Usta pełne wody

 

U mnie w pracy jest ciężko. Zasuwam ile sił. A gdy ich zabraknie – mdleję z wycieńczenia i upadam na twardą podłogę. Po pewnym czasie wracam do rzeczywistości, podnoszę się, ścieram przedramieniem szron z torsu i z powrotem siadam na fotelu. 

Cenią mnie w robocie bo jestem skuteczny. Nie jakiś tam najinteligentniejszy, najlepszy, najuczeńszy… Po prostu skuteczny. Kurewsko skuteczny. Dający sobie radę ze wszystkimi zadaniami i problemami. Prostaczkom wydaje się, że osoby wykonujące mój zawód są nieodpowiedzialne. Cóż zrobić? Z pewnością nigdy nie mieli, i może nigdy nie będą mieli, okazji  przekonać się o tym, jak zdeterminowani i wewnętrznie zdyscyplinowani są pracownicy w takich firmach, jak moja. Choć i u nas zdarzają się wpadki. Jesteśmy tylko ludźmi.

 

Zaprzedałem firmie swoje życie, a ona hojnie mnie za to wynagradza. I chce mieć pewność, że zatrudnia najlepszych ludzi. Stąd się nie odchodzi. Dopóki będę wydajny i dobry, w tym, co robię, nie pozwolą mi się zwolnić. To coś na kształt przeznaczenia. 

A nawet, gdybym chciał odejść, to i tak nikt na mieście  nie zaproponuje mi większych pieniędzy. Jestem skazany na to, co robię, do marnej emerytury – o której każdego roku przypomina mi ZUS – lub do śmierci. W zależności od tego, co przyjdzie pierwsze.

 

Od czasu do czasu firma mnie doświadcza. Płaci mniej, choć mogłem się spodziewać, że za harówkę powinienem dostać więcej. To boli, ale ona robi to wszystko dla mojego szeroko pojętego dobra. Abym nie miał zbyt dużego mniemania o sobie, zbyt wygórowanych żądań i nie popadł w niebezpieczną pychę. 

Dzięki pracy wiem o sobie całą prawdę. Jaki jestem, czy dam radę z kolejnym terminem, ile nadgodzin wytrzymam, jak zareaguję na kolejną szybką zmianę w zamówieniu, czy wygram z czasem zanim dopadnie mnie zmęczenie? Ciągle też, z dystansu, staram się oceniać siebie i rozwijającą się w robocie sytuację, aby mi czasem nie odbiło. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. To się nazywa nieustanna samokontrola.

A w dni wolne gramy w morderczego juggera. To krwawe i brutalne rugby dla gladiatorów pozwalajace wyżyć się na boisku do woli. Nagromadzone w człowieku stresy, napięcia i agresja szybko przemijają. Później szklaneczka piekielnego, prawie sześćdziesięcioprocentowego Ratzeputza i można znów potulnie powrócić na łono zakładu pracy – mego Dobrodzieja, Żywiciela i Jedynego Przyjaciela.

 

Trzeba uprawiać swój ogródek

Wolter, „Kandyd czyli optymizm”

 

Dobra Cobra przedstawia opowiadanie dziwne i tajemnicze zarazem, pt.

 

Usta pełne wody

 

To jeszcze nie Niebo i już nie Ziemia. Czyli właściwie co?

 

   Wychodzę z krytej bambusem chałupy i pakuję do łodzi cenny sprzęt do nurkowania, trochę jedzenia i wodę do picia. W zdrowiu doczekałem kolejnych wytęsknionych wakacji. Dokonawszy ostrej selekcji marzeń, na tegoroczny urlop wybrałem małą i odludną wyspę. Nie znoszę tłumów, za bardzo cenię ciszę i prywatność. 

Lubię nurkować. Nie nazywam tego pasją, nigdy też nie nazwę tego snobistycznym i kosztownym spędzaniem czasu wolnego. Nie aspiruję do takich porównań. Nie mam  potrzeby brylowania markowym sprzętem, którego używam. Jestem na to zbyt skromny. Po prostu lubię w ten sposób spędzać wakacje.

 

Ciepłe słońce ogrzewa ciało. Mam na sobie tylko krótkie spodenki. Odpycham łódź i wskakuję do środka. Włączam silnik i powoli steruję w stronę celu kolejnego wypadu, oddalonego o godzinę drogi stąd. Myśli nie zaprząta nic innego, mój umysł jest wolny. To cudowne uczucie.

Jak na dłoni widzę oddalającą się wyspę, oblaną przez turkusowe wody i otoczoną przez płytkie rafy o szerokości kilku metrów. Okolica słynie z pięknego, w większości nienaruszonego, podwodnego świata. Celem mojej dzisiejszej wyprawy jest duża jaskinia, utworzona przez szeroki na 15 metrów lej schodzący do 35 metrów w głąb morza. 

 

Gdy ocean przybiera ciemniejszy kolor, zatrzymuję łódź i rzucam kotwicę. Wypijam trochę wody i zakładam na plecy butlę z powietrzem. Siadam na burcie, wciągam maskę i odpycham się nogami. Tysiące bąbelków otacza moją głowę. Rozpoczynam powolne schodzenie w dół. Wokoło mnie pływają kolorowe ławice ryb pelagicznych. Wreszcie jestem przy dnie. 

Ze smutkiem zauważam, że ten najobfitszy na Ziemi rezerwuar rzadkich gatunków, staje się z roku na rok coraz uboższy. Nadmierne połowy, zanieczyszczenia, zbyt duży przyrost naturalny ludności oraz niedozwolone metody połowów, z użyciem dynamitu, powodują, że wody niegdyś obfitujące w ławice ryb i stada rekinów są dziś jedynie namiastką tego, co widział jeszcze w latach 60-tych kapitan Cousteau. Wszystko marnieje.

 

Kiedyś colę sprzedawali w butelkach o pojemności 0,33 litra, teraz za tą samą cenę dają 0, 25 a ostatnio widziałem jeszcze mniejsze puszeczki. To samo jest z pastą do zębów – 150 lub 125 ml, a dziś 100 i 75 ml. A niedługo będzie z papierosami – dawniej na Zachodzie też było 20 papierosów w paczce, obecnie pakują po 19, a jeśli większa paczka to zamiast 30 sztuk jest 27 – i wieloma innymi rzeczami. Zysk za wszelką cenę. Chciwość to największa plaga naszych czasów.

 

W oddali zauważam połacie podwodnej roślinności. Dopływam tam i zanurzam się w kolejną podwodną studnię. Uczucie niczym nieograniczonej wolności sprawia, że zapominam o otaczającym mnie świecie. Długie, zielone liście owijają się wokół mojego ciała.

Opuszczam się coraz niżej. Jestem w nigdzie nieopisanej przepaści, której klify zdobią liczne jaskinie i nawisy skalne. Głębokościomierz wskazuje pięćdziesiąt metrów, gdy docieram do dna studni. Zapalam nocną latarkę i z pewnym zdziwieniem odkrywam, że w jednej ze ścian znajduje się mało widoczny, naturalny tunel, prowadzący do wnętrza góry. Ostrożnie wpływam do środka.

 

   Po chwili stoję na, pokrytej drobnymi kamykami, małej plaży, która stopniowo przechodzi w odnogę jakiejś ciemnej pieczary. Wyjmuję ustnik by zaczerpnąć powietrza, które jest tu wyjątkowo świeże. Zdejmuję z pleców butlę i kładę się na wznak. Takie momenty lubię najbardziej: być w tajemniczym miejscu, którego nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Ogarnia mnie euforia i nieopisana radość.

 

Nagle czuję na sobie czyjś wzrok. Odwracam głowę i w jednej ze szczelin widzę piękne brązowe oczy. Badają mnie. Uśmiecham się. Spłoszona dziewczyna natychmiast ucieka.

– Witaj, bracie Nawodny! – słyszę za sobą. 

 

Szybko wstaję. Przede mną stoi kostyczny dziadek, ubrany w niemodne ciuchy. Ma wysoki, donośny głos.

– Nie lękaj się! – uspokaja, gładząc niezdarnie swoją białą brodę. 

„Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze…” – słyszę wyraźny śpiew wielu gardeł z oddali, odbity naturalnym jaskiniowym pogłosem. Nie mam pudrowanych jaj i jestem raczej twardym zawodnikiem, ale w tej chwili normalnie wymiękam. Zaskoczony spoglądam na starca, który widzi moje przerażenie. 

 

Uśmiecha się do mnie:

– Żyjemy pod wodą już ponad sto lat – mówi. – Po tragicznej katastrofie naszego statku jakimś nadnaturalnym zrządzeniem losu znaleźliśmy się w tutaj. Okazało się, że to dobre miejsce: mamy powietrze, słodka woda tryska ze skalnego źródła, mnóstwo ryb wokoło… 

– Niesłychane… – szepczę pod nosem.

– Oho, widzę, że mówisz naszym językiem! – cieszy się starzec. – Dobry Bóg daje nam tu wszystko, co jest potrzebne do życia. Cenimy sobie spokój, wciąż pełni wiary naszych ojców. Czy pozwolisz, że będę nazywał cię bratem Nawodnym?

 

Kiwam głową na znak zgody. Starzec powoli kieruje swe kroki wgłąb jaskini. Ruszam za nim.

– Jestem patriarchą tych ludzi – mówi, gdy dochodzimy do nawisu skalnego. Pod nami kłębi się różnokolorowy tłum. Panuje ruch, jak w jakimś małym miasteczku. Widzę tam jednak tylko samych mutantów z jednym lub trzema oczami, wieloma kończynami, garbusów, karłów…

– Usiądź tu ze mną – zaprasza starzec, ciągnąc do kamiennego stołu, na którym zaraz pojawia się jedzenie. 

– Nie dziw się wyglądowi tych ludzi. Nie udało się tego uniknąć. Jest nas zbyt mało, aby nie wieść stosunków wzbronionych przez naturę. Gdy byłem młodszy i silniejszy, próbowałem to kontrolować, jednak później… lud poszedł za głosem ciała – kończy ze smutkiem. Z  zainteresowaniem oglądam zamieszkujących to miejsce.

– Spróbuj naszego jedzenia – zachęca starzec. 

 

Biorę do ust produkt podobny do białego sera, jednak szybko go odkładam, gdyż swym silnym zapachem przypomina mi coś… nie do jedzenia. Ale co? Nie mogę zebrać myśli, a starzec kontynuuje swoją opowieść:

– Płynęliśmy, aby wykonać Boży zamysł i zakładać Jego zbory na innych kontynentach, gdy przydarzyła się nam ta katastrofa. Już ponad wiek minął od tamtych wydarzeń… – zamyśla się patriarcha. 

 

Tłum otacza nas szczelnym pierścieniem i z ciekawością przygląda się mojej osobie.

– Ludu! – ogłasza wszem i wobec patriarcha. – Pan zesłał do nas, prosto z tamtego świata, brata Nawodnego! Cieszmy się z jego obecności i radujmy!

 

Zgromadzeni wokoło wesoło tańczą przy dość dziwnej muzyce. Zaczynam się na serio tego wszystkiego bać. Nie raz widziałem filmy, w których w jakimś egzotycznym miejscu składano ofiarę z bezbronnego obcego. Gorączkowo rozglądam się wokół, jak by tu stąd, w razie czego, jak najszybciej uciec.

– Dzisiaj święto Nowiu Księżyca! – wykrzykuje radośnie starzec.

– Święto Nowiu?

– Nie słyszałeś o takim święcie? 

– Moi rodzice byli pełni wiary, lecz…

– Bracie umiłowany! – Patriarcha podchodzi i ściska mnie mocno. – Już przestaliśmy myśleć, że nasze wyznanie zdołało przetrwać tam w Nawodzie! Dziękuję ci, że dajesz nam świadectwo wiary swoich rodziców! Ale… niedobrze, że nie przestrzegasz święta Nowiu! A twój ojciec i matka je przestrzegali?

– Nigdy o nim nie słyszeliśmy… – staram się usprawiedliwić.

– Oj, czego was tam na górze uczą – Starzec kiwa głową z dezaprobatą. – Nie tego, co najważniejsze… 

 

Po chwili wstaje i rusza w tany. Obserwuję to całe towarzystwo, popijając jakiś dość smaczny napój. Przez cały czas czuję jednak pulsujące wewnętrzne napięcie.

 

  Obok mnie siada piękna dzierlatka. Przez rozcięcie w ubraniu widzę jej nieziemsko kształtną nogę i czuję, że coś ściska mnie w dołku, a w głowie zaczyna się kręcić, choć  może to tylko pod wpływem napoju, który popijam. Uświadamiam sobie, że już dawno nie siedziałem sam na sam z kobietą.

 

Spoglądam na jej twarz i zaciekawione brązowe oczy. To ją widziałem wtedy w jaskinii! Dziewczyna, uśmiechając się kusząco, bierze mnie za rękę i prowadzi w głąb skały wąskimi  tunelami. Idę za nią w rytmie jej kroków. 

– Masz dziwny strój – szepcze. – My tutaj takich nie nosimy… – Czuję na ramieniu bijące od niej ciepło.

 

Nie wiem dlaczego, ale w tym momencie  zaczynam myśleć o Zosi.

 

*

   Zakochałem się w niej bez pamięci cztery lata temu. Urzekła mnie jej uroda wodnej rusałki z legend albo nawet dziewicy z wrzosowisk, tak zawzięcie opiewanych przez Jane Austen czy Charlotte Bronte.

 

Nasz pierwszy stosunek płciowy odbyliśmy po dwóch miesiącach znajomości, w jej panieńskim pokoiku, pod nieobecność rodziców. Dziewczyna okazała się bardzo wrażliwa na bodźce seksualne i w niekontrolowanym uniesieniu przywaliła kilka razy z całej siły twarzą o ścianę. Od tego zderzenia doznała wstrząsu mózgu, wybiła też sobie prawie wszystkie przednie zęby, oprócz jednego. Długie miesiące dochodziła do siebie w szpitalu, a potem w sanatorium, nim powróciła na łono rodziny.

 

Wiedząc, ile kosztuje ją seks przedmałżeński – a ku zadowoleniu jej rodziców – postanowiłem poczekać z powtórną penetracją aż do ślubu. Odwiedziny, kwiaty, trzymanie za rączkę, przytulanie – to wszystko, na co sobie pozwalaliśmy w tamtym czasie.

 

Podczas nocy poślubnej, niestety, znów doszło do dramatu. Uczucie nadchodzącej rozkoszy wyrzuciło Zosię z łóżka i – nim zdołałem cokolwiek zrobić – sturlała się po twardych schodach mojego trzypoziomowego apartamentu. Wielokrotne złamania zrastały się przez cały kolejny rok. Ból i cierpienie towarzyszyły jej każdego dnia długiej rekonwalescencji.

 

Trzeci – i zarazem nasz ostatni – stosunek próbowaliśmy odbyć podczas egzotycznych wakacji. Wypiliśmy kilka drinków, atmosfera sprzyjała odprężeniu i wkrótce ogarnęła nas wielka ochota na seks. Wróciliśmy w pośpiechu do wynajętego domku, zdarłem z niej ubranie i z ogromną werwą przystąpiliśmy do dzieła. Miłosne uniesienie dopadło Zosię tym razem w kuchni. W erotycznej ekstazie zeskoczyła ze mnie i drgając z rozkoszy, zaczęła odbijać się od ścian, wpadając na różne sprzęty, by w końcu trafić na elektryczną krajalnicę do pieczywa. Uruchomione urządzenie paskudnie rozcięło jej tętnicę udową. 

Próbowałem ją ratować, lecz poślizgnąłem się o rozbryzganą wszędzie krew i mocno przywaliłem głową o glazurę. Jakąś, nieznaną mi, ponadludzką siłą pokonałem zamroczenie i pobiegłem do łazienki po ręczniki. Drzwi się zacięły. Musiałem je wyważyć, co znów trwało chwilę. Wracając ponownie poślizgnąłem się i upadłem. Gdy wreszcie dotarłem do Zosi, ta leżała już martwa. Sztuczne oddychanie, tak reklamowane we wszystkich nagłych wypadkach, niestety nic nie pomogło. Wykrwawiła się na amen.

 

*

   Tymczasem podwodna panna kładzie się ze mną na skórach ułożonych w ustronnej jaskini. Nic nie mówi. Zmysłowo pieści mój tors, muska usta palcami, kusząco wodzi włosami po szyi… Robi się coraz przyjemniej, a moje serce z podniecenia zaczyna walić, niczym kowalski młot.

 

– Morze jest takie obrzydliwe – wyrzuca wreszcie z siebie dziewczyna, wtulona w moje ramię. Czuję jej nieziemski zapach. Nie mogę wykrztusić ani słowa. Po, trwającej krótki czas, walce z organem mowy, zdobywam się tylko na ochrypłe:

– Yhm, a… dlaczego? 

– Bo ryby w nim srają! Wiem, co mówię – dodaje od razu, abym przypadkiem nie przerwał toku jej wypowiedzi. 

– Ty może tego nie widzisz w ten sposób, ale ja… – nie kończy, a jej ciałem wstrząsa cichy płacz. Nie mogę nad sobą zapanować i wsadzam rękę pod jej bluzkę. Ze zdziwieniem natrafiam na trzy, rozkosznie ciepłe i miękkie, piersi. 

– Urodziłaś się w pięknym, spokojnym miejscu i zapewniam cię, że wielu…

– Widzisz, nawet bocian mnie nie przyniósł, tak jak wszystkie wasze nawodne dzieci! – mówi z wyrzutem. – Bo tu nawet bociany nie dolatują! Musiałam wyjść mamusi prosto z dupy! – kończy z obrzydzeniem.

 

Skąd wie o bocianach? Kto ją uświadamiał? Jakie traumatyczne wydarzenia ukształtowały jej myślenie?

 

Zaczyna płakać. Przytulam ją. Dziewczyna bez ceregieli uchyla gumkę spodenek i zbliża buzię do  mojego pięknego członka w pełnej erekcji. W głowie wiruje mi z rozkoszy. Jest jeszcze taka młoda, a ma już taki zawodowy zasys, że… oj. Oj. OJ! Jak ta podstępna lisiczka potrafi lizać! Kątem oka zauważam nasz rodowy tatuaż, wydziergany przez ojca u nasady mojego członka: „Szybko. Bez rozgłosu. Bez obaw”. Z oczywistych względów napis jest w tym momencie większy niż zwykle. Po chwili ziemia trzęsie się pode mną, jak jeszcze nigdy dotąd. Na krótko tracę przytomność.

 

Ochłonąwszy nieco, podnoszę głowę, aby zobaczyć, co robi moja słodka partnerka. Zaskoczony widzę, że skrupulatnie zbiera rozlane nasienie do słoika po dżemie, zdaje się renklodowym, jeśli dobrze czytam na starej etykiecie.

– Hej, zaraz, co robisz? 

– A co ty tam wiesz… – Dziewczyna szybko wstaje i pędzi przed siebie jednym ze skalnych  korytarzy. 

– Oddawaj moje nasienie! – krzyczę. 

 

Wciągając spodenki ruszam za nią w pogoń. Nikt nie będzie latał z moimi plemnikami w słoiku po dżemie! Nie pozwolę na to. 

– „Cholera jasna, a jeśli oni z tej spermy…” – nachodzi mnie szybka refleksja. Na wspomnienie o podwodnym posiłku robi mi się niedobrze.

 

 Ileż tu mają korytarzy! Biegnąc jednym z nich, z impetem wpadam na patriarchę.

– O, dobrze, że cię widzę, mój drogi – cieszy się szczerze. – Chodź, powinieneś zobaczyć pewne miejsce… 

Staram się jakoś wymigać, ale starzec ciągnie mnie za rękaw. Nie udaje mi się od niego uwolnić. Dziewczyny już ani śladu.

 

W jednej z jaskiń pokazuje mi, pieczołowicie poukładane, dowody istnienia ziemskiej cywilizacji: pusty karton po mleku, połówkę niegdyś białego buta sportowego, opakowanie po oleju silnikowym, skorodowaną metalową płytę, obudowę po starym ekranie komputerowym… 

– Niepokoją nas rzeczy, które od czasu do czasu przynosi morze – mówi patriarcha. – Opowiedz mi prawdę o teraźniejszości lądu, który opuściliśmy przeszło sto lat temu.

 

Nie mam szans na szukanie dziewczyny. Wyspokajam się wewnętrznie i cierpliwie opowiadam o Ziemi. O wojnach, chorobach, przeludnieniu, chciwości, pysze i dumie ludzi i instytucji. O telewizji, prasie, internecie, zanieczyszczeniu środowiska. O kłamstwach polityków i bucie generałów, wysyłających legiony młodych ludzi na niepotrzebną śmierć. Mówię mu o wykorzystywaniu ludzi na każdym kroku, o wysoko latających samolotach, morderczo oprocentowanych kredytach, galopującej inflacji i o powszechnej niemoralności. Widzę, że ten ostatni temat wyraźnie go porusza. 

– To dlatego miałem ostatnio sny, w których Nawodzianie bez przerwy wpatrują się, w swoich domach, w siejące zgorszenie, małe i nieco większe skrzyneczki – mruczy pod nosem.

 

Prowadzi mnie do kolejnej jaskini:

– Spójrz, jak dobry Bóg daje nam jedzenie.

 

Stoimy nad studnią, z której wyskakują morskie ryby i same układają się rzędem na rozłożonej sieci. 

– Tak już jest od z górą stu lat.

 

Wpatruję się w to zjawisko zauroczony. Gdzieś w głębinach wody buzują duże bańki powietrza.

 

*

   Podjedliśmy, popiliśmy i pogadaliśmy o – w sumie nic nie znaczących – rzeczach. Leżymy na  wygodnych matach z morskiej trawy, gdy patriarcha oświadcza:

– Swoim pobytem tutaj z pewnością sprawisz, że ta cała podwodna kraina ulegnie zmianie. Tylko doprawdy sam nie wiem, jak odtąd będzie ona wyglądać…

 

Powietrzem wstrząsa silna eksplozja. 

– Co to? – pytam przerażony.

– Nie lękaj się – uspokaja mnie starzec. – To tylko pierdnęła God Zilla – Boża Zilla, co mieszka niedaleko nas. To taki smok, chodzący na dwóch nogach – stara się opisać potwora. – Jest jakby takim naszym obrońcą. Legenda mówi, że pochodzi z jednej z małych, ale bardzo ucywilizowanych wysp, położonych na wschodzie Nawodzia. 

 

Patrzę na Podwodnych krzątających się wokół stołów. Patriarcha przerywa nasze milczenie:

– My tu gadu gadu, a chyba czas na ciebie. Było miło spotkać i…

 

Cały czas kombinuję w myślach, jakby tu znaleźć tę dziewczynę ze słoikiem.

– …przybyłeś tu, niby przypadkiem, a jednak, wykonałeś Boży rozkaz. A przy okazji… – zawiesza głos i prowadzi mnie do zamkniętej solidnymi drzwiami pieczary. 

 

Wszędzie leżą… grudki złota! Aż przysiadam z wrażenia.

– Mamy tu tego pełno – mówi, jak gdyby od niechcenia, i sięga po duży jutowy worek, stojący w długim rzędzie innych worków pod ścianą. Nogi uginają się pode mną.

– Nie zechciałbyś może… 

– Worek złota? – pytam zaskoczony.

– Zawartość tego worka to coś cenniejszego, niż możesz sobie w tej chwili wyobrazić.

 

   Żegnamy się niezbyt wylewnie, jak to mężczyźni. Podwodni chcą na mnie popatrzeć po raz ostatni. Wzrokiem szukam trzypiersiastej dziewczyny, ale nie mogę jej nigdzie dostrzec. Wszędzie prawie sami faceci. Niepokoi mnie to troszeczkę. 

 

   Wypływam na powierzchnię, bedąc już w łodzi, rzucam linę i po pewnym czasie czuję jej lekkie naprężenie. Po kilku minutach worek jest już razem ze mną! Zmęczony kładę się na deskach i ciężko oddycham. Uszczęśliwiony obiecuję sobie w duchu, że jutro muszę wrócić po więcej. A może nawet po wszystko? Po co im, tam na dole, to całe złoto?

 

Dopływam w okolice mojej chaty, ale nie mam siły wyciągać łodzi na brzeg. Rzucam więc kotwiczkę i – obejmując czule worek ze złotem – zasypiam słodko, wtulony weń jak dzieciak, który właśnie otrzymał wymarzony prezent. Skarb daje pewność odejścia z roboty, na długo, przed beznadziejnie beznadziejną emeryturą. Wreszcie będę mógł zająć się rzeczami, które mnie naprawdę interesują, a nie tylko tyrać w kapitalistycznym kieracie do końca mych dni!

 

*

   Tej nocy znów przyśnił mi się dziadek. W letnie upały zawsze zakładał kalesony, buty z cholewkami, barani kożuch i tak ubrany siadał przed domem. Po niedługim czasie wołał na cały głos do babci:

– Irma! Słabo mi! 

Miał szmergla. To dziedziczne?

Zresztą czy to ważne? Dzięki nieoczekiwanemu podwodnemu spotkaniu stałem się bogaty!

 

Powoli otwieram mocno zawiązany worek i sięgam do jego wnętrza ręką. Dotykając czegoś, co z pewnością nie jest metalem szlachetnym, martwieję. 

Cebula!?

 

*

   Wypływam na morze, w celu złożenia reklamacji, jednak nie udaje mi się dopłynąć na miejsce. Okolicą  targa duże trzęsienie ziemi i moja łódź ulega wywróceniu. Dopiero po kilku godzinach przebywania w wodzie odnajduje mnie wojskowy ponton ratunkowy. Dobrze, że miałem na sobie łatwo widoczny pomarańczowy kapok.

 

Przez wiele dni próbuję znaleźć to podwodne miejsce, ale nigdzie nie natrafiam ani na nagromadzenie dużej ilości roślin ani na podwodne studnie. Wstrząs zmienił zresztą całe dno w jedno zbiorowisko zwalonych skał i mułu. Widoczność w wodzie jest ograniczona.

 

Urlop się kończy i muszę wracać do kraju. Przede mną znów cholerne jedenaście miesięcy ciężkiej harówki.

 

*

   Następnego roku znów jestem w tamtym miejscu i przez cały miesiąc prowadzę kolejne poszukiwania Podwodnych braci. Jednak bez powodzenia. Gdy któregoś wieczora siedzę zrezygnowany na plaży, a z odtwarzacza płyną kojące dźwięki moich ulubionych ludowych melodii z wschodniej części Bawarii, zauważam, wyrzuconą właśnie przez morskie fale, butelkę o niemodnym już dziś kształcie. Niemożliwe… 

 

W środku widzę jakąś kartkę papieru. Drżącymi z emocji rękoma rozkładam ją i odczytuję wiadomość:

„Witaj bracie Nawodny! 221 naszych kobiet, szczęśliwie porodziło wielu twoich synów i wiele twoich córek z nasienia, zebranego skrupulatnie w słoik po dżemie (renklodowym) przez moją córkę (tą z trzema piersiami). Jak cię tylko zobaczyła od razu przystąpiła do działania. Inteligentna jest i szybko wykoncypowała, że twoje pojawienie się u nas jest idealną szansą do zdrowego rozrodu. Dobrze się spisała, spryciula!

Fakt, że niektóre z urodzonych dziecków są pokraczne, ze względu na naszą klątwę. Znamienita większość to jednak sztuki zdrowe, mające wszystkiego dokładnie po parze. I o to chodziło! Będą one zarodzią nowej, świetlanej przyszłości naszej zanurzonej gminy! 

Dobry Pan przeniósł nas w inne miejsce, abyśmy mogli dalej żyć w pokoju i spokoju, nie nękani wizytami przypadkowych ludzi z powierzchni. Nie to, żebym miał coś przeciwko twoim odwiedzinom, ale wiesz… Spokój to jednak spokój.

 

Twój Hermeneutyk, patriarcha gminy Podwodnej.

 

   Płyta z bawarskimi pieśniami przestaje grać a ja jestem przerażony informacją o aż tylu moich nieplanowanych dzieciach. Ile on napisał, że ich jest? Wiele… Ale co to znaczy? Dwie setki z okładem, trzy setki, więcej? Jakoś niedobrze czuję się wewnętrznie, mając świadomość, ile potomstwa nieświadomie spłodziłem. A to wszystko przez jedną, jedyną chwilę nieuwagi…

 

Czas jest najlepszym lekarzem. Myślę sobie w duchu, że nasz Pan je wszystkie z pewnością dobrze tam wykarmi. Tak jak do tej pory zdołał wyżywić przez dziesięciolecia tę ich całą podwodną gminę. Tam dzieci z pewnością będą się lepiej chowały, niż gdyby żyły wśród grzechu, chciwości i występku tu, na powierzchni. Pewnie nawet wyrosną na lepszych ludzi.

 

Dopiero teraz zauważam dopisane na dole listu post scriptum: 

PS: Ostatnio naszą gminę odwiedził wasz pan Papież, ten zagraniczny, nieszczerze gratulując nam w niby naszym języku zachowania czystej wiary ojców. Lecz po koślawo wypowiedzianych słowach błogosławieństwa: „Poźiadam wśiśkich rodaków” został źle zrozumiany i doszło do poważnych rozruchów na terenie naszej gminy. 

 

KoNiEc 

 

Dobra Cobra

01, 02, 2013

Opowiadanie dostępne także w w wersji do słuchania:

 

Vector image by VectorStock / vectorstock