– Kryspinie…
– Tak?
– To Ja…
– Kto: ja?
– No: Ja.
– Ja?
– Tak, kurde: Ja! Pisane z dużej litery. I już tak nie dociekaj, kim jestem. Wystarczy po prostu: Ja. Rozkazuję ci, abyś natychmiast wstał z łoża i udał się do dalekiej krainy…
– Mam wstać z łoża bez ubierania? – upewnił się chłopak.
– Co?
– No, bez ubierania? Bo normalnie to sypiam bez barchanów, okryty jedynie moją niewinnością.
– A co mnie obchodzą twoje intymne sprawy, kurde! – obruszył się Ja. – W każdym razie masz wstać i udać się do dalekiej krainy, położonej na Archipelagu Wysp Kartofl, żeby naprowadzić losy Ziemi znów na właściwe tory.
– To spotkam tam kolejarza? – ucieszył się Kryspin.
– Nie, ty imbecylu. Na tory przeznaczenia. Pójdziesz tam, aby odwrócić fatum ciążące nad Kontynentem. Musisz przegnać Smut.
– A co to jest smut?
– Oj, uważaj, bo sam już zaczynasz smucić.
– Mam iść aż tak daleko? To jest przecież za morzem.
– Tak – powiedział kategorycznie Ja. – Napotkasz tam pustelnika, trudniącego się malowaniem wachlarzy dla dam. On ci powie, co masz czynić dalej.
– A dlaczego akurat ja? – chłopak podrapał się po młodzieńczym zaroście.
– Bo, kurde, tak.
Rozległo się klaśnięcie w dłonie, po czym Kryspin Dądi się przebudził.
Dobra Cobra przedstawia dziś opowieść fantastyczną, skierowaną raczej do nieśmiałych chłopców, niż do odważniejszych i bardziej otwartych od nich dziewcząt. Średniowieczną kolorową historię bez ilustracji i innych niepotrzebnych ozdób czy udziwnień, za to z rączym przesłaniem, niekoniecznie filozoficznym, w której się dzieje, pt
Śmiech ostateczny
Część 1
– Świat idzie do przodu.
– Tak, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół słońca.
Gabriel Garcia Marquez
2
Cóż było robić? Skoro Ja nakazywał ruszać na poszukiwania – grubiaństwem byłoby odmówić. Kryspin Dądi – młody, pucołowaty chłopak, nieco zresztą nierozgarnięty, jak na swój wiek – spakował podróżną sakwę, do której włożył najpotrzebniejsze rzeczy, przygotował prowiant na trzy dni, ubrał grubą tunikę… Ale w którą stronę powinien ruszyć, gdzie skierować swe pierwsze kroki?
Z pomocą przyszła Kryspinowi mała kamienna kulka, którą zauważył na podłodze. Pojawiła się nie wiadomo skąd, bo w chałupie nigdy takiej nie posiadał. Podszedł do niej z ciekawością, a wtedy ona natychmiast potoczyła się do przodu. Wyszli przed dom, później na trakt… I tak zaczęła się ta podróż.
Kulka podążała przed chłopakiem w odległości jakichś dwóch metrów – czyli dokładnie tyle, żeby nie stracił jej z oczu. Szli przez wioski, osady, lasy i ruczaje. Po drodze spotykali wielu smutnych ludzi. Kryspin pytał ich o powód smutku, na co oni niezmiennie opowiadali, że dziadziuś (babcia, stryjek, wujenka, matka, córka, wnuk…) powinni byli już dawno się uśmiechnąć, a jednak nadal tego nie czynili. Wszyscy żyli w smutku, pomimo, że powinni się radować. Że jeszcze żyją. Bo nie ma większego skarbu, niż życie i żadne bogactwa tego nie zmienią.
Albowiem na terenach, na których zamieszkiwał, wydarzyła się rzecz niesłychana – od pewnego czasu ludzie przestali się uśmiechać. Nikt nie znał powodu zaistnienia tego stanu rzeczy. Bo wedle stworzenia istoty ludzkie muszą się radować i dawać taki przykład dla młodszych. Taka winna być kolej rzeczy. A jak nie będą się uśmiechać – nastąpi dojmujące przesmucenie, a co za tym idzie: zniechęcenie, głód, ubóstwo oraz demoralizacja spowodowana smutkiem. I co najgorsze: pojawi się zgorzel niewiary, a na to średniowiecze nie było przygotowane.
Czy Smut mógł być jakąś klątwą sił wyższych? Ale jeśli nawet tak, to dlaczego? I w jakim celu? Wszak zakonnicy znaleźli zapisane w zwojach święte słowa, że idąc przez życie trzeba być nastawionym pozytywnie.
3
Gdy Dądi z kulką dotarli na skalne wzgórza, okalające morze – wtedy gałka przewodniczka niespodziewanie poleciała w przepaść i z chlupnięciem wpadła w głębinę. I tak Kryspin został bez swojego wodzireja.
W porcie zauważył stojące pod żaglami okręty. Zszedł tam szybko, by wywiedzieć się, czy czasem któryś z kapitanów nie płynie do miejsca, zwanego Archipelagiem Wysp Kartofl. Milczący marynarze patrzyli na niego spod łbów i nie wiadomo, ile mógłby trwać taki impas, gdyby nie pewien w kółko golony mnich, należący do Mistycznego Bractwa Pięciu Klasztorów, który zwietrzywszy chytrze okazję, porwał Kryspina na jedną z fregat i wrzucił go do pustej ładowni. W porcie nikt nic nie powiedział i wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
Po kilku dniach sztormowej pogody dotarli do miejsca, gdzie ludzie mówili z egzotycznym akcentem. Dądi dziwował się wszystkiemu, co zobaczył, dotąd bowiem nigdy nie wychylał nosa dalej, niż poza las, okalający jego wioskę. A i to ze strachem, podszytym lękiem.
W tamtych dniach pewien pustelnik nauczał zebraną gawiedź, opowiadając im w wielu językach o swej dalekiej krainie, mlekiem i miodem płynącej. Kryspin dziwował się z innymi zebranymi jego opowieściom, a chyba bardziej dziwował się sobie, że w jakiś niewytłumaczalny sposób rozumiał mądre słowa samotnika. A gdy ten doszedł do opowieści o Archipelagu Wysp Kartofl, Dądi aż drgnął na całym ciele.
Szczęśliwie mnich, który zaopiekował się naszym bohaterem, był zajęty musztrowaniem na nowy statek, co trwało już drugi dzień. Kryspin mógł więc spokojnie, acz w wielkiej emocji, wysłuchać tego, co miał do przekazania asceta. Z opowieści tej wyłaniał się obraz krainy idealnej, gdzie składano ofiary z ludzi, panowało dzieciobójstwo i inne ponure zjawiska, które zdały się młodzieńcowi bardzo egzotyczne i pociągające.
Słońce stało tam nieruchomo na nieboskłonie, a mieszkańcy tych wysp paradowali na co dzień nago, zakrywając złotymi blaszkami miejsca intymne. Poligamia była codziennością, a zdrada małżeńska podlegała surowym karom. Niewierną żonę mąż miał prawo zjeść, co było miłym przerywnikiem zwykłej diety z przewagą mięsa węży. A raz do roku – w dniu największego święta – składano ofiarę z szesnastu tysięcy chłopców, których serca zjadali później kapłani. Handlowano też ciałami z szafotu – sam pustelnik bez za żenowania przyznawał się do spożycia ciała pulchnej czternastolatki, której ciało poćwiartowano za próbę otrucia króla tamtych Wysp.
Mówca zajmował się kaptowaniem ludzi do pracy na Archipelagu przy malowaniu wachlarzy dla dam. Oferował nawet darmowy transport do miejsca zatrudnienia. Nie namyślając się długo Kryspin zgłosił swoją kandydaturę, nie pytając nawet o wymagania, wynagrodzenie czy warunki bytowo – socjalne. Młodym ludziom nawet do głowy nie przychodzą tego typu kwestie. A wszystko tylko po to, by wreszcie móc znaleźć się w tym przecudownym miejscu.
Po niedługiej chwili obaj mężczyźni udali się na jeden z żaglowców, który stał na cumie w najdalszym zakątku portu.
4
Po długim rejsie i dwóch sztormach, podczas których Kryspin o mało nie stracił żołądka, okręt dotarł wreszcie w okolice wymarzonego miejsca. Ostatnią część drogi mężczyźni odbyli na grzbiecie oswojonego morskiego lewiatana. Podczas podróży ciało Kryspina przybrało zdrowy, brązowy odcień – nie do końca wiadomo, czy to od słońca, czy z powodu picia herbaty tak słabej, niczym odbyt marynarza.
Wreszcie Dądi na własne oczy zobaczył ideał średniowiecznego miasta: czerwone chorągwie powiewały na basztach i wieżyczkach, kopuły lśniły złotem, a trędowaci, paralitycy, ślepi i wariaci nadciągali tłumnie ze wszystkich stron. Nowoczesny akwedukt doprowadzał wodę z odległych źródeł, a głęboka fosa skutecznie broniła przed zakusami najeźdźców.
– Kurdenc mol! – zaklął chłopak siarczyście, w wielkim podziwie z powodu tego, co właśnie oglądał.
Nie wiedział, że przybył do tego miejsca w idealnym momencie. Ostatni atak wielce śmiertelnej epidemii – zwanej chorobą potów – zakończył się dobre sto lat wcześniej z okładem. I tylko kronikarze pamiętali o tej strasznej słabości, która atakowała ludność znienacka jak i bez ostrzeżenia. Najpierw pojawiało się osobliwe uczucie niepokoju, następnie pojawiały się zimne, niekiedy gwałtowne dreszcze, silne bóle praktycznie każdej części ciała oraz wymioty. Niewydolność rozwijała się nadzwyczaj szybko, od pół godziny do trzech od zaobserwowania pierwszych objawów pojawiała się wysoka gorączka z cuchnącymi potami, które strugami oblewały chorego. W końcowych etapach następowało odrętwienie i nieodparta potrzeba snu. Kto jej ulegał – ten się już nie budził.
Popandemiczni Kartoflanie, mieszkańcy Apelagu Wysp Kartofl – wcale nie różnili się od znanych Kryspinowi białych ludzi. Ląd ten znany był z wielkiej produkcji ziemniaka zwykłego, pastewnego jak i batata, ale nie odwiedzało go zbyt wielu przyjezdnych. Oczywiście oprócz króla Apelagu – Humberta Złotolistego – i jego świty, który pozwalał sobie na bliższe i dalsze podróże w poszukiwaniu nietkniętych dziewic, których był namiętnym amatorem.
Swe pierwsze kroki Kryspin skierował do Jadłodajni: karczmy, która posiadała sześć gwiazdek nad wejściem i zapewne dlatego wszyscy nazywali ją Niebiańska. Miejsce słynęło z najwyższych lotów obsługi, niespotykanych w rodzinnych stronach młodzieńca: kobiety były noszone do stolików na rękach rosłych kelnerów, a mężczyźni na barana. Przed podaniem karty dań myto gościom stopy i przecierano dłonie oraz twarze gorącymi ręcznikami.
Młodzieńcowi miejscówka wydała się spełnieniem snów – coś, jak Boże Narodzenie i Wielkanoc w jednym! Bo w jego krainie pogański kult jedzenia i picia już dawno zastąpił prawdziwego ducha tych dwóch Świąt.
Siedzący w kącie Niemiec Witschke – którego każdy z mieszkańców Wysp lżył, gnębił i co raz wystawiał na publiczne pośmiewisko:
– A teraz, Witschke, przysiady!
W Jadłodajni Dądi zaczął rozpytywać o warsztat pustelnika, gdzie malowano wachlarze dla dam. Bywalcy austerii dość szybko wskazali mu kierunek, w którym winien się udać, po czym – jak gdyby nigdy nic – wrócili do przerwanych zajęć.
5
Na miejscu okazało się, że poszukiwany pustelnik był ożeniony z kobietą, którą wcześniej porwał z Kontynentu. Mieli dwóch synów, z których jeden był hojny i wesoły, a drugi przystojny i fajny. Oraz psa, który potrafił siarczyście przeklinać, co było pozostałością po pracy w cyrku, w którym występował wiele lat, zanim się nie zestarzał i nie poszedł w odstawkę.
Dądi szybko przywykł do pracy nakładczej przy malowaniu wachlarzy. Za wyżywienie musiała mu wystarczyć miseczka gotowanych białych nasion – dość kalorycznych, bo dzięki sile z nich płynącej młodzieniec mógł pracować bez przerwy całe dnie. O gotowanych nad paleniskiem kartoflach mógł sobie tylko pomarzyć.
Asceta trzymał żonę na postronku, żeby ta czasem nie uciekła do swoich. Którejś nocy niewinny Kryspin – otumaniony jej conocnym kotnym wyciem, przewracanymi na pokuszenie oczami i przesuwaniem dłoni po kobiecych krągłościach – z litości rozciął jej więzy, a ta niejako w podzięce od razu przywaliła mu kamieniem w łeb tak mocno, że bez czucia osunął się na darń. Po czym wskoczyła na jego przyrodzenie i zrobiła na nim, co trzeba, squirtując na koniec niczym zatwardziała czarownica. Czego chłopak nie był świadomy, bo w stanie nieprzytomności stracił swoją cześć i już nie był niewinny. Oczywiście, jeśli to miało w tej chwili jakiekolwiek znaczenie. W każdym razie jedynym namacalnym efektem utraty cnoty u Dądiego było ustanie notorycznego swędzenia jajec, które naturalnie ustąpiło tylko na pewien okres czasu.
Po zniknięciu żony pustelnik stał się jeszcze bardziej nerwowy.
– Gdzie ona polazła? – sromał się, drapiąc nerwowo rzadką brodę. – Gdzie moja ukochana? I jakim sposobem zerwała się z tak grubego postronka?
Pod wpływem osobistych demonów asceta zwiększył i tak już wyśrubowane normy malowania wachlarzy.
– Dzięki temu rozwiążemy największy problem klimatyczny naszego kraju: gorąc – zaczął mawiać, chyba nie do końca szczerze.
6
Minęło niewiele czasu, gdy Dądi pojął, że pustelnik mu chyba nie pomoże w jego misji. Zajęty opłakiwaniem żony staruch nie miał głowy do takich rzeczy. Ponadto nocami wiele łasych na złoto okolicznych dzierlatek odwiedzało eremitę i zostawało u niego aż do świtu. A ich całonocne krzyki, spazmy, westchnienia, obijanie się o drewniane ściany i inne nieokreślone dźwięki rozkoszy nie dawały Kryspinowi wcale zasnąć.
Pewnego mglistego poranka chłopak zabrał swój gabarytowy płaszcz i ruszył w dalszą drogę.
Za zakrętem od razu natrafił na zasromanego rodaka, który tresował Niemca Witschke:
– A teraz pompki, drogi Niemcze! Ruchy, ruchy!
– Tak bić człowieka? – oburzył się Dądi.
– To Niemiec. Znaczy: German. Naturalny wróg Polaka i przeciwnik jego wiary, przekazywanej z ojca na syna. Już mój pra pra pra pra dziad z nimi walczył. Pierwszy podniósł przeciw nim miecz i ostatni go opuścił.
– Naprawdę? – zdziwił się Kryspin, nie do końca rozumiejąc przenośnię.
– Ano tak. Tam, gdzie się urodził, zwali go Mniebój z Porachtańca – oznajmił z dumą potomek dzielnego woja. – Ciosał Niemca jak nikt. Raz to nawet własnoręcznie i w pojedynkę pokonał cały główny oddział Krzyżaków, gdy ten nic nie przeczuwając odpoczywał pod gruszą, ucztując, macając piskliwe dziewki i kąpiąc się w ciepłej rzece.
– Naprawdę? – oczy chłopaka zrobiły się wielkie jak denka butelek, których wtedy jeszcze nie wymyślono.
– Taki, kurde, był! I dlatego ja: Zenko z Porachtańca, kontynuuję rodzinne tradycje. – Dawno temu przybyłem na Wyspy za chlebem. Na chleb co prawda zarobiłem, a nawet na dobrą omastę do niego, ale przy okazji straciłem córkę…
– A co się jej stało? – spytał bez taktu Dądi.
– Ach, moja Letycja, moje ukochane Letyciątko! – zapłakał rodak. – Była ledwo początkującą jaroszką, gdy naraz popadła w wielkie omamienie bałwochwalczą odmianą tutejszej religii. Oddam ci jej rękę, młody, jak tylko pomożesz mi ją wykraść z klasztoru, do którego uciekła wbrew ojcowskiej woli – zaproponował zasromany Zenko, zostawiając na ziemi ciężko dyszącego Germana – Ale oddam ci ją dopiero za trzy miesiące po uwolnieniu.
– A dlaczego za tak długo?
– Żeby się upewnić, że nie jest brzemienna. Czyli, że nikt nie zbezcześcił jej ciała. U nas w rodzinie jest taka właśnie odwieczna tradycja, która wiąże się z ewentualnym ustaleniem ojcostwa dziecka, na które zawsze trzeba przecież zmitrężyć trochę czasu.
– Piękne… – Dądi zachwycił się mądrością słów, usłyszanych właśnie od swojskiego emigranta.
Jednak chłopak chyba nie do końca rozumiał określenie: brzemienna.
– I wtedy dostaniesz ojcowską gwarancję, że dziewczyna nie jest jeszcze napoczętą – tłumaczył Polak. – Czyli to, co dla każdego mężczyzny jest najważniejsze: że jest tym pierwszym, który dotknął je części zakrytych i żaden facet jej dotąd tam jeszce nie tykał. Wszystko po to, byś nie doznał uszczerbku na swoim honorze. Bo honor u Polaka rzecz najważniejsza! Ale jak już ją weźmiesz, to będziesz od tej pory zobowiązany zapewnić jej prawa małżeńskie, czyli ubranie i wyżywienie. A ona będzie zobowiązana o dbanie o ciebie, rodzenie dzieci, pracę na polu, w obejściu i wywiązywanie się z małżeńskiego obowiązku praktycznie na każde zawołanie, czyli kiedy tylko ci się tylko zachce. Oczywiście tylko przy zgaszonej świecy, czyli dokładnie tak, jak tego chce nasz dobry Bóg.
– Ale co mi się zachce? – Kryspin doprawdy nie wiedział, czy to rzecz dobra, czy zła..
– Dzięki wierze, przekazywanej z ojca na syna, w każdej polskiej rodzinie panuje porządek – ciągnął Zenko, nie zważając na zadane pytanie. – A gdyby coś było nie tak – natychmiast zgłosisz to mnie. Jako ojciec – wykonawca woli Bożej na Ziemi i nosiciel wiary przodków – dokonam chłosty, a gdyby popadła w cudzołóstwo – zetniemy ją we dwóch w trymiga, co skutecznie zmyje hańbę rodziny. Wszystko to gotowy jestem zrobić dla zapewnienia nieskażoności twojego honoru i naturalnie, aby wykonać dzieła Boże.
Dla dokładności Dądi spytał, jak córka ma na imię, żeby w ferworze wykradania nie pomylić osób i wyjąć z klasztoru tę właściwą. Bo przecież nie mógł przewidzieć, co go może spotkać za murami eremu, jak już przystąpi do dzieła. Wszak można było przewidywać, że rzuci się nań tabun bab i będzie musiał bezbłędnie rozpoznać tę, którą miał uwolnić.
– Nazywa się Letycja, ale teraz używa imienia Pustelnica i Służka Pana Natanaela. Zaczarowały ją te piekielne wyznawczynie Świętego Bawona.
Po tych słowach Zenko z Porachtańca zanucił sobie rzewna piosenkę minstrela Bezrogiego: A jajaja jajaj, średniowiecze… – mówiącą o tęsknocie za dobrymi czasami, gdy lud był niepiśmienny i głupi, umierało się młodo, z pokolenia na pokolenie wszystkim rządziła nieliczna elita, której powodem wyższości było miejsca narodzenia w szlacheckim łożu i odwieczny charyzmat władzy. A gdy zachodziło słońce zamierało wszelkie działanie i wszyscy – jak jeden mąż – szli spać z kurami.
Wielkiej sławy minstrel Bezrogi był pieśniarzem romantycznym, którego sława przekraczała granice kolejnych zamków i grodów. Bogaci wydzierali go sobie z rąk, obiecując gruszki, ale nie na wierzbie. Artysta mógł przebierać w ofertach oraz dziewkach. Smutny koniec Bezrogiego nastąpił, gdy wiedziony prawdziwym uczuciem zadał się w ciemnym kącie z Panią Jednego Zamku. Pan Jednego Zamku nie zdzierżył takiej zniewagi i bez ceregieli wyrzucił go z okna wprost na kamienny dziedziniec. Nie za bardzo było co zbierać.
Przy piosence A jajaja jajaj, średniowiecze Zenko zawsze ulegał wielkiemu wzruszeniu, a na jego myśl natychmiast powracały błogie lata utraconej na obczyźnie młodości. W takich chwilach powracał też na język smak dzieciństwa: dżem ze śliwek, przy którym dziadunio wpoił mu zdradliwą patriotyczną zasadę, w myśl której w dżemie siła drzemie. Staruszek szkolił też wilki i często mawiał, że drogą do ich serca jest żołądek. I pewnego dżdżystego dnia skończył w nim, pożarty przez kolejne amatorsko tresowane zwierzę.
7
I w ten sposób następnego wieczoru Kryspin i Zenko z Porachtańca zabrali się za wspólne wykradnięcie młodej siostry zakonnej Natanaeli.
Dądi – przebrany za królewskiego kuriera, z kolorowym pawim piórem zatkniętym za kołpak – pojawił się przed klasztorną furtą zgromadzenia pod wezwaniem Świętego Bawona z torbą pełną smacznych kąsków, rzekomo przysłanych siostrzyczkom z dworu najmilej panującego im władcy. Po dwóch godzinach powtórzył zabawę raz jeszcze, słusznie podejrzewając, że grono zarządzające sodalicji nie podzieli się ze zwykłymi siostrami nęcącym zmysły pokarmem, do którego z przyszłym teściem dosypali silne zioła nasenne. Przypuszczenie to się sprawdziło, gdy tym razem furtę eremu rozwarła wychudzona nowicjatka i wyciągnęła drżącą rękę po wór z wiktuałami. Najwyraźniej zarząd zgromadzenia smacznie spał i już nie kontrolował sytuacji na bramce.
Gdy zapadła najciemniejsza część nocy i sowy przestały już pohukiwać, Kryspin przelazł przez omszały mur i ostrożnie minął pochrapującą w kącie przeoryszę, mającą tak ogromny brzuch, że u jego szczytu doznać mogłoby nasycenia nawet i dziesięciu wędkarzy spławikowych.
Cała akcja – przygotowana w najdrobniejszych szczegółach – trwała jednak bardzo długo, gdyż okazało się, że nawoływania Letycji nie przynosiły pożądanego skutku. Pustelnicę i Służkę Pana Natanaelę trudno było bowiem odnaleźć z powodu sennej kondycji całego zgromadzenia. Dopiero, gdy Dądi zaczął przypominać sobie pochlebne ojcowskie opisy jej ciała, odnalazł w latrynie pannę wielkiej tuszy, u której – z powodu nicnierobienia w zakonie – olbrzymi kałdun zwisał do kolan niczym tatarski bęben. Co było zresztą bezpośrednią przyczyną jej słabej kondycji fizycznej, bo po docuceniu dziewczyna nijak nie potrafiła wspiąć się po linie, przerzuconej przez naprawdę niewysokie ogrodzenie. Nawet pomimo tego, że Zenko z Porachtańca zastosował nowoczesną – i jak dla Kryspina zbyt doświadczalną – metodę kawową „na kofeinę”, wówczas nie znaną jeszcze szerzej na Kontynencie z powodu słabego importu płodów rolnych zza morza.
I doprawdy nie wiadomo, jakby się zakończyła misja oswobodzenia Letycji, gdyby jej ojciec nie ściągnął w trybie ekspresowym trampoliny z pobliskiego parku rozrywki. Od tego momentu akcja uwolnienia służebnicy Świętego Bawona od razu ruszyła z kopyta: dziewczyna przeleciała nad wysokim murem klasztoru, niczym wyrzucona z procy kula.
Po jej szczęśliwym wylądowaniu w pobliskich krzakach natychmiast okazało się, że habitantka popadła w eremie także w zatwardziały nikotynizm, Z powodu zgubnego nałogu palenia niczego nie czuła nosem, a na dodatek nawet nie zdawała sobie sprawy, że ma strasznie żółte palce i cuchnie karbolem oraz zjełczałym masłem pomieszanym z czosnkiem. A jak z taką wyjść na romantyczny spacer na łąkę i wąchać wiosenne kwiatki?
Jak tylko Letycja ujrzała Kryspina w świetle wschodzącego dnia, i spytała:
– Panie, ktoś ty?
A chłopak oznajmił prostolinijnie:
– Jam twój przyszły mąż. Pani ojciec dał mi właśnie jej rękę… – dziewczyna, nie czekając na dalsze wyjaśnienia, zadziwiając nagłym przypływem sił fizycznych, na powrót wspięła się na mur i uciekła do smacznie śpiących w konwencie siostrzyczek.
Od tego momentu jej ojciec zaczął wieczorami sumiennie ostrzyć ciężki topór. Nie udało się wykraść ukochanej córki ze szponów Świętego Bawona z pomocą przypadkowo napotkanego naiwnego chłopaka. Teraz wiara każdego prawowitego Polaka nakazywała tylko jedno wyjście z zaistniałej sytuacji: służkę odstępczego kultu tradycyjnie zetrzeć z powierzchni ziemi ogniem i mieczem. Lub w odwrotnej kolejności: mieczem i ogniem. Byleby skutecznie.
8
– Kryspinie…
– Co?
– Nie mówi się: co, ale proszę.
– Proszę?
Dądiego znów budził głos tajemniczego Ja, którego po raz pierwszy usłyszał przed rozpoczęciem podróży na Archipelag Wysp Kartofl.
– Udasz się do artysty szkicującego obraz, którego napotkasz nieopodal nad wartkim potokiem.
– Dobrze – odpowiedział posłusznie Kryspin. Już nie dociekał, dlaczego i po co.
Dądi zauważył, że pod samotnym drzewem wystawiono kurhan niezłomnemu grzybiarzowi: Wacławowi Porucie, któremu ciężka gałąź spadła na głowę, miażdżąc natychmiast jego czaszkę. Niestrudzony zbieracz runa leśnego zginął w momencie wytropienia największego grzyba swego życia: brązowego pięciokilogramowego okazu. Fundatorem kamienia był lokalny Cech Grzybiarzy Archipelagu.
Nieco dalej, nad brzegiem bulgocącego potoku, jakiś facet oprawiał dopiero co zaszlachtowanego cielaka, dla wygody rozwieszonego za nogi na dwóch grubych konarach drzewa.
– Jestem malarz Bartolome Bermejo – przedstawił się, zdejmując na chwilę pstrokatą czapkę z głowy. – Tak podpisuję swe obrazy, ale wtajemniczeni mówią na mnie per: Koryfeusz. Cywilizacja złamała mi kręgosłup. Kiedyś człowiek się budził i od razu ruszał do malowania. A teraz trzeba się przed wyjściem podmyć, uczesać włosy, założyć wykantowaną na kamieniu tunikę… a nawet skropić pachę cytryną! Co za paskudztwo! Kiedyś to było normalnie nie do pomyślenia… Ale… właściwie to po co przychodzisz, młodzieńcze?
– U nas, panie, jest teraz wielka plaga nadmiernego smutku – zaczął nieśmiało Dądi.
– To powinniście się cieszyć, bo ludzie zawsze chcieli osiągnąć stan podobny zasromaniu. Nawet bogobojni, którzy wierzą w Niebo, nie chcą się uśmiechać, by się dostać do raju. Od niebiańskich wygód wolą życie w pocie czoła… więc właściwie po co im wiara? Może ty to wiesz?
– Nie wiem, panie. Ale u nas na Kontynencie nadszedł czas Smutu.
– Ja natomiast oprawiam cielaka, aby mieć co włożyć do ust – pochwalił się Bermejo.
– Tak, panie, lecz przerosło to u nas wszystkich. Ludzie się nie uśmiechają, tylko cierpią dniem i nocą. Ich ciała wygina ból smutku, a ich gardła wydają tylko niemy, dojmujący krzyk.
– Więc należy ich przekonać, aby znów zapragnęli się uśmiechać. Wiesz, Smut od czasu do czasu spotyka każdego, bez tego ani rusz. To on jest najlepszym wynalazkiem życia.
– Tak?
– Robi miejsce postępowi, młody. Starzy się smucą, ich miejsce zajmują młodzi z nowymi pomysłami i ideami, którzy są motorem zmian. I się uśmiechają.
– A na co nam ten motor?
Malarz pozornie zmienił temat rozmowy:
– Miałem zawsze dużą atencję do psów, bo wszyscy wiedzą, że koty są wredne. I gdy mieszałem tajne składniki na Formułę Anty Smutu, którą nazwałem Pierwszą, to bardziej myślałem o zwierzętach, bo żyją przecież krócej. I zazwyczaj nie są chamami i głupimi prostakami, jak ludzie, których życie mogłoby ulegać zakończeniu o wiele szybciej, niż normalnie.
– A… aha.
– Jednak należy tu rozgraniczyć mięso, pozyskiwane na potrzeby pokarmowe. Wtedy trzeba zaszlachtować zwierzaka skutecznie! Czuję jednak, że oto nadchodzi mój kres i panuje niezrozumienie wokół mojej misji. Dlatego przysięgnij mi tu i teraz uroczyście, ze nigdy przenigdy mojej tajemnicy nikomu nie zdradzisz.
– Przysięgam – powiedział pośpiesznie Kryspin. – Ale… jak mam coś zdradzić, jak nie znam żadnych szczegółów.
– O! – zdziwił się Bermejo sam sobie. – Wiesz, nie sądziłem, że to będzie aż takie proste. I może nawet nie jestem na takie coś przygotowany. Oczywiście najwyraźniej żartowałem, że ci dam Formułę Anty Smutu. No, bo kto zdradza takie rzeczy nieokrzesanemu młokosowi, na dodatek przybyłemu zza zagranicy? Może nawet jesteś szpiegiem, który chce zdobyć tę wiedzę dla zguby mieszkańców Archipelagu?
– Nie przybyłem na przeszpiegi, panie – rzekł szczerze chłopak.
– Dobra, przekonałeś mnie. Pomogę ci w kłopocie.
Dądi uśmiechnął się pod nosem z wielkiego szczęścia, jakie go w tej chwili napotkało.
C. d. n.
Dobra Cobra
Luty 2023
Vector image by Freepik on freepik.com