Rewizyta

 

– O, jedzie! – krzyczy uradowana żona, stojąca od dłuższego czasu w oknie. – Patrz, już widzę jej samochód.

Biały, starawy Citroen z wyraźną naklejką z tyłu, mówiącą coś o bezpieczeństwie na drodze, powoli sunie po naszej ulicy.

– Trudno będzie dziś zaparkować – smuci się ślubna. 

Na dworze plucha, przez to ludzie nigdzie nie wyjeżdżają. Z wysokości czwartego piętra, na którym mieszkamy, ogarniam okna sąsiedniego bloku. Prawie w każdym pali się światło.

– Już jest? – z ubikacji wypada zdyszana teściowa. 

Zamieszkuje z nami corocznie od grudnia do marca, bo na wsi jest zimno o tej porze i zabójczy chłód co rok chce wchodzić w jej ciało a ona się przed nim broni.

 

Obie z żoną obserwują, jak ich przyjaciółka powoli zbliża się autem do końca ulicy. Wydaję ciche westchnienie i idę do łazienki, by użyć kolejnego czopka posłuszeństwa o kuszącej nazwie „Jędrny Jędrek Forte”. Ten wysoce skuteczny medykament wyspokaja mnie nadzwyczajnie. Na dodatek czopki ulegają szybkiemu wchłonięciu, nie szkodzą na żołądek, a co najważniejsze: naprawdę dają odprężenie. A tu zaraz trzeba będzie się uśmiechać przez parę godzin non stop. Gość w dom, Bóg w dom?

 

Samochód zbliżał się do nich z dużą szybkością.

– Mamo, uważaj!

Mimo to mamusia zaszła wtedy w ciążę…

 

Dobra Cobra prezentuje opowiadanie porażające, 

które musi się niechybnie dokonać od początku aż do samego końca pt.

 

Rewizyta

 

Pogoń za szczęściem jest źródłem naszego nieszczęścia

 

– Wraca! – krzyczy mamusia. – Bo to chyba ona, co nie?

– Nie znalazła miejsca do zaparkowania… – dodaje smutno żona.

– Nie znajdzie miejsca – z młodzieńczą pewnością oświadcza córka.

– Co ty gadasz! – oburza się ślubna. – Jak tak w ogóle możesz myśleć?

– No co? 

– Pojechała za róg! – krzyczy teściowa, stając przy oknie w kuchni. Panie truchtają w tamtym kierunku.

Moje Słońce wskakuje na stołek, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.

– Tam też ani jednego wolnego miejsca…

 

Patrzę na moją wybrankę i myślami wracam do naszego pierwszego spotkania. Zapamiętałem, że wokół było pełno przyrody. Dziewczyna była jeszcze taka młoda, więc tej przyrody nie było może za dużo, szczególnie w górnych partiach ciała, ale mi, początkującemu wtedy przyrodnikowi, wydawało się jednak, że jest jej wystarczająco. Jak to upływający czas zmienia punkt widzenia.

– Wraca! – krzyczy żona.

– To za rogiem też nie znalazła miejsca? – zastanawia się mamusia.

– Mamo! Nie lubię tej kiełbasy! – odzywa się z dużego pokoju syn.

– Wcale nie musisz jej jeść! 

– Ale nic innego nie ma na stole…

– Tylko łapy mi precz od żarcia dla gości!

– Ale on ma rację, córeczko – wtrąca swoje trzy grosze teściowa. – Ta wędlina jedzie niczym czarnobylski smród.

 

*

   Syn przychodzi do mnie i patrzy smutnymi oczyma, starając się wzbudzić litość.

– A ty co? Niejadek z Dęblina, że kiełbaski nie tykasz? – pytam go wesoło.

– Z jakiego Dęblina? – najwidoczniej nie rozumie żartu.

– No, coś taki francuski piesek, chciałem zapytać. Tego nie, tamtego nie…

– Bo nie lubię.

– Nie lubię – przedrzeźniam go. – Pójdziesz do wojska, to cię, kurde balans, nauczą.

– Nie pójdę, bo teraz armia już nie bierze kogo popadnie! – podsumowuje. – Nie to, co kiedyś, że bez badań brali każdego inwalidę…

 

Się, młody, najwyraźniej czepia. Nie zdaje sobie sprawy z tego, jak było kiedyś. Mam zaświadczoną grupę inwalidztwa po tym, jak jeden sławny pilot – a później celebryta – przez pomyłkę zrzucił na nas bomby, gdy uczestniczyliśmy w armijnym seminarium na temat uwalniania brzemiennych dżdżownic z wydm i sposobach bezpiecznego przewożenia ich w bezpieczniejsze miejsca.

– Ciebie wzięli, i co z ciebie wyrosło? – żona uszczypliwie podsumowuje temat, przechodząc do sypialni.

 

– Oryginalną colę na stół wystawiłaś? – dopytuje teściowa. – No, widzę, że się powodzi!

– A co, miałam wystawić dla Madzi na stół tą Lolo Colę z dyskontu, co to z niej gaz szybko uchodzi i na dodatek zalatuje cukrem na kilometr?

– Ale żeby wydać całe pięć złotych na jedną butelkę?

– Mamo. Żadne pięć złotych. W promocji była, podobnie jak ten sok jabłkowy. To i wzięłam oba. Razem wyszło taniej.

 

Beznamiętnie patrzę na naszą latającą rybę, zamkniętą w złoconej klatce, stojącej w rogu dużego pokoju. Głupia kręci się w kółko, jakby niczego innego nie można było w życiu robić.

– Pojechała aż pod szpital kolejowy! – słyszę głos teściowej.

– Biedna, normalnie nie ma gdzie zaparkować – mówi litościwym głosem ślubna i biegnie do mamy. 

Wyglądam przez okno. Wszystkie miejsca do parkowania zastawione hen aż do końca długiej ulicy. Przy sklepie też żadnego ruchu, bo dziś zamknięty, więc nie ma co liczyć, że ktoś szybko odjedzie.

 

– Mnie to nie dotyczy, bo jestem z Siemiatyczy! – wykrzykuję.

– Chyba z Siemiatycz – mówi żona, spoglądając na mnie podejrzliwie.

– Zwał jak zwał. Każdy wie, że z miasta Siemiatycze, ale rym wtedy się łamie.

– Co?

Milczę, wpatrując się w nią, tak jak w takich sytuacjach lubi: z uwagą. I ani krztyny uśmieszku! Muszę się pilnować, aby nie wejść z nią w kłótnię, bo wtedy w domu powstaje piekło.

– A, już wiem! Pijesz do tego, że masz miejsce na strzeżonym parkingu, nie? – rzuca wyzywająco.

– Wraca! – krzyczy córka ze swojego pokoju, przerywając nam wymianę zdań, niechybnie prowadzącą do bolesnej konfrontacji.

 

*

   Widzę, że wszyscy zajęli się kibicowaniem ulicznemu polowaniu naszej przyjaciółki na wolne miejsce parkingowe. To dla nich nawet ciekawsze niż te wszystkie głupkowate seriale, co cały czas lecą w telewizji. Pierwszy raz widzę na własne oczy, jak telenowela przegrywa z życiem. Bezcenne doświadczenie!

– Babciu – mówi błagalnie syn. – Obiecałaś upiec ciasto…

– Mogę upiec ciasto z twojej dupy! Hahaha!

– Mamo, co jesteś taka zła dla niego? – broni syna żona.

– Zła? Przecież on wie, że ze świecą szukać takiej słodkiej babci! Nie, młody?

 

Syn uśmiecha się pod nosem, bo wie, że babcia jest kochana i raczej nie skąpi grosza na słodycze, jak u nas mieszka. Tylko czasem ma takie niezrozumiałe napady nerwowości.

– Babciu, szkoda, że nie ma już dziadziusia…

– Oj, dziadzio to nie był tak do końca dobrym dziadkiem, wiesz? Kiedy byłeś mały podkradał ci krew z żyły, żeby sprzedawać ją później na…

– Skończ już! – gwałtownie zatrzymuję jej zbytnią szczerość. Gdzieś są przecież jakieś granice!

 

Biorę gazetę i siadam na twardym futonie, który żona wybierała miesiącami z wielką pieczołowitością spośród setek innych podobnych modeli. Ponoć to ostatni krzyk mody w naszym mieście i „każdy go ma w swoim domu”. To my też.

– Wy, faceci, mylicie miłość z pożądaniem – zauważa ślubna, widząc, że siedzę wpatrzony w kolorowy akt cycatej dziewczyny, zamieszczony na ostatniej stronie dzisiejszego wydania tabloidu. 

Myślałem akurat o czymś ważnym, a ona tak brutalnie przerywa mi zadumę! I oczywiście tradycyjnie wprowadza mnie w stan poczucia winy. Co poradzę, że akurat tutaj wydrukowali tę roznegliżowaną dzierlatkę? Choć, jak tak się dokładniej przyjrzeć, to nawet zdrową… 

 

O czym to ja myślałem? Mimo wielkiego wysiłku umysłowego nie udaje mi się już tego sobie przypomnieć.

– A jak mawiała ciotka Helenka? – wtrąca teściowa. – „Gdybym miała tyle włosów na głowie, ile chujów w cipie, to bym była Marylin Monroe.”  

 

Znów wypiła za dużo tej swojej nalewki domowej roboty, doprawianej spirytusem. Raczą się nią z moją żoną przez cały sezon grzewczy, bo im nogi podobno marzną.

– Mamo! – karci ją żona. – Tu są dzieci!

– Dzieci, śmieci! Daj szluga.

– Skręciła w Polną – słyszę relacje syna. 

Kobiety biegną truchtem do okna sypialni.

 

*

   Odkładam gazetę i zaczynam miąć w palcach ostatni wstrząsający wydruk zużycia wody. Co oni wszyscy tacy higieniczni ostatnio? Ciągle kąpiele, mycie rąk i pranie za praniem. Pralka i prysznic działają u nas praktycznie non stop. A z zakupami mydła i papieru toaletowego wprost nie nadążam. 

Aż podejrzliwie patrzą na mnie w osiedlowym sklepiku, jak co raz przychodzę znów po to samo.

– O, patrz mamo, idzie ta Konopczyńska – Jakaś Tam, o której ci opowiadałam – zauważa żona.

– Ta spod dwójki? 

– Ta sama. To podobno poważna sprawa była. Aż musiała mieć chirurgicznie robioną tę no… synechię dróg rodnych…

– Syne co?

– Synechia. No, ona tam w dole wcale dziury nie miała, mamo! – wyjaśnia cierpliwie moje Słońce. – Zarośnięta cała była. Jej mąż uciekł przerażony zaraz rano po grozie nocy poślubnej.

– Poważnie?

– No. 

– Ale jaja, hehehe! – rechocze teściowa. – Acha… Nie miała tam otworu, powiadasz? No, ale jak to?

– Ano tak to. Nie wyrósł jej zwyczajnie.

– To i nie dziwota, że chłop jej uciekł – kiwa głową teściowa. – Bo oni, kurwy jedne, to zawsze jednego tylko chcą.

 

Nastaje chwila ciszy, w czasie której teściowa znacząco karci mnie wzrokiem. Pewnie! Do tej pory myśli, że skrzywdziłem jej córkę, żeniąc się z nią i rozpieczętowując jej cześć.

– Kurwa to nie zawód. To charakter – mruczę pod nosem, bo swoją gadką znowu podniosła mi ciśnienie. Na szczęście nikt mnie nie słyszy.

– To ta Konopczyńska, co se wzięła teraz tego Araba? – upewnia się teściowa.

– Ta sama! Wiesz, ostatnio wyjechał, bo podobno musi doglądać stada wielbłądów, bo mu się tam ponad miarę rozmnożyły – przy słowie „tam” żona wskazuje na bliżej nieokreślony kierunek i wydyma usta. – Tak przynajmniej mówiła Ziuta ze sklepu.

– Głupia! Żeby takie rzeczy z pożycia intymnego publicznie opowiadać – teściowa litościwie składa ręce. – Co te kobiety se myślą? Że niby taki śniady to lepszy od naszego polskiego chłopa jest i lepiej ją zbolcuje? 

 

Z krótkiej chwili zadumy wyrywa nas głęboka myśl mamusi:

– Dobrze, że my w rodzinie wszystkie takie szerokopiździaste!

– Na szczęście dla kogo? – pytam retorycznie sam siebie.

– Podobno oni mają dłuższe członki od naszych – słychać mądre zdanie syna pochylającego się nad książką.

– Zamknij się! – karci go córka. – Się znalazł specjalista od dłuższych… Co ja mówię! Byś się lepiej zajął może swoim i wreszcie przestał obsikiwać muszlę klozetową…

– Zamilczcie! – krzyczę, aby zakończyć tą głupią rozmowę.

 

*

– Nie widzę jej. Może zaparkowała za rogiem?

– Ta, na pewno – suponuję. – Zadzwoń do niej i spytaj.

– A myślisz, że nie dzwoniłam? Nie odbiera. Ona zawsze wozi torebkę z telefonem w bagażniku.

– … mamo, ale jak mogę być porządna, kiedy na każdych drzwiach jest napisane: „ciągnąć”? – słyszę fragment kolejnej poważnej rozmowy między żoną a córką.

– Córusiu, to nie na tym polega życie dorosłych. Ale jak idziesz do Karola, to nie wypada panience, jak ty,  przesiadywać u niego do późna, a nawet całą noc.

– A dlaczego?

– Bo… 

 

Przełączam ciągle grający u nas telewizor na inny kanał, by nie słyszeć kolejnej, umoralniającej gadki żony, która i tak przecież nic nie da. Młode pokolenie wszystko wie lepiej i z całych sił dąży do pozbycia się dziewictwa, bo to niemodny stan.

– O, znowu wraca! – krzyczy teściowa. 

 

   Podchodzę do okna. Latarnie uliczne już się zapaliły, rozświetlając bladym światłem szarugę za oknem. Jakiś śpieszący przechodzień rzuca nikły cień na świeżo wyremontowany tego lata chodnik.

– … poleciałaś na tatę, bo miał dłuższego? No nie wierzę!

– Zamknij się, głupia! Ty po prostu nic nie wiesz o życiu! – kończy rozmowę ślubna i trzaska drzwiami.

– Jest! – krzyczy mamusia.

– Nigdzie nie może stanąć – lamentuje moje Słońce. – Weź się ubierz, Zenon, i idź jej pomóc.

– Ta – powątpiewam. – I co? Stworzę jej to miejsce do zaparkowania? Weź się zastanów.

– Ale może byś coś wypatrzył…

– Mam latać za nią jak ten głupi zając, co to ma czerwoną latarkę zawieszoną na chuju podczas polowania? Może jeszcze chorągiewkę pierwszomajową powinienem wziąć ze sobą i nią machać?

 

*

   Znowu mam zimne ręce. Wstaję i wsadzam je pomiędzy pośladki. To jest taka naturalna kieszeń w organizmie każdego człowieka. Dowiedziałem się o niej na ekologicznym spotkaniu na temat technik przetrwania w niekorzystnym środowisku, na które wysłała mnie kiedyś nasza fabryka, aby trochę obejść te cholerne wszędobylskie podatki. Pamiętam, że tamtego wieczoru schlaliśmy się z kolegami do nieprzytomności i strasznie rzygaliśmy. Coś ze szkolenia jednak w głowie pozostało!

 

Słyszę, jak syn zagaja babcię:

– A czy to prawda, że najlepszym przyjacielem mężczyzny jest pies?

– Co? A nie kobieta czasem?

Tu piszą, że kobieta walczy o dziewiąte miejsce z lodówką…

 

Śmieję się w duchu. Kurde, niby młody a takie rzeczy potrafi już wynajdywać. Ja w jego wieku to…

– Z ludźmi to jest normalnie, jak z Niemcami! Każdy pazerny, nikt nie ustąpi… – załamuje ręce żona.

– Co to za asocjacja? – dziwię się na głos. 

– Jaka asocjacja? Żebyś wiedział, że jak z Niemcami! – podchodzi do mnie. – Stawiają, kurwy jedne, te samochody, gdzie im tylko wygodnie…

– Słońce – przerywam jej. – Każdy stawia tam, gdzie ma wolne miejsce…

– Ale przez nich wszystkich Madzia nie ma gdzie zaparkować! – wyrzuca z siebie nieco histerycznie.

 

   Oddalam się, aby nie doprowadzić do wybuchu nowego konfliktu. Tym razem żona jednak nie odpuszcza:

– Zawsze chciałam mieć ze dwie, trzy córeczki, a nie ciągle tylko ten ser wymywać młodemu spod skóry!

– Po ojcu niechybnie to ma! – krzyczy oskarżycielsko teściowa . – Ja głupia też myślałam, że stanie na wysokości zadania i da mi na stare lata radość z mnóstwa wnucząt płci przeciwnej od jego… – przyłącza się do lamentu żony.

 

Nie mogę już tego normalnie słuchać! Musiałbym być chyba jakimś bogatym kapitalistą, żeby zdołać później wyżywić i ubrać takie stado różowiutkich dziewczynek. Poczęcie to jeszcze nie wszystko, z czego chyba nie zdają sobie tak do końca sprawy!

 

*

   Staję w przedpokoju i rozmarzam się wewnętrznie. A co by było, gdybym był mądry, jak na przykład ten cały internet? Znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Potrafił wszystko wyjaśnić. Ale… – martwieję. – Po co wtedy byłby mi Bóg? Ta myśl przeraża mnie wewnętrznie!

 

Ni z tego ni z owego teściowa nagle wybucha gwałtownym śmiechem.

– Hahaha!

– Co się stało?

– Nie ma, nie ma dziury! Hehehe… Normalnie jak se o tym pomyślę…

 

Idę do ubikacji i próbuję się wysikać. Kiedyś, w młodych latach, to interes sam szedł do ręki, a teraz trzeba go najpierw żmudnie szukać w rozporku. Na dodatek smętna stróżka zdecydowanie zbyt wolno kapie do ubikacji kropla po kropli. Starzeję się najwyraźniej.

Przypominam siebie z nostalgią taką wspólną zabawę z moim Słońcem, którą prowadziliśmy w czasach naszej młodości: brała w palce stawiała mi każdego ranka członka na sztorc. Jak opadł na prawą stronę, to ja szedłem po świeże bułki do piekarni, a jak na lewą – to ona. Hmm, jeśli jeszcze dobrze pamiętam to prawie zawsze opadał jednak na prawo. Dziwne, jak się tak nad tym zastanowić.

Ech, to były czasy…

 

Nigdy jej nie zdradziłem, choć raz taka jedna przydrożna dziunia mocno mi w głowie zakręciła…

– Ty głupia mlekodajko! – musiałem na nią brutalnie nakrzyczeć, aby sobie poszła i abym mógł powrócić do jako tako godnego stanu. Od tej pory już nigdy nie staję na siku w okolicznościach przyrody. A jak czasem jestem na grzybach, to nie podchodzę do skraju jezdni, tylko – niczym partyzant – trzymam się przez cały czas zarośli. Jedynie tak mogę ustrzec się przed tą poboczową patologią, przenoszącą na ciało mężczyzny różne nieleczalne choroby, a nawet śmierć.

– O, znowu jest! – krzyk teściowej przywołuje mnie z powrotem do rzeczywistości.

 

Kątem oka zauważam, że ten cholerny rodzinny obraz, wiszący na ścianie, znów wziął i się przekręcił. Blok nam krzywo osiada czy co? Trzeba to będzie zgłosić do administracji.

 

   Patrzę na zegarek. Magdusia już godzinę z okładem tak jeździ. Ziewam dyskretnie i zerkam przez okno. Na przeciwko widzę tego zboczeńca Malinowskiego. No, tego, co to  zawsze gapi się w nasze okna. Pewnie mojej żony znów wygląda, satyr jeden, stojąc tak wyzywająco w białym, siateczkowym podkoszulku na ramiączkach! Z niesmakiem zasłaniam zasłonę.

– Nie zasuwaj! – ruga mnie natychmiast żona. – Muszę wiedzieć, gdzie Madzia wreszcie zaparkuje – kończy, bez oporów zmieniając bluzkę.

 

Dlaczego teraz moje Słońce potrafi się przebierać przy nie zasłoniętych oknach? Kiedyś miała w sobie jakby więcej cnotliwości i takie publiczne przebieranki były wręcz nie do pomyślenia… 

Jak wiele innych rzeczy zresztą. Aby się na przykład z nią kochać, zawsze czekałem aż zapadnie ciemna noc. Na dodatek musiało być cicho no i dzieci musiały spać, bo się płoszyła każdym byle szmerem. Niejednokrotnie nie doczekiwałem słodkiego momentu penetracji i mimowolnie udawałem się pełen napięcia seksualnego w objęcia słodkiego Morfeusza. A teraz…

Ten cholerny Malinowski z naprzeciwka! Na dodatek jest taki staroświecko brutalny. Lubi, jak po rozstaniu kobieta cierpi i jest zdewastowana. Niejedno się o nim słyszało na podwórku…

 

– Przecież jak Madzi się uda, to z pewnością zadzwoni domofonem i da nam znać – mówię głupio.

 

Dlaczego kobiety, jak są starsze, to siadają rozkładając szeroko nogi, czego by nigdy przenigdy nie zrobiły w swojej młodości? A faceci znów na odwrót: za młodu siedząc rozkładają nogi, a trzymają je złączone ze sobą na starość. Czy ktoś w ogóle zna odpowiedzi na te jakże dla mnie ważne i intrygujące pytania?

 

*

   Sygnał kolejnej telenoweli zwołuje swoją przesłodzoną melodią wszystkie kobiety przed telewizor. Przy okazji moje Słońce z teściową sprawnie opróżniają kolejną butelkę z domowej roboty nalewką owocową. Żona jednym zdaniem trafnie podsumowuje całe popołudnie:

– Ale świnia! Żeby być tak blisko i nie wpaść z rewizytą!

– Teraz to ludzie już takie są, kochana. 

– W głowie się nie mieści, mamo. Jak miała tę swoją chorobę to ciągle do niej latałam z wywalonym językiem, jak ta głupia. A teraz masz! Małpa jedna.

– Mamo, mogę już zacząć to ciasto? – pyta syn z kuchni.

– Samolubka – beka teściowa. – To z tego jej tak dupa ostatnio urosła. Zauważyłaś?

– Mamo?

– Wiesz, strasznie mnie ząb jebie – bełkoce teściowa na fali nietrzeźwej szczerości. – Tak mnie jebie, jak jeszcze nigdy dotąd nikt mnie tak nie jebał.

– Mamo, wyrażaj się! Zaraz pojedziemy na ostry dyżur. Zenon…

Wzdycham głęboko.

 

– Hihihi…hehehe. Nie miała dziury…

 

KoNiEc

 

Dobra Cobra

15 marzec 2013

Opowiadanie dostępne także jako słodki audiobook:

Vector image by VectorStock / viktorus