz odbywał z szefem narady, niespiesznie spacerując zielonymi alejkami. Po drugiej stronie widniał pięknie porośnięty winoroślem późnorenesansowy pałac, mieszczący Muzeum Narodowe. To wszystko zawsze było nie nasze, a niemieckie, dopiero po Drugiej Wojnie Światowej przeszło w polskie ręce, dzięki darowi Stalina.

 

Rozdział XXIX 

   Giewont wspomniał inną sprawę, przy której pracował w ostatnich miesiącach. Napruci w trzy dupy grabarze wpadli karawanem w poślizg przy starej nekropolii, a trumna z przewożonym nieboszczykiem przebiła przednią szybę i wpadła do zmurszałego grobowca. Sztywne ciało denata zetknęło się ze złożonymi tam kośćmi, w wyniku czego nastąpił cud i przewożony zmarły ożył. 

Gdy czterej grabarze zobaczyli, że denat zmartwychwstał, natychmiast wytrzeźwieli i w przerażeniu puścili się pędem przed siebie. Ożywieniec z krzykiem wybiegł za nimi na jezdnię, błagając, żeby na niego poczekali. W tym momencie z drugiej strony nadjechał samochód ciężarnej Wioletty Dziarskiej, która przekraczając dozwoloną szybkość pędziła do szpitala, gdyż podczas nocnego sikania odeszły jej wody płodowe. 

Zobaczywszy na środku jezdni maszkarę w za dużym, porwanym ubraniu, rozpadających się tekturowych butach i białą jak trup twarzą, kobieta krzyknęła i puściła kierownicę. Nie raz bowiem oglądała z narzeczonym horrory, które często rozgrywały się w okolicach cmentarzy. 

Auto Dziarskiej przejechało po z martwych wzbudzonym, ponownie wysyłając go w zaświaty, i z rozpędu zaryło zderzakiem w błotnistym pasie zieleni. Szczęśliwym zrządzeniem losu karetka przybyła na czas i lekarze mogli asystować przy udanym porodzie. Niemowlę, któremu nadano  w urzędzie imię Kazimierz, będzie rosło na chlubę rodziców i kraju, zaludniając dawne poniemieckie tereny polską nacją. 

 

Rozdział XXX 

    Błędem było jednak pozostawienie grabarzy na wolności, gdyż ci sprytni Polacy szybko dodali dwa do dwóch i po kilku nocnych próbach wskrzeszania umarłych, zabieranych z kostnic, weszli na rynek z niecodzienną, komercyjną ofertą. Za odpowiednią gratyfikację oferowali wskrzeszanie denatów. I jak to zazwyczaj w życiu bywa, bogaci znowu mieli większe fory od niezasobnej materialnie reszty społeczeństwa. 

Sprawa ożywiania nie wyszła by na jaw, gdyby nie tradycyjna polska zawiść. Pewnego dnia policja otrzymała anonim – wysłany zapewne przez pracowników funeralnej konkurencji – z dokładnym opisem całego procederu. Ożywieńcy też nie ułatwiali zachowania sprawy w tajemnicy. Rodziny trzymały ich w zamknięciu, aby nikt się nie dowiedział, że powstali z martwych. Ale po cóż było dalej prowadzić życie, jak umarli? Zmartwychwstali zaczęli więc wychodzić chyłkiem z domów. Najpierw nieśmiało, w tajemnicy – do ogrodu, aby się poopalać, czy na weekendy do zaszytego w lasach zachowującego dyskrecję hotelu. Później odważali się na coraz częstsze wyjścia w najbliższej okolicy. Na konie, pobiegać, do sklepu po wódkę… Wieść o zmartwychwstaniach roznosiła się coraz szerzej. Aż pewnego dnia dotarła do uszu urzędników. Stróże prawa szybko i w zdecydowany sposób położyli kres nielegalnej działalności. 

Zamieniono szczątki w niemieckim grobowcu i zastawiono pułapkę na coraz bardziej bogatych pracowników pogrzebowych. Gdy ci przybyli nocą t z kolejnym trupem do ożywienia, ze zgrozą zauważyli, że tym razem nijak nie potrafili wrócić nieboszczyka do grona żyjących. 

   Kości, wyjęte ze starego grobowca, przez krótki czas trzymano we wrocławskim magazynie, jednak dość szybko przyszło polecenie z Warszawy, by sprawę utajnić i nigdy do niej nie wracać. Całą dokumentację sprawy – wraz ze szczątkami Niemca o nazwisku Haussman – zabrano w nieznane miejsce i od tamtego momentu słuch o niej zaginął. 

Lucjan szybko połączył ich konfiskatę z prawie równoległym, niemal cudownym wyzdrowieniem jednego z czołowych polityków partii rządzącej, który jeszcze do niedawna konał w męczarniach z powodu nieuleczalnego raka dwunastnicy. 

Giewont nigdy nie podzielił się z nikim swoimi spostrzeżeniami. 

 

Rozdział XXXI 

   Tak samo było i tym razem. W całej sprawie porwanych cystern – rzekomo przewożących chlor – i harcerskiego konwoju chodziło zapewne o odwrócenie uwagi od czegoś innego, o wiele istotniejszego. Ale nie wiadomo w jaki sposób można było próbować wpaść na jakiś trop. Skala zarzucenia fałszywych zdarzeń i organizacja zamieszania na kolei imponowała, a to znaczyło, że przeznaczono na nią duże środki i zaangażowano wielu ludzi, którzy pozostali niewidzialni.  Przyzwolenie na tak pełną rozmachu inscenizację mogło pochodzić tylko… gdzieś z góry, kto ie, może nawet z samych szczytów władzy. 

Szef Giewonta przysłał wiadomość na dziesięć minut przed oficjalnym alarmem z Warszawy. Tylko skąd on niby wiedział o tych cysternach? Przyśniło mu się, czy co? A gdy na dolnośląskich torach pojawiały się coraz to nowe wagony ze śmiercionośną zawartością, przełożony Lucjana pozostał niedostępny, a jego komórka została wyłączona. Później mężczyzna niejasno tłumaczył nieobecność faktem nagłego bólu w klatce piersiowej i potrzebę natychmiastowej wizyty w szpitalu, do którego zawiozła go żona. 

 Lucjan poświęcił wiele czasu i dokładnie sprawdził zapis z przyszpitalnych kamer – jego szef nie zgłosił się po pomoc tamtej nocy, pomimo, że taka notatka widniała w księdze przyjęć OIOM-u. Biały samochód przełożonego także nie pojawił się na pobliskim ogólnodostępnym parkingu, czy choćby na sąsiadujących z nim ulicach. Sprawdził też monitoring kwartału, sąsiadującego z domem szefa – łatwe do rozpoznania białe auto nigdzie tamtej nocy nie wyjeżdżało. 

Podczas akcji nie pojawił się także Stefan Mikujć – okręgowy inspektor utrzymania ruchu kolejowego. Sprawdzenie lokalizacji jego telefonu oraz zapisu połączeń wskazywało, że mężczyzna – zaalarmowany przez pracowników nocnej zmiany – wyjechał z domu o godzinie piątej zero siedem, rozmawiając po drodze dwa razy. Gdy otrzymał trzecie połączenie, natychmiast zawrócił i pojechał do rodziny ojca, gdzie spędził cały następny dzień, rzekomo lecząc kaca po imieninowej libacji. 

Cała akcja z konwojem, wracającym z Polski nocą, też wyglądała na szytą grubymi nićmi, choć posiadała nadzwyczaj subtelny ścieg. Wszyscy jego uczestnicy mieli powłączane telefony i przez cały czas zostawiali wzorowy ślad lokalizacyjny w sieci komórkowej. 

Śledztwo niemieckiej strony wykazało, że rajd odbył się legalnie z inicjatywy nieoczekiwanego sponsora wyprawy – tajemniczego Herr Pasterza  – który zainspirował opiekunów na wypad do Polski i wpłacił potrzebne na ten cel środki gotówką bezpośrednio do kasy głównej niemieckich skautów, zrzeszonych w Katholische Pfadfinderschaft Europa, przy Steinstrasse 4 w Langenfeld. 

Jednak najważniejsze, że obyło się bez strat w ludziach. No, może oprócz uciętych przez koła cysterny nóg u jednego zapalonego adepta kulturystyki, który zwykł uprawiać ćwiczenia na pordzewiałym torowisku.

   Lucjan Giewont włączył się autem do ruchu. W głębi serca czuł smutek, że to już koniec jego pracy w Centrum Antykryzysowym, gdzie spędził wiele dobrych i emocjonujących lat. Ale najważniejsza i tak zawsze była rodzina. I mała, kochana tatusiowa córeczka, bo nic się tak nie liczyło w jego życiu, jak słodka Julcia. 

Giewont włączył kierunkowskaz – niezawodny pocieszyciel w chwilach smutku i zwątpienia –  i po kilkunastu sekundach miarowego tykania mężczyzna od razu poczuł się znacznie lepiej. Dodał gazu i jego dwieście osiemdziesięciokonna niebieska Alfa Romeo popędziła mostem Grunwaldzkim, wydając przez aktywny zespół tłumików charakterystyczny dźwięk, tak trudny do pomylenia z każdym innym autem.

 

KoNiEc? Eeee, nie… Chyba jeszcze nie czas kończyć tej opowieści…

 

Rozdział XXXII – Wrocław 

   Niebawem miała wybuchnąć Pierwsza Wiewiórcza Wojna Światowa. Potężny konflikt rozleje się na wszystkie kontynenty i pochłonie miliony ofiar wśród tych miłych zwierząt, stereotypowo zwanych Basia i buszujących za orzechami w miejskich parkach i lasach. 

Gdyby Lucjan Giewont nadal pracował w Centrum Zarządzania Antykryzysowego, nie zignorowałby na pozór głupiego gadania Darka Chimka, mieszkańca Wrocławia, pracującego przed przejściem na przymusową rentę w precyzji. Mężczyzna ten – podobny z fizjonomii do obrazów przedstawiających Dyla Sowizdrzała – posiadał niezwykły i niespotykany dar rozumienia głosów zwierząt. 

Podczas porannego spaceru przez przypadek był usznym świadkiem rozmów ostatniej szansy, które odbywały się między wysoko postawionym wiewiórkami z ich światowego rządu. Z przebiegu gorącej dyskusji jasno wynikało, ze kwestią nie do pogodzenia był niesprawiedliwy podział orzechów laskowych na świecie, zbyt wysokie cła i związana z tym dyskryminacja angielskiego gatunku tych zwierząt. Który w zwierzęcym świecie był dobrze znany z powodu Brexitu, megalomanii, kłótliwości, chowu wsobnego i wywyższania się, tak jakby wszystkie angielskie wiewiórki pochodziły prosto od szlachetnie urodzonych  lordów, parów i baronetów. Oraz z powodu szarego ubarwienia, całkiem innego, niż w większości krajów Europy kontynentalnej, co najwyraźniej zakrawało na czysty wiewiórczy rasizm. 

   Leżąc w trawie i grając sam ze sobą w tradycyjną amerykańska grę karcianą – obecnie zabronioną z powodu ogólnoświatowej nagonki na segregację rasową – Czerwoni kontra Murzyni, Darek Chimek z rozkoszą chłonął wielce inteligentną retorykę dyskusji, prowadzoną przez te z pozoru nieme zwierzęta.  

Siedzące na drzewach wiewiórki zwyczajnie go olały, będąc pewne że ludzie i tak nie rozumieją ich mowy.

Jednak, gdy po wśród wrzawy i popiskiwania południowe negocjacje upadły i gdy wojna wisiała na włosku, mężczyzna – skonsumowawszy zakupionego wcześniej na stacji paliw hot doga – truchtem pobiegł zameldować o tym fakcie policję. Skąd łagodnie wysłano go na pogotowie, podejrzewając lekki udar słoneczny, związany z całodziennym leżeniem na łące.

Jako wzorowy obywatel Chimek nie dał się tak łatwo spławić i postanowił poszukać pomocy w prezydium miasta, gdzie po szarpaninie z urzędnikami został wreszcie przyjęty przez zastępcę dyrektora do spraw gospodarki odpadami komunalnymi. Po złożeniu obszernego sprawozdania, które zaprotokółowała jedna z sekretarek, ochrona łagodnie wprowadziła Chimka na zewnątrz, gdzie z nieba lał się żar i nadal nie było widać ani jednej chmury na horyzoncie. 

Poradzono mu na odchodne, by pił dużo wody i w miarę możliwości unikał słońca. Do czego wzorowy obywatel miasta z radością pragnął się zastosować, gdyż darzył władze miasta – oraz wydawane przez nią decyzje i rozkazy – wielkim szacunkiem oraz atencją. 

   Usprawiedliwiony złożeniem raportu w magistracie Darek Chimek poszedł do pobliskiego sklepu spożywczego w celu spożycia mlecznego loda. Miał przy tym wielkie szczęście, wygrywając zaraz za darmo drugiego. Otworzył go, a tam czekała kolejna niespodzianka: następny lód za darmo. Grzechem byłoby odrzucić tak wielkiego farta – zjadł go wiec bez żadnych zbędnych ceregieli. Nasycony śmietankowy smakiem leniwie spojrzał do wnętrza pustego opakowania, gdzie znalazł kolejny zwycięski komunikat: lód za darmo. 

Najwidoczniej kochała go dziś nie tylko władza, ale także los, więc zdecydowanie nie należało zaprzepaścić tak wielkiej szansy oraz głębi miłości i łaski producenta lodów, zapewne wypływających z niedawno spełnionego obywatelskiego obowiązku. Mało kto wiedział, ze imię Darek było skrótem od: darowany rekin, a to samo w sobie już coś mówiło! No, bo ile osób w historii świata zostało podarowanych ludziom przez tego majestatycznie wyglądającego wodnego drapieżnika? 

 

Rozdział XXXIII 

   Następnego dnia Darek Chimek obudził się w szpitalu, łaskotany w nozdrza zdecydowanym w smaku sosem dziewięciu wysp, podawanym tam w każdy wtorek z kawałkiem nieco wysuszonej indyczej wędliny i pieczywem. Mężczyzna poprzedniego dnia został zabrany z chodnika przed sklepem spożywczym po nagłym omdleniu, wywołanym konsumpcją zbyt dużej ilości lodów w dość krótkim czasie i związanym z tym szokiem termicznym organizmu. W dłoni Darek nadal ściskał opakowanie, na którego wewnętrznej stronie widniał napis – fatum:  masz kolejnego darmowego loda.

Chłopak podrapał wściekle bolące gardło i  wyjrzał przez okno na pobliski park, który masowo zaścielały świeże truchła tysięcy wiewiórek. 

– Wiadomix  – wychrypiał uradowany ledwie słyszalnym z powodu zapalenia gardła szeptem. – A nie mówiłem?

 

    Sygnałem do wybuchu Pierwszej Wiewiórczej Wojny Światowej stał się strzał w kierunku zezowatej i genetycznie spaczonej sarenki Penelopy. Biedne zwierzę – poddawane przez królewskich leśniczych licznym eksperymentom – w poszukiwaniu pożywienia nieopatrznie wyszło na niezarośnięty trakt w okolicach szkockiego zamku Balmoral. Na nieszczęście wprost pod lufę lśniącej dubeltówki księcia Karola, załadowanej wybornym śrutem, wyprodukowanym w małej manufakturze Stephen Hatton Armory, będącej królewskim dostawcą naboi, gdzie wszystkie pociski składano ręcznie, przy pomocy technologii, stosowanej od przeszło stu lat.  

Pierwsza Wiewiórcza Wojna Światowa stała się skrzętnie ukrytym przez rządy świata faktem, który także nigdy nie ujrzał światła dziennego. 

 

Tej zimy w hot dogach i kebabach nie zabrakło solidnego wkładu wiewiórczego mięsa.

 

I to już prawdziwy KoNiEc tej opowieści. 

 

Dobra Cobra

Kwiecień 2023

 

Vector image by Freepik on freepik.com