Czarna Wołga

  


3.30 rano. Zabójcza pora dla normalnego człowieka. Ale są tacy, którzy muszą codziennie wstać o tej godzinie, przegonić sen i opuścić swoje ciepłe łóżko. Moja Słodycz wstaje o tak dziwnej porze do pracy, więc ja też, chcąc nie chcąc, powinienem. Spod przymkniętych powiek obserwuję żonę, to niemal mój codzienny rytuał. Za chwilę stanę przy kuchni, zaparzę dla niej herbatę i położę na stole wczorajsze – już nieco czerstwe – pieczywo.

 

Kilka minut później zbieram się w sobie i zagajam nieśmiało:

– Jagódko…  A nie chciałabyś już może mieć tego no…dziecka? Bo to i czas właściwy i chyba pora też już jest odpowiednia…

Żona sztywnieje, świdrując uważnie otoczenie czujnymi brązowymi oczami. Czuję, jak ciarki powoli przechodzą mi po plecach, zaczynając od ich dolnej części. 

– A co, chciałbyś jak ten Kazik z czwartego, co jak mu się ósme urodziło, to wziął i z tego całego szczęścia wyrzucił je przez okno?

– Nie zapominaj, że doszło tam do rodzinnej tragedii! – strofuję ją zdecydowanie. 

– A gówno! – Wykrzykuje. – W odróżnieniu od Kazikowej jestem wolna i sama będę decydować o mojej macicy!

– Ależ, Jagódko. W twoim wieku należałoby już jednak…

– Ja ci dam Jagódkę, ty skurwysynu! Patrzcie, dzieci mu się zachciewa w tych trudnych czasach.

– Kochanie… – piskam żałośnie.

– Ach, ty huju złamany! – krzyczy i rusza na mnie z pazurami.

Sąsiad wali pięścią w ścianę.

 

– Nie bij! – błagam. – Żyjemy przecież w dwudziestym pierwszym wieku… Ale jest już za późno. Dostaję mocną fangę w twarz i nakrywam się nogami.

– Ma być czysto, jak wrócę! – zapowiada i z hukiem trzaska drzwiami na odchodne.

 

Dobra Cobra przedstawia opowieść dramatyczną,

a zarazem lekko transcendentalnie popapraną i na dodatek bez wyjścia pt.

 

Czarna Wołga

 

Życie jest tak przejmujące, że pozostawia niewiele czasu na cokolwiek innego.

Emily Dickinson

 

   Moja Jagódka najwyraźniej nie dorosła jeszcze do podejmowania takich odważnych i zarazem brzemiennych w skutki decyzji. Leżąc na dywanie, przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie na bagnach. Jest ode mnie wyższa gdzieś o głowę, lecz jak tylko ją ujrzałem, amor celnie trafił strzałą prosto w serce. Dziewczyna nadspodziewanie szybko i chętnie przyjęła oświadczyny, jakby nie chciała z jakiegoś powodu tracić czasu… 

Zostawiła mamusię i wprowadziła się z niewielkim dobytkiem do mojego małego mieszkanka. 

Wspominam, jak to po raz pierwszy pocuchałem jej jędrne piersi, a mój wyposzczony sterczący Leopold podstępnie zbliżał się niebezpiecznie blisko do jej dziewiczo niedostępnej, ciepłej, wilgotnej, rozkosznie pachnącej… 

– Przestań, bo ci tak przypierdolę, że na całe życie popamiętasz! – Słyszę zza okna donośny krzyk żony, odbijający się echem od ścian okolicznych bloków. I kto mi powie, że kobieta nie ma dodatkowego zmysłu? Od razu drętwieję na całym ciele ze strachu. To naprawdę niczyja wina, że jej matka była niewyobrażalnie złą kobietą.

 

   Do dziewiątej rano w pocie czoła glansuję całą chałupę, łącznie z bardaszką, wszystkimi oknami i balkonem. Piorę też wszystkie skarpetki i zabrudzone majteczki Jagódki. Po skończonej robocie, dla zachowania odpowiedniej higieny umysłu, włączam sobie w telewizji kanał przyrodniczy. 

– Ta zebra nie miała dzisiaj szczęścia… – sączy lektor powoli. Na ekranie widzę lwa pożerającego to biedne zwierzę. Nie wytrzymuję tego nazbyt realistycznego widoku i szybko chwytam za pilota.

 

*

   Na śniadanie zjadam serdelową z dżemem. Lubię sobie tak od czasu do czasu poeksperymentować kulinarnie. Czuję się wtedy, jak ten telewizyjny celebryta. Posiłek jest pyszota! Do tego słodka herbatka z cytrynką i znów chce się żyć!

Wyglądam przez okno, zakładając przy tym grube, brązowe kalesony, bo zima tego roku potrafi być wyjątkowo zdradliwa. Obserwuję, jak do naszego bloku zbliżają się trzej dobrze zbudowani mężczyźni. Pełen najgorszych obaw szybko zakładam resztę ubrania i w tym momencie słyszę dzwonek u drzwi. Boleśnie uderzam palcami stopy w sztangę Jagódki, leżącą przy kaloryferze. Mnę pod nosem siarczyste przekleństwo, starając się cicho podkuśtykać do drzwi. 

Ostrożnie podnoszę klapkę judasza. Stoją tam! Co robić?

– Otworzyć! – Słyszę niemiły głos. Te słowa działają na mnie elektryzująco. Podbiegam do okna, otwieram je i wyskakuję wprost na dużą pryzmę świeżo odgarniętego z chodnika śniegu. Szybkim truchtem uciekam przez podwórko.

Kto po mnie przyszedł? – kombinuję gorączkowo. Jestem miastowym kolesiem, który kręci małe, lewe interesy, ale do tej pory starałem się nie wchodzić w drogę lokalnej elicie przestępczej. Nie zadzieram też nigdy z gruboszyjnymi facetami jeżdżącymi długimi autami. Gdy o coś poproszą – zawsze potulnie wykonuję ich polecenia, ale… może wreszcie zauważyli, że na boku podbieram im po trochu towaru? Czuję, że włosy stają mi dęba. Z oddali słyszę szybkie kroki. To muszą być oni!

 

*

   Schodzę do piwnicy, o której wiem, że nigdy nie jest zamykana. Znam tu takie jedno fajne przejście. Kładę się na posadzkę i przeczołguję do następnego budynku. Znienacka na plecy spada mi stary, skrzyniowy zegar wiszący. Kto go tu, kurde, przytargał? Na dodatek na podłogę wypada drewniana kukułka, rozbijając się na wiele kawałków. To jakiś zły znak?

Na szczęście tym razem mi nic nie jest. Ostrożnie wyglądam zza rogu, by z radością stwierdzić, że nigdzie nie widać moich prześladowców! Staram się oddalić z tego miejsca naturalnym krokiem, gdy naraz z bocznej uliczki wyjeżdża beema z przyciemnionymi szybami. Natychmiast ściska mnie w dołku. 

   Przerażony wpadam do zakładu rzemieślniczego „Ostrzenie Noży i Widelcy”, prowadzonego przez znanego mi jednookiego i jednorękiego recydywistę Felicjana. W środku pusto, biegnę więc na zaplecze. Tam zastaję właściciela pochylonego nad jakąś wychudzoną, nagą dzierlatką.  Dziewczyna na mój widok zaczyna krzyczeć, a Jednooki szybko odwraca głowę:

– O… o… ostrzenie noża czy widelca? – pyta w pełnym zaskoczeniu codziennie powtarzaną formułką.

– Dziś może tylko… ołówek? – odpowiadam przebiegając obok nich. 

 

Dziewczyna dostaje napadu histerii, wywołanego nagłym, nieoczekiwanym stresem i wydziera się wniebogłosy:

– Mamusiu! Ja cię bardzo przepraszam!!! Mamusiu…

Recydywista Felicjan łapie jedną ręką za swoje rzadkie włosy na głowie, drugą próbując w jakiś sposób zamknąć usta przypadkowej partnerce. Ale na próżno…

Wybiegam z zakładu tylnym wyjściem.

 

*

   Udaje mi się trochę oddalić z centrum miasta, gdy naraz widzę jadącą wprost na mnie czarną limuzynę. W mig rozpoznaję ten samochód i natychmiast dębieję. To Czarna Wołga! Kierowca przez otwarte okno wskazuje ręką w moim kierunku. Natychmiast przypominam sobie te wszystkie opowieści, jak to pasażerowie tego auta polują na ludzi, spuszczają z nich krew, a porzucone, wyssane ciała są później znajdowane w okolicznych śmietnikach. Wszechwiedzący Internet podawał, że ostatni taki wypadek miał u nas miejsce niecały miesiąc temu…

Biegiem zawracam. Zaczynam czuć się jak w jakimś sensacyjnym filmie grozy. Na ulicy ani żywego ducha, żadnego patrolu policji, śmieciarzy czy domokrążców, nazywanych teraz nowocześnie: specjalistami handlu bezpośredniego. Spod moich nóg ucieka tylko świeżo ostrzyżony kret. Nic dziwnego, przecież zbliżają się Święta. 

 

   Staję w załomie baru wegetariańskiego „U Zdrowego Stefana”, gdzie serwują niezłe i nawet jadalne kanapki ze sprasowanej trawy. Przy okazji oferują też pośrednictwo i duże zniżki w pochówkach na powiatowym cmentarzu wegańskim. To dość przyjemne miejsce, położone na wzgórzu z ładnie ukształtowaną architekturą zieleni. 

– Dlaczego akurat mnie to spotyka? – Dumam, a żołądek podchodzi mi natychmiast do gardła. Wbiegam do najbliższej kamienicy i pędzę schodami na samą górę. Za sobą wyraźnie słyszę przyśpieszone kroki. Wpadam na przypadkiem rozstawioną przez kogoś harfę. Moja noga zaplątuje się w struny, chwilę walczę z instrumentem, wreszcie uwalniam kończynę i rozwalam kłódkę wyłazku na dach. Biegnę po gzymsie, ale za bardzo się rozglądam i tracę równowagę. Lecąc w dół, ostatnim przedśmiertnym wysiłkiem chwytam ręką za balustradę balkonu, która w tym momencie dosłownie ratuje mi życie. Rozdygotany wspinam się, by po chwili zobaczyć lśniące biurko. Dysząc staję przed rumianym, ogolonym i ładnie pachnącym facetem:

– Dobrze, że pan wpadł! Zapraszam, aby poświęcił pan chwilę swojego cennego czasu i ubezpieczył się na wypadek… 

 

Wymijam go i przeskakując kolejne balkony wpadam do innego mieszkania. Za plecami słyszę coraz bliższy wysiłkowy charkot. Włażę w biegu na coś miękkiego. Odwracam głowę i ze strachem zauważam wielkiego, parometrowego węża, wijącego się po podłodze. W panice otwieram drzwi i wskakuję na pawlacz. Goniący mnie koleś staje jak wryty, a po chwili daje nogę z głośnym krzykiem. Wąż wije się za nim przerażająco sycząc. Matko jedyna! 

Dygocąc nogami ostrożnie schodzę na podłogę.

 

*

   Szybko wracam do rzeczywistości, czując, jak jakiś rozwścieczony burek chwyta mnie ostrymi zębami za nogawkę. Nie idzie go, cholera, odpędzić. Podchodzę do kranu i odkręcam zimną wodę. Pies nawiewa do pokoju, a ja natychmiast zamykam za nim drzwi. Ostrożnie wyglądam zza firanki na ulicę. Czarna Wołga przejeżdża powoli obok zawsze zatłoczonego sklepu „Kup Se Ubranie Używane i Tanie. U Maryli.”. 

Do głowy przychodzi mi pewien pomysł…

   Nie czuję się dobrze w przesiąkniętej karbolowym zapachem odzieży używanej. Stwierdzam jednak, że rzeczy idealnie spełniają warunki stawiane dobremu kamuflażowi. Kupiłem nieco za duży garnitur i szary prochowiec. Wszystko to zarzuciłem na kurtkę, a na głowę włożyłem nieco sfatygowany kapelusz. Nie powinni mnie rozpoznać. Przemykam ostrożnie bocznymi uliczkami i powoli zostawiam ścigających mnie facetów w tyle. 

Po kilkunastu pełnych stresu minutach ostrożnie docieram do rogatek miasta. Wskakuję w przydrożne krzaki, siadam na ziemi i ciężko dyszę. 

– Kto może mnie szukać? – Myślę gorączkowo. – Król? Ale przecież nie robiłem z nim ostatnio żadnych interesów! Chociaż po chwili zastanowienia nie jestem pewny, czy swego czasu nie chciałem go lekko oszwabić przy handlowaniu kradzionymi dywanami. Nie mogę sobie jednak przypomnieć szczegółów transakcji, bo pieniążki poszły tego samego dnia na bańkę z kolegami, a  stan upojenia skutecznie wymazał wspomnienie. Podobno gdy w samochodzie Króla zabraknie benzyny to nie trudzi się tankowaniem, tylko idzie i kupuje nowy model. Istnieje więc dość duża nadzieja, że może jednak nie doliczył się braku tych kilku marnych podróbek persów. I nie chodzi tu o koty.

 

*

– Papieroska? – Moje gorączkowe rozmyślania przerywa gruby facet, siedzący obok mnie w krzakach. Podskakuję do góry. Jak mogłem go nie zauważyć?! 

 Wyskakuję z zarośli i biegnę przed siebie, ile tylko mam sił w nogach. Kątem oka widzę kilku mężczyzn, zbliżających się od lewej flanki, a ubranych w wojskowe kurtki. Skręcam w rzadki lasek, szybko go mijam i wywalam się jak długi na śliskim lodzie, pokrywającym rozlewisko. Przede mną chyba nie do końca zamarznięty staw. 

Goniący są coraz bliżej. 

   A raz kozie śmierć! Wstaję i ruszam kłusem. W pewnym momencie lód pęka i wpadam w mętną od błota wodę. Straszliwe zimno natychmiast przenika całe ciało. Szybkimi ruchami rąk i nóg gramolę się z przerębli. Nie ma czasu na zastanawianie, którędy biec, żeby znów nie znaleźć się pod wodą. Droga jest tylko jedna: przed siebie! 

 

Po chwili jestem znów na twardym gruncie. Ścigający pozostali w lodowatej wodzie! Jednego z nich powoli przykrywa w mrocznych odmętach kra. 

– Kra, kra, kra! – Złowrogo skrzeczy unosząca się nade mną wrona. Zostawiam pościg daleko za sobą.

   Dobiegam do torów, gdy za mną na dróżce pojawia się znów to nieszczęsna czarna beema. Na szczęście od strony miasta powoli nadjeżdża pociąg towarowy. Muszę przed nim zdążyć! Skaczę przez tor w ostatniej chwili, przy odgłosie donośnego sygnału lokomotywy. Teraz szybko do lasu! 

Zatrzymuję się na chwilę przy drzewach i widzę, że długi skład leniwie nabiera rozpędu. Tak szybko tędy nie przejdą! Nie dogonią mnie!  

 

*

   Siadam na odległej polance, opieram się o drzewo i ciężko łapię powietrze. Jestem wolny! Wreszcie! Uciekłem tym wszystkim osłom, którzy czegoś ode mnie chcieli. Wykolegowałem ich wszystkich! Z tego całego szczęścia uśmiech zaczyna błąkać się po mojej twarzy. Przymykam oczy i czuję szybko walące serce. Muszę trochę odpocząć… Och, jak od razu dobrze się robi. 

   Nie wiem, ile mija czasu, gdy wreszcie powoli otwieram oczy. Serce znów wali mi, jak oszalałe. Z lewej widzę zbliżających się dwóch łysych prześladowców. Wstaję i próbuję biec, ale z przerażeniem stwierdzam, że jestem przemarznięty na wskroś. Wykonuję jakieś niezborne ruchy, lecz nie daję już rady skutecznie uciekać. Na polanę wjeżdża znana mi już beema. Łysole bez ceregieli biorą mnie pod ręce i wbrew woli sadzają na szerokim fotelu pokrytym przybrudzonym skajem i przywiązują do niego mocno parcianymi rzemieniami. 

Zaczynam drżeć. To już koniec… Umrzeć w tak głupi sposób! 

 

Jak przez mgłę widzę, jak faceci wyciągających z samochodu jakieś narzędzia. Co to, kurna,  będzie? Tortury… Łamanie kości… Rażenie prądem… Bicie?! 

– Nie jestem żadnym bohaterem! – krzyczę, chcąc w jakiś sposób zapobiec nieuchronnie nadchodzącemu bólowi. – I jestem niewinny! 

Ale kto w tej leśnej głuszy usłyszy wołanie potrzebującego pomocy?

 

*

– Nasz kraj należy obecnie do Unii Europejskiej. – mówi jeden z moich prześladowców. – A jedna z brukselskich dyrektyw nakazuje, że każdy jej obywatel ma obowiązek raz do roku zgłosić się do kontroli stomatologicznej…

– Co? – Kompletnie nie pojmuję jego słów. 

Kątem oka widzę, jak na polanę powoli wjeżdża także Czarna Wołga. Zimny pot oblewa moje ciało. To już koniec. Nie chcę odejść z tego świata w taki sposób! To powolne zasypianie, gdy wysysają ci całą krew z organizmu, musi być przerażające! Wiesz, że nadchodzi koniec i nie możesz nic z tym zrobić. Nie chcę być zakopany gdzieś, gdzie nikt nie znajdzie mojego ciała!  Na udach czuję jakieś podejrzane ciepło. Posikałem się właśnie ze strachu!

– A pan nie był u dentysty już sześć lat – kontynuuje powoli wielki jak szafa facet, pochylając się nade mną. – Otworzyć szeroko usta! 

– E, a ta… ta Czarna Wołga to co? – pytam rozpaczliwie.

– Tamci? To unijni ekolodzy, którzy z zapałem tropią wymierające gatunki zwierząt. Nawiasem mówiąc: straszne cieniasy. 

 

Istotnie, z samochodu wysiadają młodzi, brodaci ludzie, odziani w wojskowe panterki. Uśmiechają się do nas przyjaźnie. A jeden to nawet macha ręką.

– Według nowych dyrektyw Unii – kontynuuje łysy mężczyzna – pan ma także obowiązek codziennie oddać jeden stolec, co najmniej raz w tygodniu zjeść obiad poza domem – by wspierać zrównoważony rozwój gastronomii – i zakochać się dwa razy w życiu, próbując przy tym cielesnego zbliżenia. Ma to w istotny sposób przeciwdziałać terroryzmowi i skutecznie zapobiegać brutalności kierowców na lokalnych drogach. 

Obok mnie pojawia się chyba niezbyt higienicznie zapakowany przenośny zestaw dentystyczny.

 

*

   Wygląda na to, że moja ślubna już na mnie czeka. Na sznurkach wiszą świeżo uprane części jej paramilitarnego munduru polowego.

– Gdzieś ty się tak ubrochał, jak bura świnia? – Pyta rozeźlona od progu. – I na dodatek śmierdzisz niczym foka w rui! Znowu żeś popił wódeczki z tymi twoimi obsranymi koleżkami?

I jak tu jej nie kochać? Tak bardzo się zawsze o mnie troszczy!

– Ależ Jagódko, nie uwierzysz! Przed chwilą…

Mocny i celny prawy sierpowy żony wysyła mnie w stan niebytu. 

 

KoNiEc

Dobra Cobra 

2011/2016

Opowieść dedykuję tym wszystkim silnym kobietom, dzięki którym trzymamy się jeszcze jako tako jako mężczyźni.

DoCo

 

Audiobook:

 

Vector image by VectorStock / vectorstock