Cudowny stoliczku nakryj się

   Obudziłem się – dokładnie tak, jak to zaleca Książka – o poranku. Słonko jeszcze nie wzeszło, ale w szarości wstającego dnia zdołałem już zauważyć zastawioną na mnie pułapkę. Obok łóżka, na którym spałem, moja kochana rodzinka rozłożyła ręcznik obficie namoczony wodą, do którego brzegów zostały podłączone dwa nieźle ukryte przewody. Pomyślałem chwilę, po czym ostrożnie, tak aby nie dotknąć wilgotnego materiału, opuściłem stopy na podłogę. Wciągnąłem ulubione kalesony z azbestową wkładką oraz resztę ubrania. Stając obok drzwi wygrzebałem z kieszeni kawałek gwoździa i rzuciłem go wprost na leżący ręcznik. 

Pokój momentalnie rozjaśniły iskry wyładowania elektrycznego. Po chwili do środka wpadli uradowani członkowie mojej rodziny. Z zainteresowaniem podszytym ciekawością podbiegli do miejsca zwarcia, a ja – korzystając z zamieszania – niezauważalnie wymknąłem się na dwór. 

 

Odkąd stałem się wyznawcą elitarnego i stosunkowo małego liczebnie kościoła, zwanego Niesamowitym Zgromadzeniem, rodzina dość często urządzała mi tego typu niespodzianki. 

 

Dobra Cobra prezentuje opowieść o podszytym wiarą romantycznym, wyzwaniu, gdzie bohater dzielnie zmaga się z rzeczywistością, choćby nie wiadomo, jaką ona była pt. 

 

Cudowny stoliczku nakryj się

 

Na nic nie czekać. Kto nie czeka –  dostanie. Kto czeka, może się nie doczekać. 

 

   Odpowiedziałem na apel misyjny i wyruszyłem do zameczku, w którym miały siedzibę władze Niesamowitego Zgromadzenia. Gdy zbliżyłem się na odległość pięciuset metrów z warownych murów wypuszczono wiele kołczanów strzał, które śmigały mi raz po lewej, a raz po prawej stronie. Robiąc uskoki i szczęśliwie omijając zdradliwe pociski powoli zbliżyłem się do murów twierdzy. Gdy tylko je osiągnąłem od razu poleciała na mnie wrząca smoła, przypalona kasza i płonące siano. Biegałem wokoło, starając się unikać śmiertelnych pułapek. W pewnym momencie przechytrzyłem obrońców  i udało mi się wspiąć na flanki, skąd nieskutecznie próbowano mnie zrzucić włócznią, dzidą i mieczem. Ale w końcu się udało.

 

*

   Bez zbędnych ceregieli stawiłem się ochoczo w dużej sali,  znajdującej się w obrębie głównej siedziby Niesamowitego Zgromadzenia. Powoli rozejrzałem się dookoła, podziwiając majestat i przepych tego pomieszczenia. Niewątpliwie byłem tutaj sam. Niespodziewanie z drugiego końca sali doszły mnie słowa wypowiadane ze zdecydowaniem, z jakim wydawano rozkazy:

– Hej, bracie stojący u drzwi, pozwól no tutaj! 

 

Pomieszczenie miało z pięćset metrów długości, więc z początku nie mogłem dojrzeć, kto mnie wołał. Dopiero gdy podszedłem bliżej moim oczom ukazała się postać wielkiego nestora sztuki ewangelizacji i zarazem wpływowego Członka Ciała Zarządzającego Niesamowitego Zgromadzenia – Wielkiego Duchem Brata Żyło.

Brat Żyło był żyjącą legendą i akademikiem Niesamowitego Zgromadzenia. To on opracował konstytucję kościoła – twierdzy, do której mogli dostać się tylko wybrani oraz powołani. Bowiem bracia nie potrzebowali tłumów, miast nich zadowalając się garstką wiernie oddanych i bezkompromisowych sług. 

– Cieszę się bardzo, że tego radosnego poranka, omijając zdradliwe pociski oraz błogosławione krople rosy, pojawiłeś się tutaj, bracie, by odpowiedzieć  na zamieszczony w naszym Periodyku apel misyjny, opublikowany tylko dla wybranych – powiedział dostojnie.

– Ach! – krzyknąłem z zachwytem.

– Misja – jak ogólnie wiadomo – wymaga poświęconych braci, pełnych ofiarności, apologetyki i ochotności – kontynuował ze znawstwem tematu Brat Żyło. – Takich, co to nie znają lęku, a ich morale, myśli i członki są czyste od przelewu krwi, buntu oraz grzechu cudzołóstwa, który jest najgorszym z przewinień – w tym momencie zerknął na mnie srogo.

 

   Z niewinną ufnością – a może z ufną niewinnością – wpatrywałem się w jego okrągłą twarz. Wielki Duchem Brat obrzucił mnie bacznym spojrzeniem, chrząknął znacząco, po czym  przemawiał dalej:

– Czytałem twój życiorys, bracie, i muszę stwierdzić, że cieszę się – a serce me szybuje wysoko ponad ośnieżonymi stokami – z powodu, iż jesteś tu na tym miejscu. Miejscu szczególnym, ze względu na jego świętość, ale także wyjątkowość. Miejscu Jedynym – jak zdołałeś się już zapewne zorientować. 

 

Chłonąłem jego słowa z zauroczeniem.

– Oho, widzę, że masz bracie piękne nogi – zauważył brat Żyło, wychylając się znad ogromnego biurka, za którym siedział. Pokornie spuściłem swe oczy ku kamiennej posadzce.

– Bo jakże piękne są nogi tych, którzy zwiastują, bracie!

– Nnnno…. – przytaknąłem. 

Brat Żyło, nie wstając zza biurka, przeszedł sprawnie do meritum naszego spotkania:

– Misja musi rozwijać się w miejscach niedostępnych, gdzie szerzy się zabobon i niewiara. Idąc i chrzcząc ludzi w wodzie, uwalniamy ich od trosk dnia codziennego i zarazem łączymy z niebem. Dziś Niesamowite Zgromadzenie szuka ludzi pokornych, pełnych samozaparcia i poświęcenia, którzy odpowiedzą na wezwanie kierowane do ich umysłów za pomocą Książki. Tam też – na prowincję – my Bracia Zarządzający Dziełem posyłamy ciebie, bracie. Być może wydaje ci się, że jesteś nic nie wart wobec naszych cnót, zaszczytów i wysokości naszych diet na wyjazdach służbowych…eee… więc ten… – zmieszał się, a po chwili wyjął z kieszeni marynarki nieco zmiętą kartkę papieru:

– Oto mapa, wskazująca miejsca, w które masz się niezwłocznie udać. Książkę pobierzesz w magazynie. Rozkaz brzmi: sprzedaj tyle Książki, ile zdołasz! I pamiętaj, że gdybyś jednak miał podczas wykonywania misji jakiekolwiek pytania lub potrzebował porady, dzwoń pod ten numer – mówiąc te słowa Brat Żyło wręczył mi kartonik z darmowym numerem zaczynającym się na 0–800.

 

Po chwili – upewniwszy się, że jego słowa do mnie dotarły – wstał i majestatycznie oddalił się do swoich rozlicznych obowiązków. Natychmiast uklęknąłem.

 

*

   Pobrałem z magazynu dwa tysiące sztuk Książki i niezliczoną ilość dość cienkiego Periodyku, a jakiś dobry współbrat podrzucił mnie z tym całym towarem na teren, gdzie miałem działać. Sprawnie rozładowaliśmy paczki z literaturą, po czym dobry współbrat, w całkowicie niezrozumiałym dla mnie pośpiechu, szybko odjechał swoim eleganckim nowym autem. Popatrzyłem za oddalającym się w tumanach kurzu samochodem i zerknąłem na bezchmurne niebo, by stwierdzić, że nie zanosi się na deszcz. Mogłem być zatem spokojny o powierzony mi zapas literatury. 

Pozostawiłem paczki w rowie, przykryłem je rosnącymi w pobliżu badylami i pełen nadziei ochoczo wkroczyłem do pierwszej z brzegu wsi, o swojsko brzmiącej nazwie: Moszna.    

 

   Chodziłem od chałupy do chałupy, ale jak tylko uchylały się drzwi i chciałem coś powiedzieć, ludzie natychmiast jakoś dziwnie reagowali. Jedni trzaskali drzwiami, inni chcieli mnie uderzyć, jeszcze inni przeklinali i próbowali szczuć psami lub psopodobną zwierzyną obronną. Do wieczora zdołałem obejść Mosznę trzynaście razy. 

Wreszcie pod sklepem ktoś się ulitował i kupił ode mnie jeden egzemplarz Książki. Zrobiło się ciemno, wsunąłem więc paczki z literaturą pod dach walącej się szopy, stojącej nieopodal w polu, i umęczony dniem powróciłem na piechotę do domu. 

 

2

   Obudziłem się – dokładnie tak, jak to Książka zaleca – o poranku. U sufitu zauważyłem zawieszony ogromny topór, który został przywiązany cienką linką do jakiejś skrzyneczki, a tą przewodami podłączono do wskazówek budzika, który za chwilę miał zadzwonić. Wyskoczyłem z łóżka i ledwie zdołałem porwać z krzesła kalesony z azbestową wkładką, gdy zegarek zadzwonił. 

Ogromny topór wbił się w łóżko, na którym przed chwilą leżałem. Do pokoju natychmiast wpadła uradowana rodzina. Bliscy podbiegli do miejsca wypadku z nadzieją, że już po mnie. 

Z przyodziewkiem w dłoniach wymknąłem się cicho z pokoju. Ma wiara znów została wystawiona na próbę, którą przeszedłem zwycięsko! 

 

*

   Stanąłem ze stolikiem obłożonym literaturą w centrum sąsiadującej z Moszną wsi, o osobliwej nazwie Koszajec HRC. Naraz w pobliskiej obskurnej budce telefonicznej zadzwonił telefon. Byłem na placu sam, a  przeraźliwy dzwonek nie dawał za wygraną. Podszedłem i ostrożnie podniosłem słuchawkę.

– No i ile brat sprzedał egzemplarzy Książki, co? – powitał mnie zawsze rozpoznawalny głos brata Żyło. 

– Nnnnooo… niewiele, Bracie – jęknąłem, zamroczony wszystkowidzeniem Braci. – Ale zapewniam, że poszczę, a mój członek jest czystym…

– Ta, ta –  zbył moje wywody szybko. – Wysyłamy na brata teren specjalną ekipę Braci Budowniczych. To cudowna grupa ludzi, którzy pomagają nam  rozwiązywać wszystkie problemy… lokalowe naszego Zgromadzenia. Do zachodu słońca powinni zbudować Ogromny Kościół. Może tym uczynkiem wiary sprawimy, że okoliczny lud dozna nawrócenia? – zasumał się na chwilę Wielki Duchem Brat Żyło. – My tu, w Ciele Zarządzającym, pamiętamy o bracie, proszę o tym nie zapominać! No i życzę sukcesu w pracy na miarę biblijnego potopu, albo i nawet jeszcze większego. I obyś bracie nie został zmyty z… – coś zaszeleściło i rozmowa została przerwana w pół słowa.

 

*

   Po pewnym czasie przez wioskę przejeżdżał znany Uzdrowiciel Zenobiusz Malebućko, przez uzdrowionych zwany też po prostu Zen. Przyhamował obok mojego stolika z Książką i otaksował wyłożoną na nim zawartość:

– Drogi panie – powiedział z lekkim rosyjskim akcentem. – Wiara nie bierze się ze sprzedaży, ale z uczynków. Gdybyś  wierzył, to mógłbyś góry przenosić. Ale podobnie jak twoi Niesamowici współbracia, ty tylko sprzedajesz Książkę. I w związku z tym masz zamknięty umysł na to, czego tak naprawdę ludzie potrzebują…  – Malebućko zawiesił na chwilę głos. – Więc w takim wypadku to ja muszę ich leczyć. I kto w sumie będzie miał więcej wyznawców? Niesamowici czy ja? Hę? – spytał przekornie, po czym otrzepał z kurzu spodnie i powoli odjechał swoją brudną czarną Wołgą.

 

Do zmroku udało mi się sprzedać znów tylko jedną sztukę Książki. Umęczony powróciłem stopem do domu.

 

3

   Obudziłem się – dokładnie tak, jak to Książka zaleca – o poranku. Ledwie przetarłem oczy, a już zobaczyłem zastawioną na mnie kolejną pułapkę: do naciągniętej do granic wytrzymałości ogromnej sprężyny przymocowana była metalowa strzała zakończona ostrym grotem. Całość wycelowana oczywiście w łóżko, na którym leżałem. Wokoło mnie tańczyły czerwone wiązki światła, których przerwanie zapewne spowoduje uruchomienie mechanizmu strzały. 

Pół godziny zajęło mi wydostanie się z pułapki w taki sposób, aby nie został przerwany ani jeden obwód. Wciągnąłem kalesony i podrapałem się po azbestowej wkładce. Z podłogi ostrożnie podniosłem starą skarpetę, którą z rozmysłem rzuciłem w kierunku czerwonych wiązek światła. Ciężka śmiercionośna strzała wbiła się z wielkim impetem w łóżko. 

Po chwili do pokoju wpadła uradowana cała moja rodzina. Bliscy podbiegli do  miejsca wypadku w poszukiwaniu ciała. Korzystając z zamieszania cicho wymknąłem się na dwór.

 

*

   Na skraju wsi Koszajec HRC zastałem nowowybudowany w ciągu jednej nocy drewniany Niesamowity Kościół. Miał na oko tak ze cztery kilometry szerokości, a jego dłuższy bok ginął hen w polu dojrzewającego żyta. Nieśmiało i z pewnym wahaniem – lub wahając się z pewną nieśmiałością – wszedłem do środka. Nozdrza łaskotał intensywny zapach świeżych trocin. Skonstatowałem, że można by tu upchać ze sto tysięcy ludzi. Trzeba szczerze przyznać, że Niesamowici Budowniczowie perfekcyjnie wykonali powierzone im zadanie!

 

   Obok budowli przechodziła akurat wiejska kobieta, niosąca na rękach chore niemowlę. Urodziło się ono – z tego, co mogłem dostrzec – z trzema oczami i pięcioma nogami. Z pewnością to grzech matki był powodem tej deformacji dziecięcego ciała. Będąc ciągle pod wrażeniem dopiero co ujrzanej, potężnej budowli i natchniony wczorajszymi słowami Uzdrowiciela Zena Malebućko, uniosłem swą dłoń ku górze i przemówiłem:

– Bądź uzdrowiony, osesku! 

Wiejska kobieta obrzuciła mnie nieprzychylnym spojrzeniem, jej syn zapłakał i poszli sobie dalej. Pozostałem sam. Może jednak nie miałem mocy leczenia, ale za to byłem wiernym członkiem Niesamowitego Zgromadzenia, co w rozliczeniu było rzeczą o wiele ważniejszą. 

   Do sztachety pobliskiego płotu przybiłem kawał dykty i namalowałem na niej napis: „Kupujcie tyle Książki, ile dusza zapragnie!“. Jak trochę przeschła, nałożyłem reklamę na plecy i systematycznie przechadzałem się na przemian po Mosznie i pobliskim Koszajcu HRC, podrzucając pod każde drzwi pojedyncze egzemplarze Periodyku Niesamowitych Braci. 

 

Do wieczora obszedłem wsie ze czternaście razy. Na wielką akcję reklamową zwrócił uwagę tylko jeden ślepy. Wysupłał ostatni grosz, schowany być może na tanie wino, i zakupił Książkę. Wracałem do domu pełen niewesołych myśli.

 

4

   Obudziłem się – dokładnie tak, jak to Książka zaleca – o poranku. Narastający stopniowo hurgot sprawiał, że z półek spadały przedmioty, a szyby w oknach zaczynały pękać. Może byłem świadkiem tego potwornego trzęsienia ziemi, zapowiadanego na naszym terenie już od tylu dziesiątków lat? 

Sprawnie wstałem z łóżka i chwyciłem swoje odzienie. Kątem oka zobaczyłem za oknem olbrzymi cień czegoś zbliżającego się w bardzo szybkim tempie. Dziarsko wyskoczyłem na dwór, wybijając kruchą szybę, która skaleczyła mnie w jeden z palców. Kryjąc się w wysokiej trawie z niedowierzaniem obserwowałem tysiąctonowy walec drogowy, pędzący ze wzgórza wprost na mój pokój. Wkrótce wbił się w niego z wielką siłą, przeleciał dom na wylot i nadal pchany niewidzialną siłą grawitacji popędził dalej przed siebie. 

Po chwili przybiegła cała moja rodzina. Bliscy zgromadzili się na miejscu wypadku, mając w sercach nadzieję, że już po mnie. Oddaliłem się stamtąd po cichu. 

 

*

   Po porannym zajściu postanowiłem jeszcze bardziej wzmóc ewangelizacyjne wysiłki. Wsadziłem pod pachę parę egzemplarzy Książki i wdarłem się siłą do miejscowego sklepu spożywczo – monopolowego. Scyzorykiem sterroryzowałem sprzedawczynię i zagroziłem stojącym w kolejce klientom, że nie ręczę za siebie, jeśli nie zaczną wreszcie kupować Książki.

– Taki młody, to i musi ma problemy z napięciem – szepnęła litościwie jedna z kobiet.

– Pan przyjdzie na zabawę w sobotę, to panu odpuści… – doradziła nieco głośniej druga. – Straci pan dużo energii, wytańczy się, a na dodatek będą wybory miss namoczonego podkoszulka, a ta z najładniejszymi cyckami dostanie główną nagrodę: całe pięćset złotych… – dokończyła rozmarzonym tonem.

Naraz do sklepu wpadł mężczyzna z rozbieganym wzrokiem:

– Chcę do wody! – wysapał z emocją.

– Co?

– No, strasznie chcę do wody! – krzyczał, kręcąc się w kółko i wpatrując we mnie z nadzieją. Odparłem spokojnie:

– Drogi panie, nie widzisz pan, że teraz ja okupuję sklep? Niech pan najpierw kupi Książkę, to pogadamy o chrzcie. Taka jest kolejność.

Mężczyzna wybiegł w podskokach, krzycząc coraz donośniej:

– Do wody! Strasznie chcę do wody! 

 

Opuściłem scyzoryk i wyszedłem wraz z zaciekawionymi klientami przed sklep. Widziałem wyraźnie, jak facet truchtem podbiegł do pobliskiego stawu i skoczył na główkę. Przez chwilę rozbryzgiwał wodę rękami i nogami, by w chwilę później zniknąć w ciemnej czeluści i więcej już nie wypłynąć. 

 

   W tym momencie obok sklepu wylądował Latający Ksiądz. Złożył swoje skrzydła, popatrzył jowialnym wzrokiem na trzymany przeze mnie scyzoryk, po czym skrzyżował swoje pulchne ramiona na piersi i powiedział spokojnie:

– Jestem Jan Paweł Nazwisko. Ludzie zwą mnie też Latającym Księdzem. Dzięki skrzydłom mogę lepiej służyć mojej trzódce. Pozwól, że spytam: jaką masz przynętę?

– Przynętę?

– No, na jaką przynętę łowisz dusze?

Doprawdy nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Hmm – chrząknął duchowny. – Wybacz, ale nie wierzę, że uda ci się tu kogoś pozyskać, bo moje owce znają mnie i słuchają mego głosu. Ale… – przerwał i podrapał się wolno po piersi. – No, ale mogę się z tobą założyć, że jeżeli pozyskasz z mojego stadka dziesięć… no może choć pięć dusz, to nie będę ich zazdrośnie bronił, a nawet wystawną kolacją poczęstuję. No co? Zakład stoi? – wyciągnął przed siebie dłoń.

Pokiwałem głową i przybiłem piątkę.

– I nie terroryzuj mi już więcej sprzedawczyni Justysi! – pogroził palcem na odchodnym. – Niech biedactwo odsapnie, bo przecież dzisiaj wieczorem sprząta plebanię.

 

Po czym rozłożył skrzydła i odleciał. 

 

*

   Usiadłem na ławeczce pod sklepem GS-u, przymknąłem oczy i rozmarzyłem się. Wyobraziłem sobie, że dostałem się do Niesamowitego Nieba. Wszędzie tylko moi współbracia i ani śladu grzesznych obcych z innych wyznań! Miałem procę, leżałem pod palmą i strzelałem z niej kamieniami do niewiernych, biegających za wysokim murem. Niesamowici Bracia górą! Aż mi ślina pociekła po brodzie…

 Po chwili, nie wiadomo dlaczego, po mych policzkach zaczęły spływać potoki łez. Chyba zdałem sobie sprawę z faktu, że na chwałę Niesamowitych Braci niczego więcej już nie mogłem w tym miejscu dokonać. 

 

   Zegar na wieży kościoła wybił dwunastą. Z nieba lał się ogromny żar. Zauważyłem zbliżającą się do wsi jakąś długą karawanę, ciągnącą za sobą tumany kurzu. Wstałem i wytężyłem wzrok, aby po niedługim czasie być pewnym, że oto nadjeżdżają cyganie. 

Zastawili wozami cały plac przy remizie. Sprawnie rozłożyli kramy, zaczęli grać, śpiewać i wróżyć z ręki. Zrobiło się kolorowo. Podszedłem zobaczyć, co oferują. Przebierałem odpustowe świecidełka, rozgarniałem oksydowane pistolety oraz trąbki. Na jednym ze stoisk niespodziewanie natrafiłem na duże opakowanie jakiegoś lekarstwa. Zaciekawił mnie napis na pudełku: „Tabletka Misyjna. 1000mg“. Serce zaczęło bić mi żywiej, czym prędzej wysupłałem z kieszeni pieniądze i zakupiłem jedną sztukę.

 

   Z dala od wsi, w zaciszu szemrzącego strumyka ostrożnie wyjąłem z kieszeni mój zakup i obejrzałem go dokładnie. A co mi tam – raz kozie śmierć! W zabobony przecież nie wierzę, więc nie powinna zaszkodzić. Wsadziłem tabletkę do ust i popiłem świeżą wodą. 

Chwilę później puściłem niespodziewanie silnego bąka.

 

**

   Powróciłem do wsi. Cyganów już nie było, zebrali się i pojechali dalej. Niespodziewanie zerwał się silny wiatr. Podświadomie poczułem na plecach czyjś wzrok. Powoli odwróciłem głowę…

Mrowie ludzi oczekiwało przede mną w milczeniu. Było ich z pięć tysięcy, a może z dziesięć? Trudno to oszacować. Stali jeden koło drugiego, dziesiątkami, setkami, tysiącami ciągnącymi się aż po horyzont. Wszyscy ubrani w białe powłóczyste szaty, jakby oczekiwali chrztu w wodzie.

 

Zakręciło mi się w głowie. Wszedłem do brudnej budki telefonicznej i zerkając na pogięty kartonik ostrożnie wybrałem numer. Po chwili usłyszałem w słuchawce miły kobiecy głos:

– Tutaj darmowa linia niesamowitych połączeń. Aby uzyskać połączenie z Niesamowitym Bingo i zagrać w grę – wybierz z klawiatury telefonu cyfrę jeden. Aby umówić się na Niesamowitą Telerandkę – wybierz tonowo dwa. Aby porozmawiać z członkami Niesamowitego Zgromadzenia – wybierz trzy… 

Wcisnąłem trójkę. 

Miły kobiecy głos kontynuował:

– Gratulacje! Wybrałeś Niesamowite Zgromadzenie! Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o Książce – wybierz jeden. Jeśli pragniesz porozmawiać z Prorokinią – wybierz dwa. Jeśli potrzebujesz porozmawiać z Niesamowitym Zgromadzeniem – wybierz tonowo trzy. 

Co powinienem wybrać? Chyba trójkę… Drżącym palcem wcisnąłem przycisk. Ze słuchawki dobiegło satelitarne bipanie, a potem słaby sygnał oczekiwania na połączenie. Wolno odwróciłem głowę. To nie był sen – ci ludzie nadal tam stali!

 

– Tu Niesamowity Brat Żyło, czym mogę służyć? 

W kilku chaotycznych słowach zdałem relację z pola misyjnego. 

– Ależ to wprost cudowne, bracie! – ucieszył się Wielki Duchem Brat Żyło. – Doprawdy szkoda, że nie mogę tego zobaczyć, ale właśnie Niesamowici Bracia wysłali mnie na wyspy Salomona, abym tam zbadał skłonność rdzennej ludności do słuchania dobrych i cennych rad płynących od Niesamowitego Zgromadzenia. Bilet powrotny wystawiony mam dopiero za miesiąc i niestety nie widzę możliwości przebukowania i uczestniczenia w tej jakże podniosłej chwili. Zwłaszcza, że płacone diety…  no nic. 

 

Przez chwilę na łączach panowało milczenie, w które wsłuchiwałem się z nadzieją. 

– Ale tak na marginesie – zmienił temat Brat Żyło – nasz, stworzony przy użyciu Niesamowitego Oprogramowania plan przyjęć nowych wyznawców do Niesamowitego Zgromadzenia przez chrzest w wodzie na ten rok jest już wykonany i nie możemy… Ech, no nie zrozum mnie źle, bracie, ale… Ale wiesz, nie należy drażnić Latających Księży i podbierać im aż tylu dusz. Są przecież niekwestionowanymi liderami na rynku duszpasterstwa, a także naszymi braćmi ekumenicznymi. A parafrazując powiedzenie – ekumenia mówi, że każdy z nas winien znać swoje miejsce na ziemi…

– To co robić Bracie Żyło? – zapytałem wstrząśnięty do głębi tym, co usłyszałem.

– A cóż ja tu mogę radzić… No co radzić? Oj! Oj! Wyczuwam jakieś straszne ciśnienie w brata głosie… Ojojojoj – gorączkowo kombinował Brat Żyło. – Już wiem! Najlepiej, niech brat rozgoni to całe towarzystwo i będzie po sprawie! Och, to dobry pomysł – ucieszył się sam do siebie. – Hmm, proszę tak uczynić bo muszę już kończyć. Życzę powodzenia w dalszej pracy misyjnej i… i jeśli mogę coś radzić, to niech brat nie bierze sobie rad Książki aż tak do serca, hehe. Bowiem Książka książką, a tu przecież trzeba żyć! W każdej dziedzinie, a przede wszystkim w sprawach duchowych, zalecany jest ścisły umiar – dokończył trzaskając słuchawką.

 

   Stałem i patrzyłem, jak rozczarowani ludzie powoli rozchodzili się do swoich domów. Po mych policzkach zaczęły ściekać gorące łzy. 

 

Na opustoszałym placu pozostał tylko Latający Ksiądz. Podszedł i poklepał mnie po plecach:

– No, no! Nie sądziłem, że ci się może udać! Brawo! A na dodatek nie skorzystałeś z okazji, by moje owce ochrzcić ponownie. Zatem słowo się rzekło, kobyłka u płota. Zgodnie z danym przyrzeczeniem zapraszam do mnie dziś wieczorem na wystawny posiłek!

 

*

   Kolacja odbyła się w parku obok plebanii Jana Pawła Nazwisko. Posługiwała nam Justysia – sprzedawczyni ze sklepu poznana wcześniej w dramatycznych okolicznościach. Później – gdy na niebie pojawił się księżyc, ksiądz poszedł spać i zostaliśmy przy stole sami – dziewczyna przytuliła się ochoczo swoim energicznym ciałem. 

– Żadne słowa nie mogą opisać, jak jesteś piękna – szepnąłem jej do uszka, co natychmiast wywołało istną lawinę wymiany energii pomiędzy nami. – Ale liczby mogą – dodałem w myślach, gdy już po wszystkim leżała rozwalona obok mnie. – Sześć na dziesięć. 

Po raz pierwszy w życiu poczułem się jednak zadziwiająco lekko, a wszystkie troski odeszły nagle gdzieś w siną dal.

 

W następnych tygodniach Justysia się zaparła i zrobiła wszystko, dosłownie wszystko, byleby za wszelką cenę zostać moją żoną. Bo w kobietach tkwi takie coś, co pozwala im bezbłędnie rozpoznać dobrze rokującego mężczyznę i mu nie odpuścić. 

 

5

   Gdy o poranku zbliżałem się do rodzinnego domu, u jego wrót oczekiwała cała moja rodzina. Bliscy witali mnie z rozłożonymi rękami. Oto powracał ich syn marnotrawny. Tego dnia dokonaliśmy aktu pojednania. Tej też godziny – po okrążeniu całej powierzchni Ziemi – zatrzymał się obok nas, definitywnie raz na zawsze, ogromny tysiąctonowy walec drogowy.

 

*

   Od opisanych wydarzeń upłynęło sporo czasu. Wyjechałem z kraju i osiadłem na stałe w Australii. Razem ze sprytną Justysią otworzyliśmy na antypodach sieć sklepów GS, które odniosły niespodziewany sukces komercyjny, przymnażając nam zarówno bogactwa jak i sławy. 

 

   Późnym wieczorem, gdy udaje mi się wreszcie zaspokoić moją gorącą żonkę, idę do kuchni i jem miód i banana, popijając to mlekiem – miksturę, która zadziwiająco skutecznie regeneruje utraconą przy stosunku cielesnym energię. 

Korzystając z dostępnego pakietu darmowych rozmów od czasu do czasu dzwonię też do Brata Żyło. Rozmawiamy kurtuazyjnie o życiu i o ludziach, ale staramy się w żadnym wypadku nie zbaczać na tematy misyjne. Wiem tylko jedno: będę do niego dzwonił, aż do końca jego lub moich dni – w zależności od tego, które wypadną wcześniej – bo uważam go za osobę wyjątkowo świętą. 

Osobę taką można rozpoznać po tym, że nigdy w swoim życiu nie zrobiła ani jednego siku i ani jednego stolca. A on właśnie taki jest. Do tej pory nikt bowiem nie widział, żeby Brat Żyło choć raz wychodził za potrzebą.

 

KoNiEc

Dobra Cobra

2011/styczeń 2018

 

Audiobook:

Image by vectorpocket on Freepik