Pendula 2

 

W poprzednim odcinku:

   Na jednym z drzew pojawia się nadprzyrodzony cud, co jest powodem pielgrzymek. Policjanci prowadzą skomplikowane śledztwo w sprawie serii tajemniczych zgonów. Tirowiec Wojciech Szaleniec wyjeżdża wielką ciężarówką na swoją kolejną trasę ku przeznaczeniu. Tajemniczy Kapitan Polak, czyli inaczej nasz rodak Mieczysław Ciemięga, szykuje się z modlitwą do swojego pierwszego w życiu aktu seksualnego z przypadkowo poznaną panną, która wydaje się ku temu chętną. Emerytka Bodzentyna Lwowska jest kolejną ofiarą tajemniczej serii zgonów. Kurierowi Andreasowi z Dusseldorfu – przebywającemu od kilkunastu godzin na bardzo tajnej misji – od dłuższego czasu bardzo, ale to bardzo chce się srać.

Co będzie dalej? Co będzie dalej?

 

Dobra Cobra prezentuje drugą część opowieści w pełni drastycznej, znienacka profetycznej, brudnej oraz nadzwyczaj głęboko kryminalnej, pt.

Pendula 2

 

Seryjny wyrywacz torebek z roku 1960 był tak nieuchwytny dla milicji, że funkcjonariusze – zamiast w mundury – wskoczyli w damskie ciuszki. Wszystko po to, aby za wszelką cenę schwytać tajemniczego złodzieja!

 

Rozdział trzeci – Nie pozwalaj wycinać lasu. Kto wie, czy nie będziesz kiedyś musiał zostać partyzantem.

 

Otworzył jej facet, mający troje oczu.

– Dzień dobry panu. Jestem młodsza aspirant Szpara, a pan?

– Ja nie.

Przez chwilę wpatrywała się uważnie w jego twarz.

– Ma pan troje oczu!

– Wiem – odpowiedział mężczyzna – To przez tę pierdoloną, wielką fabrykę czekolady, co to ją wybudowali kapitaliści tam pod lasem. A pani tu czego?

– Szukamy sprawcy potwornych i ohydnych zbrodni, wydarzających się ostatnio w mieście. Może pan nam pomóc? 

– Ja tam nic nie wiem. Od czasu, jak żem widział grabarzy, ubranych na służbowo, ochoczo tupiących nogami i prężących piersi na wieść o ciężkiej chorobie mojej siostry, nic straszniejszego mnie w życiu nie spotkało.

– W tajemniczy sposób zginął pański sąsiad….

– Zawsze mu mówiłem, że te zabawy z nocną kupą mogą się źle skończyć. To i nie dziwota, że się źle skończyły.

 

Policjantka zajrzała przez ramię mężczyzny do wnętrza mieszkania.

– Dlaczego on śpi? – spytała, wskazując na listonosza, leżącego na stole z zamkniętymi oczami. Spuszczone do kolan spodnie nie dodawały mu atrakcyjności.

– Bo zasnął.

 

W milczeniu wspólnie kontemplowali mechate pośladki pracownika poczty.

– Chciałbym pani pomóc, ale obawiam się, że nie potrafię. Chociaż…

– Tak?

– Myślę sobie, że to wszystko to właśnie przez tę zagraniczną wielką fabrykę czekolady, co to ją ostatnio postawili pod lasem. Od jej wyziewów ludzie dostają tutaj całkiem porządnego pierdolca. Ostatnio Jabłkowskiemu urodziły się z tego powodu bliźniaki z sześcioma oczami! 

 

Po chwili milczenia rzucił z nadzieją:

– Nie chciałaby pani może zabrać mojej matki? Codziennie wystawiam ją za drzwi z tabliczką: „Weź mnie”, ale jak do tej pory nikt jej jeszcze nie zabrał.

– Chce pan oddać swoją rodzicielkę?

– A dlaczego nie? Jest świetna do ciągnięcia pługa.

 

*

– Walisz konia? – spytał Kapitan Polak. – To wal swojego.

 

Boy hotelowy zgarbił się i bez słowa wyszedł z pokoju.

 

   Życie superbohatera wcale nie należało do najłatwiejszych. Skazany na samotność z powodu posiadania Wielkich i niewytłumaczalnych naukowo Mocy, nierozumiany przez rodzinę, szykanowany i nękany przez Urząd Skarbowy, szantażowany przez niemieckiego pracodawcę… 

Do tamtego dnia wszystko układało się względnie dobrze. Ciemięga miał niezłą dorywczą robotę, mieszkali w czternastu w jednym małym mieszkanku niedaleko Szwarcwaldu. Co więc go podkusiło, żeby odpowiedzieć na ogłoszenie, zamieszczone na stronach jednego z tabloidów: Poszukiwane osoby do testów klinicznych nowego środka medycznego.

 

Zgłosił się z próżności, by sprawdzić, ile można tam w łatwy sposób zarobić i ile jest wart według niemieckich lekarzy. Podana przez telefoniczną konsultantkę suma sprawiła, że natychmiast zgodził się na wypełnienie szczegółowej ankiety. Niedługo potem nadeszło zaproszenie na długi ciąg badań dotyczących ogólnego stanu zdrowia. 

   Elegancka klinika, położona w głębokim lesie, stała się na długie miesiące drugim domem dla Ciemięgi. Dzień był podobny do dnia: rano podawano mu jakieś tabletki, potem pobierano krew. Karmiono tam nadzwyczaj dobrze, a łóżko w izolatce należało do bardziej wygodnych, z tych, na jakich przychodziło mu już sypiać. Do dyspozycji miał kolorowy telewizor, w którym nadawano  nawet jeden program po polsku. Popołudniami dumnie spacerował po korytarzu, podziwiając luksus i sterylność miejsca, w którym przebywał. 

Trudno było się jednak dogadać ze współpacjentami. Mimo znajomości języka unikali go, uciekając rozbieganym wzrokiem gdzieś w dal. 

 

   Przełomowym okazało się jedno z wieczornych badań wykonywanych przy pomocy rnowoczesnego tomografu. Zmęczony technik wsunął Mieczysława do tulei badawczej, po czym całkowicie o nim zapomniał, skoncentrowany na trudach życia codziennego. Ciemięga, przyzwyczajony już do różnych – ciągnących się w nieskończoność – testów, zasnął w środku tuby snem sprawiedliwego. 

 

   Rankiem obudził go duży rwetes. Wokoło w panice biegało mnóstwo ludzi. Natychmiast zabrano go na oddział intensywnej terapii, gdzie pojono w wielkich ilościach jakimś niebieskawym płynem i podłączano do coraz nowych urządzeń badawczych.

Niesamowita Moc nadeszła trzy dni później. 

 

*

   Tirowiec Wojciech Szaleniec wysiadł z szoferki i zaczął kopać w przednie koło ciężarówki. To jedyny znany i niezawodny szoferacki sposób, aby jaja skutecznie odkleiły się od ud po wielogodzinnej męce prowadzenia dużego pojazdu. Szaleniec miał jednak satysfakcję z wykonywania swojego zawodu. Był – co śmiało można powiedzieć – elitą wśród innych kierowców, prowadzących codziennie na krótkich odcinkach betoniarki, wywrotki czy samochody dostawcze. Dwadzieścia kilometrów w jedną stronę, dziesięć w drugą – co to za życie?

Odchodząc powoli w stronę parkingowej restauracji, Szaleniec nie zwrócił uwagi na brak dwóch śrub w jednym z ogromnych kół ciężarówki.

 

*

– Podejrzanym może być obywatel pochodzenia wietnamskiego, który znikł w dziwnych okolicznościach zaraz po odnalezieniu kolejnego ciała – stwierdziła młodsza aspirant Szpara. – Oni podobno mają taki zwyczaj, że na inicjację ojciec musi zawieźć syna do ojczyzny, by tam dokonał pierwszego pchnięcia i rozpieczętowania cnoty.

– Doprawdy? To doprawdy… jakiś pogański zwyczaj! – krzyknął Zaganiacz.

– Oni raczej nie są tam chrześcijanami.

– I dlatego urodzili się w Wietnamie?

– Wie pan, jak mawiają: koty mają po dziewięć żon, więc tam wszystko jest możliwe. Podobno później taką pierwszy raz pukaną dzierlatkę przywiązują do pala, wkopanego obok nory wielkiego węża, a ten powoli wypełza i pożera odchodzącą od zmysłów dziewczynę. Zwierzak ma szamkę na cały rok. Co kraj to obyczaj.

– Ale… skąd oni biorą w kółko coraz to nowe dziewice?

 

Tomasz pogładził włosy ruchem podpatrzonym u komisarza Maigret. Czuł, że mają coraz mniejszą szansę na rozwikłanie wielce tajemniczej zagadki masowych zgonów. 

 

Znajdowano coraz większą ilość ciał z wyciągniętymi przed siebie w dramatycznym geście rękoma. Zaraz zaczną się naciski i coraz większa presja, by czym prędzej rozwiązać tę sprawę. Czy miało to być jego ostatnie śledztwo, przed służbowym przeniesieniem do działu akt, gdzie zgnije, zanim doczeka policyjnej emerytury?

– To prawie, jak z naszym sąsiadem Walencjuszem, na którego wszyscy mówią Huragan – rzucił Zaganiacz.

– Huragan… – zamyśliła się młodsza aspirant.

– Nie boi się pan walczyć ze złem, przestępstwem i mordem? – spytała po chwili. – Nie boi się pan, że źli ludzie mogą go kiedyś skrzywdzić?

– Wcale tak nie myślę i się nie zastanawiam w ten sposób, moja droga – ziewnął Tomasz, poprawiając pozycję na niewygodnym krześle. – Ja po prostu czynię dobro.

– Tak, jak Yoda – ucieszyła się Szpara. Od lat była bowiem pod wielkim wrażeniem Mocy tego kosmicznego bohatera. Położyła rękę na ramieniu przełożonego, by po chwili szybko ją cofnąć. 

– Eee…Trafne porównanie – wydusił komisarz. Zrobiło mu się nieswojo. Nigdy nie potrafił rozmawiać z kobietami. To wszystko przez tę wrodzoną chorobliwą nieśmiałość!

– Jeszcze go pan złapie! – oznajmiła głośno policjantka. – Jak nie w tym życiu, to w następnym.

 

To miał być żart, ale zabrzmiał w jej ustach zadziwiająco poważnie. 

 

 Podczas wizyty w kolejnym miejscu zbrodni Zaganiacz poznał Florię Kowalską – lekarkę pogotowia ratunkowego – delikatną pannę o twarzy przywodzącej na myśl średniowieczne obrazy, na których malowano chude mimozy o wybitnie filigranowych nogach, gotyckich ustach i małych piersiach. Gdy patrzył na jej kruchość wzbierały w nim kolejne fale współczucia i nieprzeparta chęć zaopiekowania się kobietą.

Po pracy zaprosił Florię na drinka.

– Mam słabą głowę – odparła smutno.

– To może na kawę?

– Kawę?! – krzyknęła, jakby zaproponował jej do picia co najmniej krew świeżo zaszlachtowanego zwierzęcia.

– To może pójdźmy do nowo otwartej restauracji Kardamon? – nie ustępował.

 

Wyraziła zgodę, pod warunkiem, że nie przesadzą z glutaminianem sodu.

– Ale nie dzisiaj – dodała. – Najpierw muszę uprzedzić rodziców.

 

Zaganiacz poczuł nagłą potrzebę opowiedzenia młodszej aspirant co nieco o Florii. 

– Tego typu kobiety zawsze wciągają faceta w swój żałosny świat! – parsknęła Agnieszka. – W tym życiu, albo w następnym! A w ogóle co za komiczne imię: Floria! – roześmiała się, pokazując na wpół przeżutą kanapkę z rzeżuchą. – Od czego to imię pochodzi? Od de-floracji? Hahaha!

 

Wyszła, odważnie kręcąc swoimi zdrowymi, cudzołożnymi pośladkami. Tomasz jęknął z powodu logarytmicznie narastającego tępego bólu w mosznie oraz z powodu jej chamskiego zachowania. No, co jak co, ale jakiś szacunek drugiemu człowiekowi się należy, nie?

 

*

Rozdział czwarty – Gdzie kucharek sześć, tam dwanaście cycków.

– Biorę ten ostry, zakrzywiony nóż i idę zamordować z zimną krwią (a i dlatego, że jest zimno) twojego kochanka księżycowego! – krzyczy teatralnie Początkujący Morderca Józef. – Gdyż mam już dosyć napadów zazdrości, nachodzących mnie z jego powodu.

– Józef, Józeczek, jak cię błagam, poniechaj! – Oskarżona o cudzołóstwo żona rzuca się mężczyźnie do nóg.

Początkujący Morderca Józef odtrąca ją zdecydowanie:

– Nie poniecham! 

Po czym wychodzi z domu krokiem pracownika, zatrudnionego w filii zagranicznej firmy. 

 

Jednak po chwili wraca i zabiera z wersalki dwie kanapki z pasztetową i ogórkiem małosolnym, które osobiście przygotował na długą i daleką drogę. Wie, że czyn wymagać będzie dużego nakładu siły fizycznej jak i wielkiej odporności psychicznej, odwagi i samozaparcia.

– To nie żaden kochanek! – krzyczy za nim żona. – Popuść gumeczki, Juzuś, ja cię bardzo proszę! To jeszcze nie jest koniec świata…

Ale on nie słucha.

 

*

   Kurier Andreas opuścił stacyjną toaletę niemal bez sił. Było zdecydowanie gorzej, niż w austriackich – grzmiących od pierdzenia Donnerbalken – ale dało się przeżyć. Przed chwilą postawił  wielkiego kloca, kucając niczym mistrzowscy skoczkowie narciarscy na mamuciej skoczni. Nie miał najmniejszej ochoty siadać na starej, brudnej, ubabranej moczem, połamanej i z pewnością pokrytej bakteriami desce klozetowej. 

Podczas aktu wypróżniania stanęło mu przed oczami całe beztroskie dziecięctwo. W zbudowanym przez dziadka klopie, zwanym przez Andreasa „Plumpsklo” – gdyż to, co spadało, robiło wesołe „plum” – przez serduszko w drewnianych drzwiach zawsze obserwował duże, zielone połacie lasu, otaczające dom. Wyobrażał sobie przy tym, że jest rozbójnikiem wyjętym spod prawa, który pomaga biednym i uciśnionym. A najpiękniejsza z wiejskich dzierlatek – cycata Helga – chce oddać mu swoją rękę w nagrodę za bohaterskie czyny.

 

Ulga przyszła natychmiast. Niemiec usiadł bez sił na peronowej ławce. Był niemal pewien, że wykonywany zawód będzie wcześniej czy później przyczyną trwałej impotencji. Organizacja O. O. O. nie wynajmowała jednak do kolejnych zadań ludzi, którzy nie daliby sobie z nimi rady. A Andreas, mimo lekkiej otyłości, zawsze docierał na miejsce, nawet gdyby miało mu to zająć rok z okładem, jak ostatnio w Wenezueli. Szefowie cenili go jednak za zawziętość. Znany był też ze swojej szalonej manii dwudziestoczterogodzinnych morderczych przejażdżek rowerowych. Wsiadał na stalowego rumaka o świcie, by następnego świtu powrócić do domu po wielosetkilometrowej przejażdżce. Wtedy naprawdę czuł, że żyje.

 

Spod przymkniętych powiek patrzył na polskie niebo, które dziwnym trafem przypominało mu teraz rodzinne strony. Było takie czyste i niewinne niczym oczy ukochanej Irmgardy, która o tej porze zapewne podlewała warzywny ogródeczek, założony na tyłach ich wypielęgnowanego domku, stojącego w rzędzie innych schludnych domków.

Dopiero po dłuższej chwili trwania w nirwanie Andreas przypomniał sobie, że nadal ma do wykonania tajną misję. Powoli wstał, by zaraz przeżyć wielki zawód podróżników. Pociąg odjechał nie czekając, uwożąc jego drugą walizkę wraz z biletem oraz mapą, na której kurier własnoręcznie zaznaczył wielką czerwoną kropą docelowe miejsce. 

 

Po drugiej stronie dworca stał stary budynek przypominający jadłodajnię. 

– Bar „Se-ma-for” – przeczytał Andreas nieskładnie. I choć nie miał najmniejszego pojęcia, co może w lokalnym języku oznaczać drugi człon nazwy, jednak bar to bar – znane międzynarodowe słowo, kojarzące się wszystkim podróżnym z odpoczynkiem i pokrzepieniem. Kurier pomacał kieszenie marynarki. Na szczęście miał ze sobą portfel. Ten miał zostać skradziony nieco później.

 

*

– Kochanie, chcesz może herbatkę?

– Tak.

– To idź sobie zrób.

– E, to już nie chcę…

– To siedź i nie kłam mi tu w żywe oczy!

 

Naczelnik Policji Zdzisław Kusibab zaklął pod nosem. Że też wziął sobie za żonę taką wyszczekaną sucz. Gdzie miał oczy, gdy za nią ganiał? Setki nie takich lasek przewijały się przez komendę. Zasumał się i zdziwił w duchu, że przez te wszystkie długie lata ani razu nie połamał sobie na nich członka! 

 

Podrapał się po wystającym brzuchu i dość szybko skonstatował, że myślał wtedy wyłącznie hujem. A jego przyszła żona ruchała się na komendzie, jak marzenie… Nie można było temu faktowi zaprzeczyć, potwierdzali to wszyscy policjanci, którzy ją mieli. W miłosnym uniesieniu łamali z nią    stare biurka, wyginali krzesła, rwali zapyziałe dywany i zdrapywali odłażącą farbę ze ścian. Raz obracających ją trzech mundurowych przebiło się nawet przez ściankę gipsową wprost do zajętego pokoju przesłuchań.

 

Ponadto żona naczelnika była zarażona przez swoją babkę cudownym genem wiecznej młodości. Starsza pani w wieku dziewięćdziesięciu lat nie mogła opędzić się od adoratorów, którzy wskakiwali do jej łóżka, myśląc, że ciągle jest dwudziestokilkuletnią panną.

– Kobieta to jednak złośliwa narośl wokół cipy – mruknął na przekór wszystkiemu Kusibab. – No, bo jak tak na trzeźwo pomyśleć po zapięciu rozporka, to…

 

Zadzwonił telefon. Naczelnik od razu rozpoznał numer. Stamtąd dzwonili bardzo rzadko, ale jeśli już, to zazwyczaj w sprawach najwyższej wagi. 

Kusibab wziął głęboki oddech i z wielkim szacunkiem odebrał połączenie.

 

*

   Zaganiacz, ubrany po cywilnemu, stał wśród nieprzebranych tłumów, oczekując na kolejkę do drzewa, na którym wydarzył się domniemany cud. Jedni widzieli w tym miejscu Matkę Boską, inni jakiegoś świętego, a jeszcze inni – tak jak on – po prostu zwykły sęk.

 

Ze zdziwieniem obserwował, że nawet późna noc nie jest przeszkodą dla odwiedzających to szczególne miejsce. Wyrwane ogrodzenie pobliskiego szpitala, dokumentnie zadeptany trawnik, sprzedawcy zdjęć z rzekomą twarzą, zachwalający swój towar. A dalej ludzie zajmujący się obnośną sprzedażą napojów, przekąsek, baloników i waty cukrowej dla dzieci. Panowała tam spokojna atmosfera świątecznego jarmarku. Z pociągu śpieszyła właśnie kolejna fala widzów.

 

Komisarz wydał całe dziesięć złotych na fotkę drzewa, na której – być może z powodu nocy – nie dojrzał niczego szczególnego. Wreszcie, po długim oczekiwaniu w kolejce, znalazł się na przeciwko cudownego miejsca. Obejrzał je nieufnie, okiem osoby świeckiej i nie dającej wiary w tego typu zjawiska. Obserwowana narośl nie przypominała niczego, oprócz zwykłej… huby. 

Dotknął pnia, który… okazał się być ciepłym! To bardzo go zdziwiło. Normalnie drzewa są zazwyczaj zimne… Interesujące. Bardzo interesujące.

 

– Przepraszam, skąd pani przyjechała? – spytał Zaganiacz przypadkową kobietę, tłoczącą się by coś w ogóle zobaczyć.

 

– Z Gwadelupy.

Udzielona odpowiedź przytkała go na dobrą chwilę. 

– Z Gwadelupy? A gdzie to jest?

– Gwadelupa – swoją nazwę zawdzięcza Kolumbowi, który pierwsze, co zobaczył na wyspie w roku 1493, to goły tyłek, czyli dupę jednej z tubylczyń, która miała na imię Gwada. W 1635 ląd przechodzi w ręce piratów, by w kilkadziesiąt lat później stać się własnością Francji. Na przełomie XVIII i XIX wieku Gwadelupa była kilkakrotnie zajmowana przez Anglię, a w latach 1813-1814 należała także do Szwecji, która to Szwecja była na tyle zła, że…

– Będzie tego, droga pani! – przerwał jej bezceremonialnie Zaganiacz. – Co pani jest? Przewodnik?

– Nie – odrzekła potulnie. – Pracuję w całodobowej informacji turystycznej… Osobiście myślę jednak, że Gwadelupa powinna się nazywać Gwadędupa, bo nie było tam absolutnie żadnej lupy.

 

*

  Następnego dnia planowano zwolnić komisarza Zaganiacza z pracy za brak postępów w żmudnym  śledztwie, które prowadził bez żadnych wyników. Gdy naraz w całym kraju niespodziewanie weszło w życie prawo do posiadania broni. 

 

Niemal od razu odżyły dawne waśnie, przypomniano sobie wszystkie zniewagi, poddano odwetowi poniżenia i obrazy. Naród ochoczo chwycił za giwery pachnące jeszcze świeżym sklepowym smarem, wymierzając sprawiedliwość o wiele skuteczniej, niż dochodzono jej na Dzikim Zachodzie. 

Bez zmrużenia oka strzelano do znienawidzonych szefów, sąsiadów, oszustów, czy do zajeżdżających drogę lub nie włączających kierunkowskazów kierowców. Matki prochem oddawały za nadobne zdradliwym mężom, księżom, zastawiającym cielesne sidła na ich dzieci, a także innym złym kobietom, które czatowały na ich facetów. 

Mordowali wszyscy. Wszystkich. Pewien siedmioletni Jasio zrobił porządek w piaskownicy, za pomocą tatusiowej giwery likwidując tych, co go zwyczajnie nie lubili. 

Koparki drążyły głębokie doły, gdzie w masowych grobach spoczywała coraz większa liczba ofiar, liczonych już w miliony.

 

Nad całym krajem zaczęto rozpylać z samolotów fluor. Wierzono, że ten ceniony do dziś w stomatologii pierwiastek chemiczny – którego z powodzeniem zaczęto używać za czasów Hitlera do zniewolenia i ślepego posłuszeństwa ludzi – przyniesie ogólnonarodowe uspokojenie. Politycy nie widzieli innego wyjścia z sytuacji. Unia Europejska niedawno się rozpadła i nie można było już tam znaleźć żadnej pomocy ani oparcia. Nie mówiąc już o dobrych radach i grożeniu palcem.

 

Potworny ciąg dalszy musi nastąpić!

 

Audiobook:

Vector image by VectorStock / GraphicStock